Żużel w Lublinie święci teraz swoje chwile chwały. Wszak Platinum Motor Lublin w zeszłym sezonie po raz pierwszy w historii sięgnął po tytuł Drużynowego Mistrza Polski. W tym roku Koziołki znów są faworytem, a do obrony tytułu ma je poprowadzić trzykrotny mistrz świata, Bartosz Zmarzlik. Fani w Lublinie żyją jednak nie tylko teraźniejszością, ale też i piękną historią.
Tragedia podczas sparingu
W niej są momenty radości, ale też i tragiczne wydarzenia. Najczarniejsze dni w dziejach lubelskiego żużla to początek maja 1966 roku. 3 maja doszło do sparingowego spotkania ze Stalą Rzeszów, która wówczas była jedną z najsilniejszych drużyn w kraju. Na żużlowy stadion przybyło wielu widzów, którzy chcieli zobaczyć w akcji zawodników Motoru na tle tak dobrego rywala.
W trzecim wyścigu doszło do tragicznego w skutkach wypadku. Parę Motoru stanowili Andrzej Jendrej i Tadeusz Tkaczyk. Po stronie rzeszowian na torze pojawili się Józef Batko i Jan Malinowski. Na drugim łuku Tkaczyk starał się przedzielić blokującą go parę rywali. Przeprowadził atak, który zakończył się fatalnie. W ferworze walki widzowie dokładnie nawet nie zauważyli, co stało się na torze.
Po latach wydarzenia wspominał były żużlowiec Motoru i pierwszy trener Tkaczyka, Ryszard Bielecki. - Tadek wszedł w wiraż trochę za ostro. Gdyby Malinowski, doświadczony w końcu zawodnik, odkręcił gaz, to by po prostu odjechał do przodu. On jednak za długo przytrzymywał. Tadeusz z całym impetem wpadł w jego tylne koło, dodatkowo złapał wysokie obroty, bo ściągnęło go do tyłu. On jeszcze dodatkowo "nakręcił gaz", bo może gdyby puścił przed siebie motocykl, do tego by nie doszło - mówił cytowany przez Tomasza Zalewę w artykule opublikowanym na łamach "Świata Żużla".
- Trzymało go na tym motorze, a on dalej ściskał kierownicę z odkręconym gazem. Tak na jednym kole jechał prosto na środek łuku. Po drodze zrobił jeszcze śrubę i z całym impetem uderzył w bandę. Niestety, w sam kant bandy, żeby choć kilkadziesiąt centymetrów dalej... Tragedia stała się właściwie na miejscu. Pień mózgowy. Próbowali go ratować, ale koniec był już właściwie na torze - dodawał Bielecki.
ZOBACZ WIDEO: Rok temu wprowadzono rewolucję regulaminową. Kubera i Dobrucki o tym, co wymaga poprawy
Kask wbił się do połowy głowy
Tkaczyk bez ruchu leżał tuż przy bandzie. Został błyskawicznie przetransportowany do szpitala. Lekarze toczyli walkę o jego życie, ale byli bez szans. 7 maja w godzinach popołudniowych 21-letni żużlowiec zmarł, nie odzyskawszy przytomności. - Kask wbił się do połowy głowy. Zawsze przed zawodami zdejmował obrączkę, tym razem jej nie zdjął. Uderzenie przecięło całą skórę na dłoni i połamało palce... - wspominała po latach w rozmowie z Zalewą siostra tragicznie zmarłego, Jadwiga Tkaczyk.
Rodzina przez lata powtarzała, że gdyby było inne zabezpieczenie bandy, to Tkaczyk przeżyłby. Jego ojciec nawet sam proponował klubowi, że wymieni ogrodzenie. To zrobiono dopiero po śmierci zawodnika.
Tkaczyk zostawił żonę i osierocił dwuletnią córkę Marta. Klub przez lata pamiętał o rodzinie swojego zawodnika. Córeczka nawet na pierwszą komunię w prezencie dostała rower. Pojawił się nawet pomysł, by uhonorować tragicznie zmarłego żużlowca i nadać stadionowi jego imię. Ostatecznie nic z tego nie wyszło.
Msza święta pogrzebowa odbyła się 10 maja 1966 roku w kościele św. Michała na Bronowicach. W kondukcie żałobnym Tkaczyka żegnali koledzy z drużyny Motoru, a także cały sportowy Lublin. Na trumnie umieszczono kask, w którym startował zawodnik. Od jego śmierci minęło już 57 lat, ale fani w Lublinie wciąż o nim pamiętają. W przeszłości był także organizowany wyścig memoriałowy jego imienia.
Czytaj także:
Zamieszanie wokół Mateusza Świdnickiego. Odpiera dwa zarzuty
Półtora okrążenia: Telewizja pozwala sobie na tyle, na ile pozwala jej kontrakt [FELIETON]