Kamil Kołsut, WP SportoweFakty: 11 sierpnia to w Raciborzu dzień święty?
Justyna Święty-Ersetic: Po powrocie z Berlina nazwano mnie "królową sprintu". Racibórz to małe miasto, a ja jestem pierwszą mieszkanką, która zdobyła dwa medale na międzynarodowej imprezie. Miałam wielkie powitanie.
Jak wyglądało?
Mąż Dawid przyjechał po mnie do Katowic. Wysiadł z czarnego samochodu. Zapytałam go, gdzie są nasze, a on na to: "Aaa, mój jest zepsuty, a twój pożyczył Mariusz". Myślę sobie: "Tak, na bank!". Okazało się, że to był samochód prezydenta miasta. Szofer zawiózł nas na boisko szkoły podstawowej, gdzie czekały tłumy ludzi.
ZOBACZ WIDEO Już nie "aniołki" a "Grażynki" Matusińskiego. Iga Baumgart-Witan: Pobiegłam dzięki euforii
Byłam w szoku, popłakałam się. Wszędzie na płotach wisiały plakaty, bannery, wymalowane prześcieradła. Moje zdjęcie pojawiło się na budynku szkoły. To było niesamowicie miłe.
Bogu dzięki, że z kariery piłkarskiej nic nie wyszło.
Tak, nie żałuję tego. Mam dwóch młodszych braci, mój chłopak z podstawówki też kopał piłkę. Nie było w tym nic nadzwyczajnego, bo w Raciborzu mamy drużynę kobiet. Spotkaliśmy się czasem na boisku, brałam udział w zawodach międzyszkolnych, myślałam nawet o kupieniu korków.
Pozycja?
Można powiedzieć, że grałam w ataku, bo biegałam za piłką po całym boisku. Nigdy nie stałam na bramce, zawsze się bałam. Pewnego dnia pojechałam jednak na zawody lekkoatletyczne i ostatecznie poszłam w tym kierunku. Jestem typem indywidualistki. Trudno byłoby mi się odnaleźć w grze zespołowej.
Była pani łobuzem?
Zdarzało mi się trochę napsocić. Nie byłam ideałem, czasem dostałam klapsa w tyłek. Nie sprawiałam jednak większych problemów. Byłam raczej pilną uczennicą, długo przynosiłam do domu świadectwa z czerwonym paskiem. Pogorszyło się, kiedy zaczęłam trenować. Nie zawsze chciało mi się uczyć. Dostałam więc od rodziców ultimatum: "Podciągniesz się albo koniec z bieganiem". Sama też to w pewnym momencie zrozumiałam.
Dbała pani o braci?
Jeden jest młodszy o dwa lata, a drugi o cztery i faktycznie czasami się nimi opiekowałam. Kiedy ktoś coś w domu przeskrobał, zawsze winna była ta najstarsza. A ja oczywiście próbowałam "umyć rączki" i zwalić winę na Mariusza albo Piotrka. Czasami pojawiały się spięcia, były bijatyki. Rodzice musieli nas rozdzielać, zdarzyło mi się od braci dostać w nos. Jak to w normalnym rodzeństwie.
Była pani "córeczką tatusia"?
Wielu do tej pory się ze mnie śmieje, ale to chyba normalne. Córeczka jest tatusia, a synkowie mamusi.
Mama w dzieciństwie była z nami cały czas. Nie pracowała zawodowo, zajmowała się domem i dziećmi. Tata jest budowlańcem, z wykształcenia posadzkarzem. Pracuje za granicą. Wyjeżdża w niedzielę, wraca do domu na weekend. Kiedy byliśmy mali, zawsze w dniu wyjazdu zabierał nas na zakupy. I za pomoc dostawaliśmy od niego jajka-niespodzianki albo małe paczki chipsów. Zbieraliśmy kapsle z Pokemonami, mieliśmy tego pełne pudła. Później pykało się nimi na podwórku.
Kiedy uznała pani, że bieganie to jest to, co chce robić w życiu?
Przełomowe były mistrzostwa Polski w 2012 roku, kiedy poprawiłam rekord życiowy i zakwalifikowałam się na igrzyska olimpijskie. To było ogromne zaskoczenie. Uwierzyłam, że mogę. Dokonałam tego rok po rozpoczęciu współpracy z Aleksandrem Matusińskim. Niedawno zdałam sobie sprawę, jak długo pracujemy razem. Ile my ze sobą wytrzymaliśmy!
Niesamowitą drogę pokonała pani w ciągu sześciu lat. Były momenty zwątpienia?
W 2014 roku miałam sezon przestoju. Ciężki trening nie przekładał się na wyniki. Zastanawiałam się, czy to wszystko ma sens. Na szczęście sobie poradziłam.
Generalnie kryzysy pojawiają się co jakiś czas, średnio raz do roku. Najgorszy jest przełom kwietnia i maja, kiedy treningi są najbardziej wyczerpujące. Dopiero takie momenty, jak podium w Berlinie pokazują mi, że praca nie poszła na nic, że było warto.
Pamięta pani pierwszą nagrodę?
Na pewno była to jakaś rzecz za bieg uliczny. Może toster albo śpiwór. Pierwsze stypendium dostałam za młodzika, było około stu złotych. Ale miałam frajdę! Wydałam te pieniądze na dres Adidasa, mam go w szafie do dziś. Sporo kosztował, ale jaki był szpan na dzielnicy!
[nextpage]Dobry biegacz musi lubić ból?
Musi się z bólem zaprzyjaźnić, nie da się go uniknąć. Ja jestem zawodniczką, która potrafi się "zakwasić" na poziomie 24 milimoli, na urządzeniu pomiarowym to koniec skali. Zdarza się, że ze zmęczenia człowiek po treningu ląduje w toalecie, z głową nad muszlą. Nie ma siły wstać.
Kiedy jest najtrudniej?
Kiedy biegamy na treningu 300-, 350- i 500-metrowe odcinki. Człowiek w takie dni wstaje rano i wie, że skończy dzień "bombą" na tartanie. W marcu czy kwietniu mamy między takimi odcinkami 3-4 minut przerwy. Bliżej okresu startowego pauzy robią się dłuższe, ale i bieg jest bardziej intensywny.
Budzi się pani i wie: "Dziś będzie boleć". Jak się zmotywować i podnieść z łóżka?
Podchodzę do treningu zadaniowo. Wiem, że muszę go zrobić. To moja praca. Najtrudniej jest w sobotę, ale wtedy tłumaczę sobie, że zrobię swoje i będę miała wolne do poniedziałku. Jestem też bardzo uparta. Dzięki temu przed rokiem poradziłam sobie z kontuzją kostki.
Trudny czas.
Najgorszy okres w moim życiu! Byłam w dobrej formie, a uraz wszystko przekreślił. Nie dało się ze mną wytrzymać. Cały dzień schodził mi na rehabilitacji i treningach zastępczych, do pokoju wracałam z płaczem. Ciągle bolało. Nie wytrzymywałam fizycznie i psychicznie. Powtarzałam sobie jednak: "Justyna, nie poddawaj się".
Dziś każdy mnie pyta, czy schodząc po schodach trzymam się barierki.
Poradziła sobie pani z urazem, pojechała na mistrzostwa świata do Londynu. I nagle cios. Fatalny start indywidualny, porażka w eliminacjach.
Byłam załamana. Przez chwilę nawet żałowałam, że w ogóle podjęłam walkę. Kiedy kilka dni później trener powiedział mi, że pobiegnę w sztafecie, sparaliżowało mnie. Bałam się, że zawiodę dziewczyny.
Skończyło się brązem. Broniła się pani przed tym występem?
Zwykle nie stresuję się przed zawodami, a wtedy płakałam. Chodziłam po pokoju, dzwoniłam, mówiłam: "Boję się, nie chcę startować, nie mogę ich zawieść". Później trener opowiadał, że nigdy mnie w takim stanie nie widział. Próbował ze mną rozmawiać, uspokajać, ale nic nie pomagało.
Pracuje pani z psychologiem?
Zaczęłam w tym roku i jestem bardzo zadowolona. Profesor Jan Blecharz nie używa zbyt wielu słów, ale jak już coś powie, to idzie człowiekowi w pięty. Współpracowałam z niejednym psychologiem i on jest najlepszy. Umie trafić do człowieka, zmotywować. Czasami po prostu rozmawiamy, innym razem mamy ćwiczenia relaksacyjne, wizualizacje. Muszę na przykład wyobrazić sobie swój start, a profesor śledzi wykresy na komputerze. Mówię na to: "Wykrywacz kłamstw". Niczego przed nim nie ukryję.
Dietę pani trzyma?
Nie, raczej nie. Od roku współpracuję z panią dietetyk, ale to normalna osoba. Nie jest tak, że wskazuje: "Jedz to, bo musisz". Oczywiście dzięki niej częściej zwracam uwagę na to, co spożywam. Każdemu jednak zdarzają się takie dni, że musi zjeść paczkę chipsów i dopchać je czekoladą.
Trener Matusiński mówi, że w sztafecie to pani ma najgorszy charakter.
Trenuje mnie na co dzień i zna mnie najlepiej. A ja też wiem, że mogę sobie pozwolić na troszeczkę więcej, bo jest moim szkoleniowcem. To naturalne.
Ale tak, mam ciężki charakter. Wychodzi zwłaszcza, jak trzeba mnie do czegoś przekonać. Zdarza się, że mamy z trenerem inne wizje. Pojawiają się zgrzyty, czasem za dużo mówię, trochę pyskuję. Nie jestem jednak bezczelna. Mam do trenera szacunek. Ja coś powiem, on coś powie i idziemy w swoją stronę. To wszystko szybko jednak mija.
Jest pani nerwusem?
Strasznym! Wiele rzeczy mnie wkurza, łatwo wyprowadzić mnie z równowagi. Przede wszystkim nienawidzę się spóźniać. Lubię mieć wszystko zaplanowane i poukładane.
Jedna z koleżanek powiedziała o pani: "Pedantka".
Pewnie Iga, bo ona ma zawsze syf w pokoju i mówi, że boi się ze mną mieszkać. Nie jestem pedantką. Po prostu żyję w ładzie, nie mam bałaganu.
Kiedyś ze zgrupowania RPA przywiozła pani 60 kilogramów bagażu.
Byliśmy tam pierwszy raz i obkupiłam się na targu. Drewniane miski, szklanki, kieliszki... Faktycznie, było tego 50-60 kilogramów i do dziś nie wiem, jak dałam radę to zmieścić. Prawie zawsze wracam do kraju z nadbagażem, to głównie prezenty.
Najdziwniejszy?
W RPA mają ogromne szyszki. Moja mama robi z nich stroiki, ozdoby na święta. I zawsze powtarza mi: "Bez szyszek nawet nie wracaj do domu!"
Adam Kszczot do RPA latać już nie chce, bo jest niebezpiecznie.
Jest, ale ja wieczorami nie wychodzę sama poza ośrodek. W ciągu dnia jest lepiej, a do sklepu zwykle ruszamy w większej grupie. Nie mieliśmy jak dotąd żadnych nieprzyjemnych sytuacji. Problem jakiś czas temu mieli za to Francuzi, którzy wdali się w jakąś bójkę.
Pani dzięki braciom jest w bójkach zaprawiona.
A mąż, zapaśnik, też mnie szkoli. Pokazywał mi trochę chwytów, ale wreszcie stwierdził, że źle się mną rzuca, bo się boję i jestem sztywna jak kłoda. Poza tym zapasy strasznie bolą. To nie dla mnie.
[nextpage]Rok temu wzięła pani ślub. Niektórzy mówią, że małżeństwo pani służy.
Za chwilę mamy rocznicę i tak sobie myślę, ile my właściwie w tym czasie się widzieliśmy? Tak naprawdę w naszym życiu nie zmieniło się zbyt wiele. Tyle, co na papierku. Mój mąż też trenuje, w miarę możliwości stara się jeździć ze mną na zawody i zgrupowania. Wspieramy się, mobilizujemy.
Jak się poznaliście?
Chodziliśmy razem do liceum. Na początku byliśmy tylko koleżanką i kolegą, dopiero po jakimś czasie nasza znajomość zaczęła się rozwijać. Jesteśmy razem od siedmiu lat.
Kto za kim biegał?
Oczywiście, że Dawid za mną! Chodził, chodził i swoje wychodził. Był bardzo konsekwentny. Nie można mu tego odmówić.
Po pani złocie w Berlinie okazało się, że chłopaki też płaczą. Mąż panią zaskoczył?
To nie był pierwszy raz. Podobno płakał już po moim medalu z mistrzostw Europy w Pradze, ale wiem o tym z opowieści rodziców. W Berlinie czekając na kontrolę antydopingową przewijałam Facebooka i nagle zobaczyłam to wideo. I też się popłakałam! To, jak razem ze mną przeżywał ten start, było słodkie i urocze.
Boi się pani tego, jak ułoży się wasze życie po karierze?
Oczywiście, że się boję! Często mówię, że pewnie się wówczas pozabijamy. Dziś w domu widzimy się rzadko i nie wiem, jak to się ułoży po karierze. Początek może być niełatwy, trudno będzie uniknąć zgrzytów, ale jakoś to przeżyjemy i ułożymy.
Sport upośledza człowieka? Odrywa od normalnego życia?
Trochę tak. Wszystko mamy podsunięte pod nos. A kiedy sport się skończy, czeka nas zderzenie z rzeczywistością. Nowe wyzwanie.
Ma pani pomysł na siebie po sporcie?
Na pewno nie wyobrażam sobie tego, że będę siedziała cały dzień w domu przy garach. Może zostanę przy sporcie, może zajmę się czymś innym. W tym momencie nie mam pojęcia, jak to będzie. Trochę mnie to przeraża, że na razie nie mam planu na dalsze życie. Myślę jednak, że kiedy przyjdzie czas powiedzenia sobie "dość", to pojawi się nowy pomysł.
Jak daleko patrzy pani na swoją karierę?
Na razie chcę trenować do igrzysk olimpijskich w Tokio. Mamy już z dziewczynami medale niemal wszystkich imprez, brakuje tylko tego najważniejszego.
Na razie zasłużyła pani na wakacje. Kto wybierze miejsce?
Razem! Ważne, żeby było ciepło. Potrafię spędzić cały dzień na plaży, tak najlepiej wypoczywam. Mąż nie lubi leżeć plackiem, więc poszukamy kompromisu. Będzie tydzień zwiedzania i tydzień plaży.
Podczas zgrupowań, przy wolnej niedzieli, bombardujecie fanów fotkami znad basenu.
W nowych miejscach zazwyczaj szukamy jakiejś wycieczki, odpowiedzialna jest za to Martyna Dąbrowska. Zdarza się nam też jednak po prostu całą niedzielę przeleżeć. Odpoczynek też jest ważny.
Co oprócz plaży lubi Justyna Święty-Ersetic?
Dobry kryminał. Kino. Wypieki. Kiedyś często robiłam muffiny, teraz dużo zależy od pani dietetyk. Ma mnóstwo fajnych pomysłów na zdrowe, słodkie przekąski. Niedawno dostałam od niej parę nowych i muszę je niedługo wypróbować.
Autor na Twitterze:
Zakochałem się :)