Brychczy "katował" bramkarzy. Legenda Legii nie żyje

PAP / Leszek Szymański / Na zdjęciu: Lucjan Brychczy
PAP / Leszek Szymański / Na zdjęciu: Lucjan Brychczy

Są takie postaci, które spotykasz pierwszy raz w życiu i od razu czujesz to coś, co niełatwo nazwać, ale pewnie dobrze to określa mieszanka słów: respekt i szacunek. Taką osobą był właśnie zmarły dziś Lucjan Brychczy.

W tym artykule dowiesz się o:

Ktoś mądrze napisał o nim, że to legenda, która łączy wszystkie pokolenia kibiców Legii Warszawa. Był podziwiany przez naszych dziadków, rodziców, nas samych i nasze dzieci.

Do Legii trafił jako dwudziestolatek. Przyjechał do stolicy ze Śląska. Wtedy wydawało mu się, że na chwilę, na dwa lata, by odbyć służbę wojskową. Sam po latach określał się jako "warszawski Ślązak", z klubem z Łazienkowskiej był związany… 70 lat! Wierność klubowi i miastu godna podziwu.

Legend i opowieści o panu Lucjanie (właśnie nie "Lucjanie" tylko zawsze "panu Lucjanie" - jak przez szacunek mówią kibice Legii) Brychczym jest mnóstwo. Także ta o tym, że mógł trafić do Realu Madryt.

Pod względem sportowym oczywiście tak, ale systemowym absolutnie nie. Polska tkwiła jeszcze w epoce ciężkiej komuny i - jak mówił po latach sam Brychczy - o takim transferze nie było sensu nawet marzyć. To było niewykonalne i wszyscy wówczas mieli tego świadomość.

Piłkarsko "Kici" byłby świetnym uzupełnieniem plejady gwiazd "Królewskich" i nawet nie ustępowałby im techniką, co udowodnił w przegranym przez Polskę 2:4 spotkaniu z Hiszpanią w 1959 roku. Dlatego gdy dzisiaj łatwo rzucamy opinię, że najlepszym polskim piłkarzem w historii jest Robert Lewandowski, warto mieć gdzieś z tyłu głowy, że przecież w epoce przedtelewizyjnej też mieliśmy świetnych graczy. Lucjan Brychczy był bez wątpienia jednym z nich.

O jego bajecznej technice przekonały się całe zastępy kolejnych bramkarzy Legii. Historia wyglądała mniej więcej zawsze podobnie. Przychodził na swój pierwszy trening w klubie nowy bramkarz i dziwił się - z lekkim lekceważeniem - że będzie go trenował taki "dziadek". Po czym rozpoczynały się zajęcia. Pan Lucjan brał piłkę i strzelał nie do obrony. Precyzyjnie, w samo okienko bramki. Raz, drugi, trzeci… I znów. Bramkarzowi opadała ze zdziwienia szczęka i już wiedział, że ten "dziadek" jest pod względem technicznym mistrzem nad mistrzami. Zawodnicy darzyli go wielkim szacunkiem i bardzo lubili.

Dlatego naturalne było, że nosili Lucjana na rękach. I wcale nie w przenośni, nosili… fizycznie. W znakomitej książce Grzegorza Kalinowskiego pt. "Kici" na tylnej okładce jest zdjęcie z mistrzowskiej dekoracji Legii, po zdobyciu tytułu w sezonie 2012/13. Na pierwszym planie Danijel Ljuboja, Bartosz Bereszyński i Ivica Vrdoljak niosą na rękach Lucjana Brychczego, który w dłoniach trzyma trofeum za wygranie Ekstraklasy. W tle bije im brawo Jan Urban. Zdjęcie, które wygląda jak obraz, jak fresk wymalowany na murach świątyni. Symbolika triumfu i szacunku zamknięta w jednym genialnym ujęciu.

Zresztą pan Lucjan ma też swój mural, który kibice Legii wymalowali na bloku przy Uniejowskiej 7 na warszawskim Bemowie. Gigantyczne dzieło ma wymiary 28,5 metra na 11,2 m. Widać na nim kilku Brychczego na różnych etapach kariery. W tle umieszczono stary stadion Legii (Trybunę Krytą). U góry zaś herb Legii. I jeszcze napis, który mówi wszystko: Nasza Legenda Lucjan Brychczy.

Praca powstała na 80. urodziny wielkiego piłkarza i 60. rocznicę jego pracy w Legii, a jej odsłonięcia dokonał sam pan Lucjan, dla którego była to niespodzianka. Był wzruszony i jak zwykle przyjął to z charakterystyczną dla siebie skromnością.

"Kici" - jak został nazwany przez byłego trenera Legii Janosa Steinera (z węgierskiego "Mały") - nigdy nie zabiegał o posady czy zaszczyty. Widać było, że nawet nadmierne pochwały go krępują. Nie pchał się na afisz, nie miał "parcia na szkło", unikał wywiadów, nie przepadał za dziennikarzami.

Z czasów, gdy Legią rządził ITI, pamiętam taką historię. Była późna jesień. Lało jak z cebra, wiał wiatr, zimno jak diabli. Na boisku przy Łazienkowskiej odbywał się trening pierwszej drużyny. Wśród szkoleniowców uwijała się też oczywiście Lucjan Brychczy, "katując" bramkarzy. Zajęciom przyglądali się działacze. Któryś z nich podzielił się refleksją, że Lucjan - który już wtedy był w słusznym wieku - chyba przy takiej pogodzie nie powinien się taplać w błocie. Była w tym naturalna troska o zdrowie legijnej legendy. Po chwili wspólnie uradzono, że trzeba Lucjanowi dać na stadionie gabinet i przenieść do pracy w ogrzewanym biurze.

Kilka dni później Brychczy wybrał się do prezesa ITI Mariusza Waltera. Od drzwi, jako wieloletni wojskowy, od razu przeszedł do rzeczy.

- Czy pan mnie chciał ukarać, panie prezesie?! - wypalił "Kici". - Przecież piłka to całe moje życie! Ja natychmiast chcę wrócić na boisko! - mówił lekko wzburzony, co jak na niego było rzadkością.

Mariusz Walter nawet się nie zastanawiał. "Kici" wrócił na boisko "katować" bramkarzy. Pomysł z gabinetem nigdy już nie wrócił.

Po przyjeździe ze Śląska Brychczy był świadkiem tego, jak w stolicy powstawał Pałac Kultury i Nauki. Budowla robiła na nim wielkie wrażenie. A kiedy zamieszkał w Warszawie przy Świętokrzyskiej, codziennie widział Pałac ze swojego okna. Dziś pewnie też na niego patrzy. Tyle że z nieco wyższej już wysokości.

Lucjan Brychczy - wielki piłkarz, wspaniały człowiek. Niech spoczywa w pokoju.

Dariusz Tuzimek, WP SportoweFakty

Źródło artykułu: Dariusz Tuzimek