Kamil Kołsut, WP SportoweFakty: Jest pan burakiem?
Paweł Fajdek, mistrz świata w rzucie młotem: Cukrowym. A lepiej być burakiem niż bananem. Jestem człowiekiem otwartym. Cały czas robię sobie z ludzi żarty, często uszczypliwe. Mamy z przyjaciółmi specyficzne poczucie humoru i jeśli ktoś mnie nie zna, to - patrząc z boku - czasami faktycznie mogę wyglądać na buraka. Jestem też szczery. Kiedy ktoś mnie denerwuje albo zachowuje się, jakby był lepszy od reszty, to mówię to wprost. Ale nikt nigdy nie zarzucił mi chamstwa. Częściej słyszę, że jestem fajnym, luźnym i naturalny gościem. Moja książka "Petarda. Historie z młotem z tle" ma pokazać Fajdka takim, jaki jest.
Można mieć wrażenie, że ten Fajdek dobrze się bawi życiem, sportem. A i tak wygrywa.
Nie ma sensu pracować tam, gdzie się nie lubi. Kocham rzut młotem i szukam w tym pozytywów. Właściwe podejście do pracy jest kluczowe. Mając grupę, gdzie jest wesoło, trenuje się z przyjemnością. Łatwiej zapomnieć o urazach, zmęczeniu, bólu czy tęsknocie za rodziną.
Dużo jest u pana tego zmęczenia, bólu?
Pojawiają się. W ostatnim sezonie cały czas bolało mnie kolano, nie wiedziałem dlaczego. Później dopadła mnie choroba. Mogłem się zdenerwować, rzucić to wszystko i odpuścić, ale szedłem dalej. W tej sytuacji srebrny medal mistrzostw Europy to dla mnie olbrzymi sukces.
Są tacy, którzy mówią: "Rzut młotem to nie jest poważny sport. Dominują Chińczycy, zawodnicy ze Wschodu Europy. Poważne kraje się tym nie interesują".
To ewidentny brak wiedzy. Rzut młotem jest bardzo popularny na całym świecie. Każdy kraj ma młociarzy czy młociarki, czego nie można powiedzieć o skoczkach narciarskich czy siatkarzach. Nie oszukujmy się: to konkurencja szalenie trudna technicznie. I dostępu do niej nie ogranicza brak chęci czy ludzi, tylko wiedza. USA to sportowa potęga, Amerykanie uważają się za mądrzejszych od Europejczyków. A jednak nie potrafią dobrze ułożyć treningu młociarzom. W naszym sporcie trzeba być silnym, szybkim, skocznym i mieć dobrą technikę. Przyrosty na sztandze do nie wszystko.
Kiedy miał pan ostatnią kontrolę antydopingową?
Miesiąc temu. Poza sezonem jest ich mniej, kolejna czeka mnie pewnie w listopadzie podczas zgrupowania. To naturalne i szkoda tylko, że system nie działa najlepiej. Jest uciążliwy. Przy okazji każdego wyjazdu musimy się logować i podawać miejsce pobytu. A strona często się wiesza, trzeba zmieniać hasła. Wystarczyłyby przecież opaski z GPS-em albo lokalizacja w telefonie. Zdarza się, że zapominam wpisać informację o krótkim wyjeździe. I bywa tak, że człowiek całą noc jest w samochodzie, bo wraca od rodziny, później kładzie się na godzinę spać i słyszy pukanie do drzwi.
Ostatnio na dopingu wpadła Rosjanka Tatiana Kaczegina.
I bardzo dobrze, że ich łapią! Mnie tylko boli, że w sporcie ciągle jest Iwan Cichan. Kiedy ja nie awansowałem do finału igrzysk olimpijskich, on tam zdobył medal. To dla mnie jak obelga.
Jak należy karać dopingowiczów? Marcin Lewandowski mówi, że powinni trafiać do więzienia.
Przede wszystkim należy ich karać finansowo. Wszystkie wygrane pieniądze powinni oddać zawodnikom z dalszych miejsc. Wziąłeś doping, a nie masz hajsu? Bierz kredyt albo idź do paki i pracuj, aż spłacisz. Doping jest oszustwem, złodziejstwem, kradzieżą. Trzeba to prawnie uregulować.
Nie myślał pan kiedyś: "Zakończę karierę, wezmę, zobaczę, jak to jest"?
Nie kusi mnie. A poza tym po zakończeniu kariery po prostu nie będzie mi to potrzebne. Dzięki dopingowi organizm szybciej się regeneruje. A ja nie mam z tym problemu. Doskonale regeneruję się poprzez odpoczynek.
Eliminacje konkursu na igrzyskach w Rio to był taki dzień, kiedy człowiekowi nic nie wychodzi? "Tylko siąść, wziąć flaszkę i się napić"?
Faktycznie, w książce pojawiają się takie słowa w kontekście jednego z treningów. Co do Rio... Każdemu przynajmniej raz w życiu zdarza się taki dzień, że nie ma na nic wpływu. Pewnie czułbym się lepiej, gdybym wiedział, że coś zepsułem sam. Byłem w świetnej formie, bardzo chciałem, a nie mogłem nic zrobić. Na samą myśl chce mi się płakać.
Dużo było hejtu?
Hejt zawsze jest i będzie, więcej było głosów wsparcia. To miłe, kiedy ktoś jest ludzki, nie operuje w systemie zero-jedynkowym. Siatkarze przecież też nie zdobyli w Rio medalu. Dziś dobrze się bawią, są mistrzami świata i ludzie ich kochają.
Trener Czesław Cybulski powiedział po igrzyskach "Super Expressowi": "Fajdek sam się wyeliminował, bo za mało trenował".
Jeśli ktoś w słabych próbach na treningu rzuca 83 metry, to chyba faktycznie nie trenuje.
Fajdek - Cybulski to był trudny związek?
Potrzebowałem takiej współpracy. Nie żałuję ani jednego dnia, który razem spędziliśmy. Obaj jesteśmy trudni. Nasza wspólna droga nie była usłana różami, umieliśmy jednak razem dążyć do celu. Mieliśmy szczęście, że na siebie trafiliśmy. Moim zdaniem zmieniłem go trochę jako trenera. Kiedyś był typowym dowódcą, katem. Kiedy ktoś nie słuchał jego poleceń, dostawał kopa. Do mnie musiał się trochę dostosować, czego nigdy wcześniej nie robił. Zmiękł. Ludzie nie mogli go poznać.
Jakie to uczucie, kiedy wydaje ci się, że zabiłeś człowieka?
Kilka lat temu podczas treningu trafiłem trenera Cybulskiego młotem. Zamurowało mnie. Powiedziałem tylko do Asi Fiodorow: "Zabiłem trenera. Ja tam nie idę". Wszystko trwało piętnaście sekund. I to było najdłuższe piętnaście sekund w moim życiu. Przez moją głowę przeleciało tyle emocji... Nawet po igrzyskach w Rio tak się nie czułem. Ta myśl, że kogoś zabiłem. Czy jest coś gorszego? Całe szczęście, że zaczął się ruszać. Podczas oczekiwania na karetkę bałem się, że się wykrwawi. Byłem przekonany, że mu amputują nogę, miał otwarte złamanie. Czułem się okropnie. A wszystko działo się dzień przed jego urodzinami. Dostał mocny prezent. Całe szczęście, że okazał się twardym gościem.
Dlaczego zakończyliście współpracę?
Taki był plan. Po igrzyskach w Rio miałem wrócić do domu, zająć się rodziną i trenować u Joli Kumor.
[nextpage]Jest dla pana jak druga matka?
Tak. Mam nawet wrażenie, że czasem przedkładała mnie nad swoją rodzinę. Spędzam z nią bardzo dużo czasu. Zarówno na treningach, jak i poza nimi. Jola wychowywała się z moim tatą, w dzieciństwie byli sąsiadami. W czwartej klasie szkoły podstawowej zaczęła mnie uczyć wuefu i to były lata, kiedy trochę za mną chodziła. Uznała, że nadaję się do rzucania młotem. Namawiała, męczyła, przyjeżdżała do domu i przekonywała ojca. Wreszcie się skusiłem, poszedłem na odczepkę i tak mi się spodobało, że zostałem. Chodziła, chodziła i wychodziła.
Gdyby nie ona, dziś Paweł Fajdek kopałby piłkę w okręgówce?
Nie wyobrażam sobie siebie z tamtego czasu jako piłkarza. Prawdopodobnie pracowałbym z tatą, który jest hydraulikiem oraz budowlańcem. Sam byłem w technikum budowlanym, ale do testów podszedłem z marszu i nie mam papieru. Fach jednak w ręku jest.
Kiedy coś się w domu zepsuje, po fachowca dzwonić nie trzeba, Fajdek naprawi sam?
Zwykle dzwonię po ojca, lubię z nim razem pracować. Postawiliśmy razem dom, wyremontowaliśmy dwa mieszkania. Płytki, panele, drzwi, okna... To jest łatwe. Wszystko da się zrobić.
Jakie zna pan żarty o Pawle Fajdku?
Jeden, o płaceniu złotem w taksówce. Ta historia to najlepsze, co mnie w życiu spotkało. Historia z medalem odbiła się na świecie tak szerokim echem, że stałem się rozpoznawalny jako młociarz. Kiedyś było to dla mnie nie do pomyślenia. Dziś rzadko jeżdżę taksówkami, ale jak już wsiadam, to często kierowcy mnie o to pytają. Nawet za granicą. Kiedyś w Afryce taksówkarz dał mi znać, że za kurs mogę też zapłacić medalem. Świetna historia. Cieszę się, że tak wyszło.
Można się w życiu ustawić, rzucając młotem?
To konkurencja, w której musisz zdobywać medale, żeby się z niej utrzymywać. Patrząc na średnią krajową możemy powiedzieć, że jesteśmy ludźmi zamożnymi. Mamy samochody, mieszkania. Na tle innych sportów w piramidzie wynagrodzeń zajmujemy jednak niskie miejsce. Nie zarabiamy kokosów. To, ile dostają inni, mnie jednak nie interesuje. Komentowanie pensji sportowców uprawiających inne dyscypliny nic mi nie da.
Dzieciakiem był pan przedsiębiorczym.
Szukaliśmy różnych okazji do zarobku. Zawsze starałem się robić tak, żeby mieć pieniądze na lody, chipsy czy oranżadę. Mieliśmy świetne podwórko.
Kłopotów też pan szukał. Trafiła się nawet sprawa w sądzie dla nieletnich.
Byłem w gimnazjum, wyszliśmy z kolegami wcześniej z egzaminu. I uznaliśmy, że byłoby fajnie zablokować komuś samochód. Padło na malutką Toyotę. Ustawiliśmy ją tak, że kilka samochodów musiało odjechać, aby mogła ruszyć. Śmialiśmy się, oglądając całą akcję, a właścicielka auta zaczęła się awanturować. Uznała, że samochód na pewno został uszkodzony, wezwała policję i lawetę. Zaczęło się śledztwo, sprawa trafiła do sądu dla nieletnich. Było nas czterech, jeden z kolegów się "wysypał". Skończyło się na kosztach, mieliśmy do zapłacenia 1800 złotych.
Ojciec w książce mówi o panu: "Paweł do dziś taki jest - duży, ale czasem jeszcze jak dziecko". A to dziecko ma już dziecko. Jak dużo rodzina zmieniła w pana życiu?
Chciałem mieć dziecko już w wieku osiemnastu lat. Nie byłem wówczas na to gotowy, ale wcale bym nie żałował. Dziecko to niesamowite szczęście i motywator. Gdyby nie córka, mógłbym źle skończyć. Pewnie byłbym bardziej dostępny, przyjmował zaproszenia na bankiety, imprezy. Miałbym czas, mogłoby mnie ponieść. Dziś muszę wybierać. Czas poświęcony rodzinie jest cenniejszy od pokazania się w telewizji na drugim końcu Polski. Chyba nie nadaję się na celebrytę.
Z drugiej strony ma pan tatuaże, kolczyki, oryginalne okulary. Po co ta stylówka?
Przeciętny Kowalski też ma tatuaże, kolczyki i nosi okulary. Ja to lubię. Nie chodzi o wyróżnianie się, po prostu chciałem je mieć. Tatuaże nie są przypadkowe, to jeden wielki projekt, który ma dla mnie znaczenie. A okulary traktuję jak biżuterię. Skoro kobieta może zmieniać torebki, kolczyki czy kapelusze to ja zmieniam okulary.
Podobno miał pan ofertę występu w "Tańcu z gwiazdami".
Podczas bankietu w Teatrze Wielkim podeszła do mnie pani Iwona i zaprosiła do udziału w programie. Brała w nim wówczas udział Monika Pyrek, później przewijali się gdzieś Mariusz Pudzianowski czy Andrzej Gołota. Ja sobie jednak tego nie wyobrażam, choć zdaniem niektórych nieźle tańczę.
Może kiedyś spróbuje pan sił w MMA?
Był taki pomysł. Nie wykluczam, że kiedyś spróbuję. Na razie jednak planuję jeszcze trochę potrenować. Nawet dziesięć lat.
Kiedyś bójka mogła zakończyć pana karierę.
Wszystko działo się po drużynowych mistrzostwach Europy w Lille. Byliśmy na bankiecie. Nagle ktoś krzyknął, że miejscowi - wcale nie rodowici Francuzi, raczej imigranci - przed lokalem zaczepiają nasze koleżanki. Ruszyliśmy na pomoc. Doszło do starcia, jeden z nich skoczył mi na nogę. Kolano się wygięło, poczułem niesamowity ból. W ciągu pół godziny przez opuchliznę zwiększyło się dwukrotnie. Pierwsza diagnoza: zerwane więzadło i nie wiadomo, co jeszcze. Wydawało mi się, że to może być koniec kariery, nagle stracę wszystko. Następnego dnia wszystko zaczęło wracać do normy. Minęło kilka dni i wygrałem zawody w Ostrawie.
Dziesięć lat temu sam zastanawiał się pan nad rzuceniem sportu.
Dostawałem stypendium z miasta, jakieś 70 złotych. Byłem wówczas medalistą mistrzostw Polski, w niektórych miastach za takie osiągnięcia ludzie dostawali nawet dziesięć razy tyle. A ja to wsparcie straciłem. Nie chciałem brać pieniędzy od rodziców i powiedziałem sobie: szukamy sponsora, zmieniamy klub albo koniec z tym. Wreszcie zgłosił się Agros Zamość. Dostałem od nich 800 złotych miesięcznie. Wreszcie było mnie stać na buty, sprzęt, suplementy, lepsze jedzenie. Te kwoty później rosły, zainwestowali we mnie ogromne pieniądze. Na stare lata będę chciał wrócić do mojego ULKS-u Zielony Dąb, którego jestem prezesem. Najpierw chcę jednak zdobyć medal igrzysk w barwach Agrosu. Jestem im bardzo wdzięczny.
Paweł Fajdek zostanie w Tokio mistrzem olimpijskim, bo...?
Bo ile można czekać? Do trzech razy sztuka.
Autor na Twitterze:
ZOBACZ WIDEO: Para polskich wspinaczy zdominowała MŚ. "Niesamowite! Do tej pory przechodzi mnie dreszcz"
Nie byłoby przyzwoiciej od razu to napisać?
Ale gdzież tam z Kosłutem i podobnymi pismakami mówić o przyzwoitości...