Lekkoatletyka. MŚ 2019 Doha: Marcin Lewandowski: Czuwa nade mną Anioł Stróż

PAP / HAYOUNG JEON / Marcin Lewandowski podczas dekoracji
PAP / HAYOUNG JEON / Marcin Lewandowski podczas dekoracji

- Rozłąka z rodziną to najtrudniejsza część życia sportowca. Zdecydowanie trudniejsza od treningów, podczas których doprowadzam organizm do granicy wytrzymałości i wymiotuję na kolanach - opowiada medalista mistrzostw świata Marcin Lewandowski.

Kamil Kołsut (WP SportoweFakty): Zawodowy sport to zajęcie dla wariatów?

Marcin Lewandowski: Trzeba mieć lekko przepaloną instalację. Normalny człowiek nigdy nie doprowadziłby organizmu do wysiłku, po którym zaczyna rzygać. A ja czerpię z tego przyjemność! Cieszę się, jestem dumy. Nie mówię o samym wymiotowaniu, ale satysfakcji, że wykonałem końską robotę. Jestem tytanem pracy. Nie mogę bez niej żyć, to uzależnienie. Coś z nami, sportowcami, musi być nie tak.

Adam Kszczot często powtarza, że mistrzostwo wymaga wychodzenia ze strefy komfortu, stąpania po cienkiej linii.

To prawda. Mistrzostwo i kontuzję dzieli w sporcie cieniutka granica. Właściwie od zawsze mam mądry, bezpieczny trening. Dzięki temu unikam urazów, cały czas jestem na topie.

Jak duży wpływ na pana karierę miała rywalizacja z Kszczotem?

Każdy chce być najlepszy, zwłaszcza na swoim podwórku. Porażki z Adamem jednocześnie mnie bolały i nakręcały. To była sytuacja idealna, co chwilę dawaliśmy sobie nawzajem motywacyjnego kopa. Efekt jest taki, że mamy dziś w Polsce dwóch biegaczy, których zna cały świat. Prezentujemy ten sam poziom, choć jesteśmy absolutnymi przeciwieństwami. Zarówno pod względem ludzkim, jak i treningowym.

Adam Kszczot. Tam, gdzie zegarek chodzi inaczej -->

U pana to raczej czucie i wiara, a u Adama mędrca szkiełko i oko?

Mam dobrą intuicję. Kiedy z moim psychologiem Darkiem Nowickim omawiamy różne sytuacje, często mówi mi: "Marcin, to było mistrzostwo świata! Najlepsza rzecz, jaką mogłeś zrobić". Okazuje się, że najważniejsze życiowe decyzje podejmuję w idealnych momentach. Nigdy nie byłem typem filozofa-myśliciela. Nie analizuję, tylko działam. Jestem zawodowym żołnierzem, więc wykonuję rozkazy brata Tomka, mojego trenera. On jest w tym układzie kierowcą, ja samochodem.

ZOBACZ WIDEO Stacja Tokio #4: "Tanie medale się skończyły". Tomasz Majewski przed mistrzostwami świata w Katarze

Medale zdobywa Lewandowski czy Lewandowscy?

Z bratem tworzymy duet. Wiadomo, jak wyglądają realia: kibiców i sponsorów trener zazwyczaj nie interesuje. Dla nich istnieje tylko Marcin Lewandowski, który osiągnął konkretny wynik. Szkoleniowca pomijają. To nie tylko problem lekkiej atletyki, podobnie dzieje się w innych dyscyplinach. Fajnie, kiedy ktoś o Tomku pamięta, złoży mu gratulacje. Brat nie pcha się jednak przed kamery, nie ma potrzeby bywania na konferencjach. Lubi trzymać się w cieniu.

Poświęcił swoją karierę dla pana?

Nie można tak mówić, to wspólne poświęcenie. Obaj ponosimy koszta i czerpiemy z tej współpracy korzyści. Tomek, podobnie jak ja, jest cały czas w podróży. Zostawia rodzinę, spędza za granicą trzysta dni w roku. I tak samo, jak ja, osiąga sukcesy. Te trenerskie. Może się wybić, a ludzie go szanują, doceniają i składają oferty pracy.

Nigdy nie myślał pan, że warto zmienić trenera, spróbować czegoś innego?

Nigdy. Mam wyniki, omijają mnie kontuzje, a dzięki mądremu bieganiu i ciężkiej pracy mogę pokonywać Kenijczyków, którzy mają przecież nad Europejczykami naturalną przewagę. Myśl o zmianie kilka lat temu dopadła za to Tomka. Radził, żebym poszukał nowego trenera, bo to może pomóc. Powiedziałem mu: "Co ty! Nie ma takiej opcji". To była słuszna decyzja, cały czas robimy postępy.

Brat jest sześć lat starszy. Jaki miał na pana wpływ?

Zawsze powtarzał, że "przede wszystkim chce ze mnie zrobić dobrego człowieka, nie zawodnika". Czasami musiał mnie pilnować. Byłem młody-gniewny, miewałem głupie pomysły. Tu kolczyk w uchu, tam dziwna fryzura czy nowy kolor włosów. Kłóciliśmy się, nie wszystko mi pasowało. Ale zawsze był obok. Ustawiał, kierunkował. Kiedyś wygrane przeze mnie pieniądze wziął i wydzielał mi w częściach, żebym się nimi nie zachłysnął i nie wydał na głupoty.

Dziś jestem starym koniem. Wiem, czego chcę od życia. Mogę pojechać na obóz sam i dwa tygodnie robić, co trzeba. Nikt nie musi stać nade mną z batem.

Rodzice mieli luz, skoro wychowywał pana brat.

Coś w tym jest, Tomek pomagał cały czas. Zapełniał lodówkę, kiedy mieszkałem w internacie, a ponieważ ciężko trenowałem, musiałem dobrze się odżywiać. Dbał o to, żebym miał pod ręką jakiegoś banana czy jogurt. Kiedyś nawet pojechał na kilka miesięcy do Anglii, żeby dorobić, bo nie mieliśmy kasy. Zainwestował we mnie i w siebie.

Młodość nauczyła pana ciężkiej pracy?

Rodzice nie byli zamożni: ojciec był zatrudniony w zakładach chemicznych, mama nie pracowała zawodowo. Miała problemy z plecami, a poza tym musiała wychować czworo dzieci. Miałem normalny dom. Nie było biedy, ale na wakacje za granicę też nie jeździłem. Sprzedawałem pomidory z działki, żeby zarobić na adidasy.

Dziś jest pan mężem, ojcem dwóch córek, i spędza cały rok poza domem.

Rozłąka z rodziną to najtrudniejsza część życia sportowca. Zdecydowanie trudniejsza od treningów, podczas których doprowadzam organizm do granicy wytrzymałości i wymiotuję na kolanach. Taką wybrałem drogę. Po igrzyskach olimpijskich w Rio ustaliłem z żoną, że kolejne cztery lata - aż do Tokio - będą z mojej strony pełnym poświęceniem. Mam swoje pięć minut. Nie chcę sobie na starość pluć w brodę, że je zmarnowałem.

Z drugiej strony kiedyś może sobie pan pluć w brodę, że przegapił ważne momenty w życiu rodziny.

Biegam, zarabiam. Dzięki temu rodzina ma dobre życie, możemy sobie pozwolić na więcej niż przeciętny Kowalski. W życiu zawsze jest coś za coś. Żona bardzo mnie wspiera. To złota kobieta, jest nam razem świetnie.

Pod koniec 2015 roku, kiedy urodziła się młodsza córka, spędziłem w domu trzy miesiące. Potem pojechaliśmy razem na obóz w Portugalii, przyszły święta. W sumie byliśmy razem ponad pół roku, to był fantastyczny czas. Dziś też czasem zabieram rodzinę na obozy, staram się walczyć z rozłąką. Pomagają też nowe technologie. Widzę córki, mogę z nimi porozmawiać, razem się śmiejemy.

One są największą motywacją?

Chcę wygrywać dla rodziny, dla dobrego życia, także z miłości do sportu. Nie muszę sztucznie szukać motywacji: cały czas czuję w sobie siłę, a ludzie, z którymi rozmawiam, przyznają, że bije ode mnie dobra energia. Kiedyś bałem się startów na 1500 metrów, więc uznałem, że właśnie dlatego muszę zacząć biegać ten dystans! Taki jestem. Kiedy się czegoś boję, to po chwili mówię sobie: "No ja pierdzielę, Marcin, musisz to zrobić!". Strach też pcha mnie do przodu.

Premię z mityngu w Toruniu co roku oddaje pan na cele charytatywne. Dlaczego?

Mam dzieci i wiem, że za ich zdrowie oddałbym wszystko. Postanowiłem więc, że jeżeli mogę, to też chcę komuś pomóc. To nie są wielkie pieniądze, nie zarabiam kokosów. Kiedy ktoś bogaty pomaga, dając 100 tysięcy złotych, to wielka sprawa. Tylko dla milionera taka kwota to ułamek miesięcznych przychodów. A gaża mityngu w Toruniu to mniej więcej moja miesięczna pensja. Oddaję ją i czuję to w portfelu. Nie jest to kasa, która mi zbywa. Taka pomoc jeszcze bardziej cieszy.

Jak to się zaczęło?

Od Zuzi. Zimą 2017 roku chorowałem. Podczas zgrupowania w RPA czułem się tak słabo, że nie mogłem zrobić żadnego treningu. Chciałem zrezygnować z sezonu halowego, odwołałem starty. Zmieniłem zdanie, kiedy dowiedziałem się, że córka  koleżanki z dzieciństwa ma problemy z sercem. Postanowiłem wystartować w Toruniu. Umówiłem się z organizatorem na wyższą gażę, całą przekazałem Zuzi.

Wyprułem z siebie flaki, poleciałem siłą woli, zostawiłem na bieżni serce. A właściwie oddałem je komuś innemu. Dobiegłem do mety drugi, osiągnąłem jeden z najlepszych wyników na świecie. To był impuls. Doszedłem do wniosku, że warto jednak pojechać na mistrzostwa Europy do Belgradu. Tam zdobyłem złoto. Teraz co roku przekazuję pieniądze z zawodów w Toruniu na cele charytatywne i co roku zdobywam medale wielkich imprez. Wygląda na to, że karma wraca.

Zawsze przed wejściem na bieżnię robi pan znak krzyża. To ważne?

Gest wyniosłem z młodości i gry w piłkę, kiedy przed wejściem na boisko dotykałem murawy i się żegnałem. Teraz tak samo jest na tartanie. Nie robię tego na pokaz. Modlę się codziennie. Nie jestem zagorzałym katolikiem, ale wierzę w Boga. W to, że istnieje jakaś siła wyższa, która ma wpływ na to, co się dzieje. Musimy ciężko pracować i jej pomagać, ale jeśli coś ma się wydarzyć, to się wydarzy.

W 2009 roku przewróciłem się w półfinale mistrzostw świata, ale dołączyli mnie do finału. Najwyraźniej musiałem tam być. Tak samo podczas halowych mistrzostw świata w Sopocie najwyraźniej nie miałem mieć medalu, więc po jego zdobyciu zostałem zdyskwalifikowany.

To był najtrudniejszy moment w pana karierze?

Bolało, ale chyba jeszcze bardziej dotknęło mnie czwarte miejsce na mistrzostwach świata w Moskwie. Pierwsze w życiu czwarte miejsce, jeszcze za juniora, to był sukces. Podobnie, jak lokata tuż za podium w Daegu. Kiedy jednak dwa lata później znowu byłem czwarty, odebrałem to jako wielką porażkę. Byłem załamany. Teraz, gdybym w Katarze dobiegł do mety czwarty, to po prostu bym się śmiał. No bo ile można?!

Luz to u pana klucz do sukcesu?

Kiedyś sport był całym moim życiem. Teraz to tylko sposób na życie. Nie muszę nikomu nic udowadniać, po części czuję się spełniony. Jeśli zdobędę na mistrzostwach świata medal, będę bardzo szczęśliwy. A jeśli się nie uda, to też nie załamię rąk, tylko spakuję bagaże i wrócę do rodziny. Patrzę z ciekawością w przyszłość, na pewno się jej nie boję.

Mistrzostwa przeziębienia. Nasza korespondencja z Kataru -->

Ma pan magistra?

Tak, z wychowania fizycznego.

Temat pracy?

"Przygotowania olimpijskie Marcina Lewandowskiego w biegu na 800 metrów".

Robert miał "RL9. Droga do sławy". Wychodzi na to, że wszyscy Lewandowscy piszą prace o sobie.

Powód jest prosty: nie musimy robić badań! Notatki, zapiski, wyniki - to wszystko jest już gotowe, kiedy tematem jesteśmy my sami. Trzeba tylko te materiały opracować, nie musimy nigdzie jeździć i ich zbierać. To dużo zmienia.

Miał pan okazję poznać Roberta?

Nie, a szkoda. Chętnie bym z nim usiadł, porozmawiał. Interesuje mnie jego życie: zarówno to prywatne, jak i sportowe.

Trzy lata temu napisał pan: "Jutro eliminacje na 800 m Mistrzostw Europy w Amsterdamie. Ciekawe czy ktoś w Polsce ma z tego powodu flagę na samochodzie?". Coś się zmieniło?

Piłka zawsze była, jest i będzie u kibica na pierwszym miejscu. Przykre, że mamy w kadrze wielkich mistrzów, którzy są mniej doceniani niż drugoligowi piłkarze. Ludzie często nawet nie wiedzą, że trwają mistrzostwa Europy. Z okazji piłkarskich imprez kibice biorą urlopy, a w sklepach z każdej strony atakują ich plakaty, flagi, proporczyki. Piłka ma niesamowitą promocję, a nasz sport - nie. To irytujące, ale taką wybrałem drogę. Cieszę się, że uprawiam lekką atletykę, nie mam do nikogo pretensji. A kibice sami zdecydują, co chcą oglądać.

Mój wpis do dziś odbija się zresztą fajnym echem, bo dostaję przy okazji dużych wydarzeń zdjęcia i wiadomości prywatne z przekazem: "Marcin, zobacz! Idą mistrzostwa Europy, więc mój balkon jest już ustrojony". To miłe.

Wracając do wiary: miał pan w dzieciństwie sytuację, kiedy opatrzność czuwała.

Wpadłem pod autobus. Przez tydzień leżałem w szpitalu. Miałem wstrząśnienie mózgu, ale nic poważniejszego mi się nie stało. Na klatce piersiowej mam dziś wytatuowanego Anioła Śmierci, z mieczem. To Anioł Stróż. Czuję, jak nade mną czuwa. A kiedyś mnie zabierze.

Z jednej strony tatuaż Anioła, z drugiej Smocza Kula z kreskówki.

"Dragon Ball" zaczął lecieć w telewizji, kiedy miałem dziesięć lat. Teraz pojawiła się seria "Dragon Ball Super". Oglądam, ekstra bajka.

Dużo ma pan tatuaży?

Imiona moich dziewczynek, "Dragon Ball", Anioł i trzy razy igrzyska na Achillesie. Ludzie pytają się mnie, gdzie zmieszczę tatuaż po Tokio, bo na pięcie już nie mam miejsca. Odpowiadam, że jak zdobędę medal, to zajmie całe plecy.

Ja bym zapytał o Paryż.

Nie ma takiej możliwości. Nie wiem, kiedy zakończę karierę, ale nawet, jeśli w Tokio zostanę mistrzem olimpijskim, to do Paryża nie dociągnę. Jasne: z drugiej strony, jeśli będzie dobrze szło, to głupio byłoby bieganie kończyć. Na pewno nie byłoby już jednak wyjazdów, ani zgrupowań, tylko treningi na miejscu. Chciałbym się wreszcie zająć rodziną. A życia po karierze się nie boję. Jestem nim wręcz podekscytowany, to przecież nowe wyzwanie. Znam siebie. Wiem, że sobie poradzę.

Zobacz inne teksty autora -->

Źródło artykułu: