Iga Baumgart-Witan. Krew, pot i łzy za chwilę radości

PAP/EPA / Sven Happen / Iga Baumgart-Witan
PAP/EPA / Sven Happen / Iga Baumgart-Witan

- Bywają treningi tak ciężkie, że po nich tylko zasłaniam okna, nieprzytomna padam na łóżko i śpię. Sportowiec musi przelać dużo potu, krwi i łez, aby mieć chwilę radości. Nie jestem pewna, czy ta chwila jest tego warta - mówi Iga Baumgart-Witan.

W tym artykule dowiesz się o:

30-latka z Bydgoszczy kilka dni temu została mistrzynią Polski w biegu na 400 metrów. Baumgart-Witan jest też brązową medalistką mistrzostw świata (2017) oraz mistrzynią Europy w hali (2017, 2019) i na stadionie (2018) ze sztafetą 4x400 metrów. Po tym ostatnim sukcesie nazwała rywalki "Grażynkami". To określenie zostało przy niej do dziś.

Kamil Kołsut, WP SportoweFakty: Dobrze pani z "Grażyną"?

Iga Baumgart-Witan: Przywykłam. Ani mnie ziębi, ani grzeje. Mam charakter wariatki, więc czemu miałabym mieć poważną łatkę? Poza tym my tak mówimy z dziewczynami na co dzień: "Grażynki", "Tereski". Ciągle wymyślamy jakieś imiona. Nie krzyczę do Gosi: "Hołub, co ty odwaliłaś?!", tylko raczej: "Grażyna, co ty odwaliłaś?!". Wszystkie tak się wygłupiamy.

ZOBACZ WIDEO Niezwykle skromny człowiek. Wojciech Nowicki: Sodówka nie uderzyła mi do głowy [cała rozmowa]

Zaczepiają panią w ten sposób na ulicy?

Zdarzało się, zwłaszcza po mistrzostwach w Berlinie. Teraz rzadziej. Uważam jednak, że to miłe. Ostatnio dostałam paczkę od firmy kosmetycznej, którą przygotowała pani Grażyna. I na paczce była karteczka: "Od Grażyny dla Grażynki". Sympatyczne. Poza tym ta "Grażynka" jest gdzieś blisko mnie. Nikt tego nie wymyślił, po prostu taka jestem.

A jak jest z "Aniołkiem"?

Mam problem, kiedy mówią o mnie: "jeden z Aniołków Matusińskiego". Trener Matusiński scala naszą grupę. Dzięki niemu jesteśmy drużyną i biegając w sztafecie jesteśmy "Aniołkami Matusińskiego". Kibice nie zawsze zdają sobie jednak sprawę z tego, że każda z nas ma swojego szkoleniowca. I kiedy startuję indywidualnie to wolałabym, żeby mówiono o mnie "Aniołek Iwonki".

Czyta pani komentarze internautów?

Nie, ale wiem, co czasem można o nas przeczytać. Zdarza się, że ludzie anonimowo nazywają nas "pustymi tipsiarami, które nie mają wiele do powiedzenia, bo potrafią tylko biegać i głupio gadać". A ja znam swoją wartość. Nie uważam się za osobę mega inteligentną, ale nie jestem też prostaczką.

Nie każdy zna kulisy treningu. Wy rzadko dzielicie się w social mediach tym gorszym obliczem sportu.

Czasem staram się je trochę przybliżać, ale ludzie chyba nie chcą słuchać moich użalań. Za chwilę przecież ktoś napisze: "Idź do kopalni i zobacz, jak ma górnik".

Prawda jest taka, że narzekam codziennie: przy mężu, mamie, dziewczynach. Marudzę, jak mi ciężko i źle. Później przychodzę jednak do domu i czasem już w południe mogę wypić kawę na balkonie, zjeść ciastko. Zdarzają się też jednak treningi, podczas których przez dwie godziny muszę się tak zapierdzielić, że później tylko zasłaniam okna, nieprzytomna padam na łóżko i przez pół dnia śpię.

Co czuje człowiek po treningu tempowym?

Jakby tysiące szabli wbijało mu się w tyłek. Tak naprawdę trudno jest to opisać komuś, kto nie biega. Trening tempowy wiąże się z wyjątkowo nieprzyjemnym bólem. Człowiek biegnie, ma "bombę", mija metę i przez kilka minut nie wie, co zrobić. Leżeć? Stać? Ja tylko krzyczę: "Mama, boli! Mama, boli! Mama, buty!". Ona podchodzi, bierze mi nogi do góry, a ja nagle krzyczę: "Nie, na dół, na dół!". Ból jest trudny do opisania. Najgorszy między drugą a ósmą minutą po biegu. Trzeba po prostu poczekać, aż z człowieka zejdzie.

Marek Plawgo: Wunderteam na miarę naszych czasów -->

Dobrze jest z mamą-trenerką?

Mogę sobie przy niej na więcej pozwolić, ale z drugiej strony na pewno mi nie odpuszcza. Czasem krzyczę: "Mama, nie mogę, nie mogę!", a ona stoi i nic nie mówi.

Zawsze jest nieugięta?

Dobrze mnie zna i wie, kiedy faktycznie nie jestem w stanie już nic więcej zrobić, a kiedy tylko marudzę. To dobre, bo zwykły trener w podobnej sytuacji często nie wyczuwa zawodnika. Może przegiąć w jedną albo w drugą stronę.

Nie myślała pani nigdy o zmianie?

Odkąd trenuję z mamą - nie. Zaczęłyśmy pracować razem w 2015 roku tuż po mojej operacji. Miałam kolano skoczka, musiałam przejść plastykę więzadeł rzepki. I czasem mam wrażenie, że dopiero z mamą zaczęłam robić trening, który ma sens. Wcześniej zajęcia nie były do mnie odpowiednio dostosowane. Dziś wiem, że praca, którą obecnie wykonujemy, zaprocentuje w przyszłości.

Nie myśli pani: "Byle do Tokio i dziękuję"?

Ostatnio przeczytałam, że "30-letni Rafał Omelko zrobił życiowy wynik na 100 metrów" i pomyślałam: "Boże, jak to brzmi!". "30-letni Rafał Omelko", "30-letnia Iga Baumgart-Witan"... My się przecież znamy z Rafałem od zawsze!

To wszystko brzmi strasznie, ale kiedy patrzę na siebie, na moje ciało i na treningi, to nie czuję się wyeksploatowana. 30 lat mam tylko w dowodzie. Na pewno nie mentalnie, fizycznie, ani treningowo. Prawdopodobnie dzięki temu, że - jak wspomniałam - mój trening na początku kariery nie był tak wyniszczający.

Czuje się pani najmłodsza w sztafecie?

Oczywiście, że tak! Patrząc na treningi dziewczyn oraz to, ile mają za sobą imprez, to każda z nich faktycznie wybiegała w życiu więcej niż ja. Moja mama ciągle pokazuje mi przykłady kobiet, które są po trzydziestce, wciąż startują i robią rekordy życiowe. Ze mną może być tak samo.

Jak wysoko wieszacie sobie poprzeczkę?

To wróżenie z fusów, ale myślę, że jestem w stanie biegać w okolicach 50 sekund. Warunkiem jest oczywiście zdrowie. Organizm musi wytrzymać to, co założy trenerka. A ma jeszcze dużo w zanadrzu! Ciągle możemy robić pewne rzeczy ciężej, dostarczać organizmowi inne bodźce. Kiedyś w życiu nie pomyślałabym, że mogę zdobywać medale wielkich imprez i jechać na igrzyska. Zawsze wierzyłam jednak, że wszystko jest przede mną. Dziś mam trzydzieści lat i ciągle tak myślę.

Po igrzyskach w Rio chciała pani kończyć karierę.

To byłby największy błąd w moim życiu. Gdzieś z tyłu głowy cały czas miałam chyba jednak tę myśl, że wcale nie chcę kończyć kariery. To po prostu był gorszy moment. Wahanie, chwila zwątpienia, sytuacja 50 na 50.

Myśli pani o dzieciach, założeniu rodziny?

Rozmawialiśmy o tym z mężem i uznaliśmy, że w tym momencie nie jesteśmy na to gotowi. Jako sportowcy prowadzimy specyficzny tryb życia. Pewnie zaraz znajdą się tacy, którzy powiedzą: "O, taka stara, dziecka nie ma, tylko kariera jej w głowie". A ja chcę się najpierw poświęcić sobie, ustawić, poukładać pewne rzeczy w głowie i w życiu. Wiadomo, że rodzice chcieliby wnuka, ale nie ma parcia. Muszą jeszcze trochę poczekać.

Tata był żeglarzem, mama - biegaczką. Była pani skazana na sport?

To nie był mój jedyny plan na życie, bo mam milion pomysłów na minutę. Mama pewnego dnia zaprowadziła mnie jednak na zawody i po prostu mi się spodobało.

Ojciec był dobry w swoim fachu?

Nie był tak znany, jak Mateusz Kusznierewicz, ale jakieś zawody wygrywał. To działo się trzydzieści lat temu, kiedy jeszcze nie było mnie na świecie. Później parę razy zabrał mnie jednak na wodę, miałam nawet okazję wystartować w regatach.

Podobno po zakończeniu kariery często latał do Ameryki.

Na początku miał swój biznes, ale coś nie wyszło, firma zbankrutowała i musiał wyjechać za pieniędzmi. Trwało to kilka lat. Mamie było ciężko. Ja chodziłam wówczas do szkoły podstawowej i nie pamiętam zbyt dobrze tamtego okresu. Mam wrażenie, jakby tata cały czas był z nami. Podobno w pewnym momencie pojawił się pomysł, abyśmy zamieszkali w Ameryce na stałe. Mieliśmy nakręcony dom i szkoły, ale rodzice ostatecznie uznali, że zostajemy w Polsce.
[nextpage]Sport to dla pani więcej radości czy płaczu?

Płaczu. Dziś jest go mniej niż kiedyś, bo jestem pewniejszą i równiejszą zawodniczką. Droga do miejsca, w którym jestem, była jednak usłana cierniami, nie różami. Miałam więcej upadków niż wzlotów. Mówi się, że przez cały rok sportowiec musi przelać dużo potu, krwi i łez, aby mieć chwilę radości. Niektórzy twierdzą, że taka chwila pozwala zapomnieć o bólu, że to wszystko jest tego warte. Nie jestem pewna, czy po zwycięstwie słodycz zawsze wynagradza cierpienie. Może się wydawać, że im bardziej się cierpi, tym lepiej potem smakuje sukces, ale nie zawsze tak jest. U mnie różnie z tym bywa. Po wygraniu w tym roku halowych mistrzostw Polski wróciłam do domu i się popłakałam. Było mi bardzo przykro, nie chciałam więcej biegać.

Co się stało?

Zeszły ze mnie emocje i nagle zaczęłam czytać o innych dziewczynach: Justynie, która przegrała zawody jako mistrzyni Europy czy Ani Kiełbasińskiej, która pobiegła świetny wynik. Wygrałam, a wszyscy pisali o innych. Tak trochę: "Ej, Baumgart, zejdź, przepuść Justynę, przepuść Anię". Czułam się bardzo niedoceniona. Wiedziałam, jak dużo wysiłku kosztowało wygranie tego mistrzostwa, a mój sukces przeszedł bez echa.

Zrobiła pani swoje.

Fakt, wcześniej w hali wygrałam kilka biegów i tak zostało to odebrane. "Zrobiłam swoje". Dziś sama nie wiem, czego oczekiwałam. Może tego, że ktoś powie albo napisze: "O, jaka ona jest super, że wygrała". A tymczasem zaczęłam czytać: "Justyna przegrała, ale na pewno na mistrzostwach Europy pokaże", "Ania jest super, zrobiła super wynik". Obie pobiegły świetne zawody, miały piękne wyniki. No ale przecież mistrzynią byłam ja! Zawsze mi się wydawało, że kiedy człowiek zdobywa mistrzostwo, to wszyscy wokół niego skaczą. A tu nagle nic! I co, jak to? Nie ma żadnych fajerwerków? Było mi dziwnie. Pewnie, może teraz brzmię, jakbym chciała, żeby ludzie wkładali mi na głowę koronę, ale to chyba naturalne, że człowiek chce, aby jego praca była doceniona.

Często czuje się pani niedoceniona?

Przez bliskich absolutnie nie. Bardzo mnie wspierają i chwalą, od trenerki ciągle słyszę, jak było super. Opinia rodziny jest dla mnie najważniejsza, więc tym bardziej nie rozumiałam swojej reakcji i tego, że nagle zaczęłam się przejmować słowami innych. Później usiadłam i zaczęłam się zastanawiać: "Iga, dla kogo ty to w ogóle robisz? Dla siebie, dla rodziny, dla kraju, dla kibiców? No, ale łaska kibiców na pstrym koniu jeździ! Dziś chwalą, a jutro powiedzą, że się skończyłaś". Wtedy zaczął się ryk, płacz, i refleksja: "Co ja robię?". Może to był też efekt pracy, zmęczenia. Jechałam na te mistrzostwa bardzo zestresowana.

Dlaczego?

Nagle, znienacka spadło na mnie, że mam najlepszy wynik na świecie. Chyba mnie to przytłoczyło. Przez całą zimę towarzyszyły mi duże emocje i tym płaczem najwyraźniej musiałam się oczyścić.

Często czujecie, że jako dziewczyny ze sztafety żyjecie w cieniu Justyny?

Podczas mistrzostw Europy w Berlinie zajęłam piąte miejsce w finale i pobiłam rekord życiowy. To był dla mnie wyczyn, dokonałam czegoś niemożliwego! Miałam wówczas trzy biegi, walczyłam też w eliminacjach. A Justyna dwa. Po finale ona biegała z flagą, a ja się szybko schowałam. Później obie dobrze wystartowałyśmy w sztafecie, zdobyłyśmy złoto. Zaczęły się zachwyty: "Co za wyczyn! Justyna miała dwa biegi w ciągu godziny". I pomyślałam sobie: "Halo, ja też". Ona wygrała, ja byłam piąta, ale tak samo się zmęczyłyśmy. Razem szłyśmy po tym biegu indywidualnym na stadion boczny, wspierałyśmy się, obie miałyśmy tylko półtorej godziny przerwy.

Podkreślam: nie mam do nikogo pretensji. To wszystko jest dla mnie zrozumiałe, przecież Justyna została podwójną mistrzynią. To coś niesamowitego. Siedziało we mnie jednak, że też tam byłam, też się zmęczyłam, a nikt o mnie nie wspomniał. Wtedy poczułam, że jestem w cieniu Justyny.

To był Berlin. A jak jest na co dzień?

Znam swoją wartość i wiem, że wszystko przede mną. To mnie napędza. Wierzę, że kiedyś sama mogę być twarzą sztafety. I myślę, że każda z nas tak ma.

Wojciech Nowicki. Niezwykle skromny człowiek -->

Jak z pani perspektywy wyglądało to półtorej godziny między biegiem indywidualnym i sztafetą?

Pamiętam, jak weszłyśmy do call roomu. Zazwyczaj jest tam bardzo "gęsto", atmosferę można ciąć siekierą. Wszyscy byli skoncentrowani, spięci, nikt się nie odzywał. A my już emocjonalnie przeżyłyśmy finał mistrzostw Europy i zaczęłyśmy się wygłupiać, żartować. Rywalki widziały nasz luz, to mogło na nie wpłynąć.

Po tym, jak zeszły emocje, zrobiło mi się strasznie zimno. Trzęsłam się, miałam zmarznięte ręce. Dopiero, kiedy czekałam na swojej zmianie i widziałam, że biegnie w moim kierunku Gosia, serducho zaczęło walić. Wtedy poczułam: "Kurde! To jest finał mistrzostw Europy. Biegniemy po medal".

Wiedziałyście, że dacie radę, czy była niepewność?

Podczas biegu zastanawiałam się: "odetnie mnie czy nie"? Nie byłam pewna reakcji mojego organizmu. Niby na adrenalinie jestem w stanie zrobić wszystko, ale człowiek pewnych rzeczy nie przeskoczy. Ja przeskoczyłam. Nie był to wybitny bieg. Kiedy zobaczyłam międzyczasy, szału nie było. Po prostu: dobry wynik. Inna sprawa, że rywalki dobrze wiedzą, jak jesteśmy mocne. I trochę biegły "na nas".

Jak duży wpływ na wasze zwycięstwa ma głowa? To jest tak, że na takie halowe mistrzostwa Europy do Glasgow pojechałyście po swoje?

Tak, pojechałyśmy tam po swoje. Kiedy byłyśmy młodsze, to my goniłyśmy rywalki...

... a mówi się, że łatwiej gonić niż uciekać.

Z drugiej strony często wtedy spoglądałyśmy na listy i mówiłyśmy: "Te są mocne, te są mocne... Ale mamy serię, będzie trudno wejść do finału". A teraz patrzymy: "Nie, nie, nie, o tu może, ale nie, nie". Wiemy, że nawet rezerwowym składem możemy wygrywać biegi. Jesteśmy świadome naszych możliwości i naszej mocy. Pamiętajmy też jednak, że nic nie jest dane raz na zawsze.

Na mistrzostwa świata lecicie jako goniące czy uciekające?

Czujemy i wiemy, jak mocne są rywalki. Chcemy powalczyć o medal, mamy na to szanse. Naszym atutem jest to, że umiemy biegać sztafety. Jamajki mogą mieć na papierze dużo lepszą sumę czasów od nas, a później gubią pałeczkę albo nie umieją się dobrze ustawić po łuku. My w takich sytuacjach radzimy sobie zdecydowanie lepiej.

To prawda, że nie widziała pani biegu koleżanek, kiedy wygrały z Amerykankami w Jokohamie?

Nie widziałam. Nie lubię oglądać biegów, w których nie startuję. Po prostu wiem, że będzie mi przykro, bo siedzę w domu i nie mogę być tam z nimi.

Jak pani zareagowała, kiedy zobaczyła wynik?

"Co tam się stało? Ale jaja!". Cieszyłam się, że dziewczyny zdobyły złoto, ale było mi też przykro, bo może już nigdy nie będziemy miały okazji wygrać z Amerykankami.

O czym dziś pani marzy?

Moje marzenie mam głęboko w serduszku i jak powiem głośno, to może się nie spełnić. Mówię o tym pozasportowym. A sportowe? Medal olimpijski. To chyba jasne.

Autor na Twitterze:

Zobacz inne teksty autora -->

Źródło artykułu: