Kamil Kołsut, WP SportoweFakty: Dobry biegacz musi być masochistą?
Adam Kszczot: Zdecydowanie tak, bo trening lubi bariery. Aby je pokonywać i stawać się coraz lepszym, trzeba wychodzić poza strefę komfortu. Ci, którzy potrafią to robić, są w stanie rozwijać się i osiągać wysoki poziom. Pozostali muszą zrezygnować ze sportu.
To wszystko oczywiście jest trudne, z czasem coraz bardziej. Każdy człowiek z wiekiem traci przecież skłonność do podejmowania ryzyka, porzuca ją na rzecz stabilizacji. A my - sportowcy - musimy sobie ciągle udowadniać, że ją mamy. Dociskać, czasem się nawet po treningu porzygać.
Długo pan do tego dojrzewał? Uczył się zdolności poświęcenia?
Nie, bo pochodzę z małej wsi. A na wsi szybko uczysz się tego, że musisz zasiać wiosną, aby zebrać plony pod koniec lata. To naturalna kolej rzeczy. Takie podejście wyssałem z mlekiem matki.
Kult pracy wyniesiony z domu, często ze wsi, to w polskim sporcie typowa historia.
Trudno się dziwić, chodzi o sposób życia. To, co jest na ogół dostępne w dużych aglomeracjach, tego nie ma na wsiach czy w małych miastach. Ta różnica rodzi dysproporcję w liczbie obowiązków domowych, okołodomowych. I uczy pewnego podejścia co codzienności, do pracy.
Pana dzieciństwo to była harówka?
Nie, tak bym nie powiedział. Każda praca - dopóki się jej nie zacznie - jest łatwa. Kiedy już człowiek przystąpi do jej wykonania, musi być wytrwały. I wówczas okazuje się, że stojące przed nami zadania faktycznie są łatwe, tylko mniej lub bardziej pracochłonne.
Na wsi zajęć jest sporo. Zwłaszcza tych mozolnych, wymagających czasu. Łatwo jest się jednak przyzwyczaić do takiego trybu dnia, trybu życia.
Rytm, mozolność, powtarzalność. Jak w sporcie.
Można to porównać.
Kto pana pchnął do sportu?
Nauczyciele. Zwłaszcza Rafał Marszałek, który później skierował mnie do Łodzi, do Stasia Jaszczaka. Tam moja przygoda z bieganiem zaczęła się na dobre.
Mam z tego okresu świetne wspomnienia, choć na początku szybko chciałem wracać na wieś, do domowych pieleszy. Tam, gdzie nikt nie pędzi, gdzie zegarek działa inaczej. W wielkim mieście trzeba było iść do szkoły, później pędzić na trening, wreszcie zdążyć na kolację. Nowy tryb życia zszokował mnie, chciałem uciekać. Rodzice namówili mnie jednak, żebym został i niedługo później zdobyłem medal mistrzostw Europy juniorów. To mnie przekonało.
Wróci pan na wieś?
Tak, prędzej czy później. Miasto jest w porządku, człowiek ma wszystko pod ręką, ale ja lubię spokój. Wolę żyć w miejscu, gdzie mogę wieczorem usiąść i słyszeć, jak pędzi wiatr.
Miał pan w młodości plan: "Co, jeśli nie sport?"
Nauka, nauka i jeszcze raz nauka. Studiowałem zarządzanie inżynierskie na Politechnice Łódzkiej, prawdopodobnie pracowałbym więc w zawodzie.
Wykształcenie pomaga na bieżni? Mówi się, że ma pan kalkulator w głowie, każdy element biegu rozkłada na czynniki pierwsze.
Wszystko, co przeżyłem, ma ogromny wpływ na to, jakim sportowcem jestem dziś. Moje bieganie to zespół cech wypracowanych i wrodzonych. Na pewno ma na nie wpływ podejście analityczne, bliskie umysłom ścisłym. Ważna jest też umiejętność koncentracji, skupienia się.
Bieg to przede wszystkim zadanie. A każde zadanie, które na pierwszy rzut oka wydaje się trudne, staje się prostsze po rozłożeniu go na czynniki pierwsze. Trzeba wyznaczać sobie swego rodzaju punkty kontrolne do podejmowania decyzji.
Jak to wygląda w praktyce?
Bieg można podzielić w bardzo prosty sposób na odcinki: 100-, 200-, 300-, 400-metrowe. Dzięki temu, mając świadomość tempa oraz tego, co się dzieje na trasie, można łatwo przedsięwziąć pewne kroki i podjąć pewne decyzje. Zostać na miejscu, zwolnić, przyspieszyć? Z jednej strony to całkiem proste, a z drugiej bardzo trudne.
Umiejętność wyczucia własnego tempa oraz rytmu definiuje kolejne kroki i to, czy punkty kontrolne mają sens. Plan czasem może nie wypalić i trzeba mieć gotowe inne rozwiązania. Na każdy bieg mam takich kilka. Planowanie jest ważne, później następuje już tylko wykonanie założeń. W trakcie biegu nie ma czasu na myślenie, są tylko decyzje. Podjęcie tej kluczowej, dzielącej miejsce pierwsze od szóstego, to często jedna setna sekundy.
ZOBACZ WIDEO Lekkoatletyczne ME Berlin 2018: Adam Kszczot strofuje dziennikarza: Nie "udało się", tylko wywalczyli
Analizuje pan konkretnych rywali? Jakie mają nawyki, jak biegają?
Tak, ta wiedza jest niezbędna. Podczas biegów turniejowych, na wielkich imprezach, ma ogromne znaczenie.
Sukces wymaga obsesji doskonałości?
I tak, i nie. W pewnych aspektach perfekcjonizm jest wymagany, ale są też momenty, w których trzeba od niego odejść, narysować grubą kreskę. Zapomnieć o tym, że coś nie wychodzi, coś biegnie nie po mojej myśli. Przeanalizować sytuację, przemyśleć i się rozwijać. To skomplikowane.
Nie da się stworzyć planu treningowego gwarantującego konkretny wynik. Na tym polega największa trudność sportu. Każdego roku jesteśmy inni, startujemy z innego poziomu i w innych okolicznościach. Nawet pogoda podczas treningów wpływa na to, na co nas stać i jakie możemy osiągać rezultaty.
[nextpage]
Bardziej motywują porażki czy zwycięstwa?
Porażki dłużej zostają w głowie i łatwiej z nich wyciągnąć lekcje. Jaką ostatnią dobrą rzecz pamięta pan w swoim życiu? Coś, co pozytywnie zaskoczyło?
Muszę chwilę pomyśleć.
A złą, traumatyczną?
To znaleźć łatwiej.
Tak właśnie działa nasz umysł.
Co bardziej napędza?
To już inne pytanie. Każdego motywuje co innego. Mnie na przykład rodzina.
Od dawna pracuje pan z Janem Blecharzem (psycholog sportu, jeden z twórców sukcesów Adama Małysza)?
Zaczęliśmy w 2017 roku. Spotkałem się z nim kilka lat wcześniej i wszystko miałem ułożone, na swoim miejscu. A później, jak to w życiu, niektóre rzeczy uległy zmianie. Musiałem je na nowo poustawiać, przewartościować.
To trudne? Przyznanie się przed samym sobą: "Nie radzę sobie, potrzebuję pomocy z zewnątrz"?
Nie. Wie pan, co jest trudne? Stanąć rano przed lustrem i szczerze ze sobą porozmawiać. Proszę spróbować i potem powiedzieć, czy było lekko.
Często rozmawia pan ze sobą?
Oczywiście.
Jakie efekty to przynosi?
Tego panu nie powiem. Proszę samemu spróbować.
O czym powinno się rozmawiać?
O tym, co nas trapi. Trzeba zadawać sobie trudne pytanie. Nie chodzi o to, żeby stanąć przed lustrem i powiedzieć: "Hej, przystojniaku". To nie zadziała. Chodzi o to, aby wytłumaczyć sobie pewne rzeczy i znaleźć drogę tam, gdzie mamy trudności, gdzie stoją przed nami wyzwania. To pomaga.
Myślał pan o karierze coacha, trenera, mówcy?
Prowadzę mowy motywacyjne. Zaczynam powoli wchodzić na ten rynek i bardzo mi się podoba. To, co mi wydaje się naturalne, jest bardzo pożądane przez ludzi żyjących inaczej. Codzienność sportowca przez analogię można łatwo przenieść na normalne życie. Cieszę się, że moje spojrzenie na świat otwiera innym oczy.
Sukces daje wiarygodność.
To dość oklepane, ale sukces jest najlepszym mówcą. Nie trzeba wówczas ogromnej charyzmy, aby dotrzeć do ludzi.
Igrzyska. Co to hasło panu mówi?
Fajna impreza. Byłem dwa razy, pojadę i trzeci. Brakuje mi tego jednego krążka z panteonu imprez światowych. Wszystko jest jednak przede mną. Wyciągnąłem wnioski z poprzednich igrzysk i już ich nie roztrząsam.
Przed wyjazdem do Rio mówił pan Pawłowi Wilkowiczowi: "ja jestem już stary, ja już nie mam czasu".
Prawdziwa sportowa młodość jest między 22 a 25-26 rokiem życia, wtedy możesz bezkarnie popełniać błędy. W moim wieku za pomyłki trzeba płacić. W zamian dostaje się doświadczenie.
I tym doświadczeniem sportowiec dojrzały jest silniejszy.
Teraz może być tylko lepiej.
W jakim wieku kończy się dobre bieganie na 800 metrów, gdzie na tym dystansie ciągnie się smuga cienia?
Powie mi to moje ciało. Jeżeli trening przestanie być responsywny i przestanie dawać wynik, będę musiał reagować.
Ma pan fajne hobby. Majsterkowanie.
Tak, można to nazwać moim hobby.
Synkowi już pan coś wyskrobał?
Na razie nie było okazji. Trwa przecież sezon, a on jeszcze nie ma preferencji. Generalnie praca w drewnie wymaga trochę wysiłku i czasu. Kiedy z rodziną przeprowadzimy się z mieszkania do własnego domu to mogę zapewnić, że wszystkie dziecięce meble ogrodowe będą mojej roboty.
W jednym z wywiadów powiedział pan: "podły jestem".
Bo jestem.
Dlaczego?
Ludzie, którzy mówią, co myślą, są podli. Taka obiegowa opinia. A ja - kiedy uważam, że coś jest warte powiedzenia - to mówię. Jeżeli się to komuś nie podoba, trudno.
Miał pan czasem wrażenie, że niektórzy dziennikarze podchodzą do pana z respektem? Boją się trochę?
Tak. Zdarzało mi się odprawiać dziennikarzy, którzy trafiali do mnie z przypadku. Albo na zamknięte pytania odpowiadać: "tak" i "nie". Ja przygotowuję się do swojej pracy i jeżeli przychodzi do mnie dziennikarz, to też powinien być przygotowany. Nie jest sztuką rozmawiać o niczym.
Czasem wystarczy tylko zajrzeć do Wikipedii. Poświęcić kilkanaście minut. Jeżeli ktoś mnie pyta, czy biegamy w prawo czy w lewo, albo ile metrów ma kółko na stadionie, to ja dziękuję za takie rozmowy.
Koloryzuje pan?
Nie, to nie są przykłady na wyrost. Takie pytanie się zdarzają. Trudno.
Piłka nożna jest banalna?
Prowokacyjne pytanie.
Cytat. Z pana.
Wciąż tak uważam. Futbol jest banalny w odbiorze, zwłaszcza polska liga. Dużo łatwiej jest obejrzeć mecze piłki nożnej, nie angażując się w wydarzenie, niż chociażby imprezę na stadionie lekkoatletycznym. U nas często w tym samym czasie odbywają się skok w dal, skok o tyczce, pchnięcie kulą i biegi. Dla widza to duże utrudnienie.
Pan piłkę ogląda?
Mecze reprezentacji, w towarzystwie znajomych, owszem. Trzymam za piłkarzy kciuki, przecież wszyscy nosimy orzełka na piersi. Bez względu na to, o jakim sporcie mowa.
Autor na Twitterze: