Ratuje ludzi z pożarów, a po godzinach szkoli juniorów. "Widok spalonych ciał to norma"

Archiwum prywatne / Na zdjęciu: Tomasz Zieliński
Archiwum prywatne / Na zdjęciu: Tomasz Zieliński

- Proszę mi wierzyć, że podczas zawodów stresu jest przynajmniej trzy razy mniej niż podczas standardowej akcji gaszenia pożaru. Presji i nerwów się nie boję - zapewnia strażak, od tego roku także trener młodzieżowców Apatora Toruń, Tomasz Zieliński.

Były żużlowiec od ponad 20 lat pracuje w straży pożarnej i jako dowódca sekcji bierze udział w kilkuset akcjach ratowniczych rocznie. Ale oprócz pracy z powołania ma też pracę z pasji.

Doświadczenia wyniesione z trudnej służby nie tylko nie przeszkadzają w pracy trenera, ale nawet pomagają, bo pozwalają z dystansem spojrzeć na żużlowe wyzwania i czerpać przyjemność z każdego treningu na torze.

Wbrew pozorom praca strażaka jest dość podobna do życia sportowca, bo tutaj także każdą interwencję traktuje się jak kolejne wyzwanie.

ZOBACZ WIDEO "Nawierzchnia gubi zawodników". Dominik Kubera o tym, dlaczego przyjezdni nie potrafią wygrywać w Lublinie

- Niedawno w ciągu jednego miesiąca brałem udział w trzech akcjach, które zakończyły się śmiercią ludzi. Trudno powiedzieć, czy takie doświadczenia zmieniły mnie i moje życie, ale na pewno sprawiły, że nieco inaczej patrzę na śmierć. Widok spalonych ciał to norma i dopóki nie jest to ktoś bliski, to praktycznie taka tragedia mnie nie dotyka - przyznaje Tomasz Zieliński, który dzięki wyrozumiałości przełożonych mógł przyjąć ofertę władz For Nature Solutions Apator Toruń i przejąć dowodzenie w młodzieżowej drużynie toruńskiego klubu.

Powodów do stresu w nowym sezonie będzie miał więc podwójnie dużo, bo oprócz interwencji strażackich, długo po nocach będą mu się śniły także mecze jego podopiecznych.

- Stres po nieudanych akcjach odreagowuję dokładnie tak samo jak sportowcy. Czasem wystarczy rozmowa, innym razem piwo, a jeszcze innym wygłupy. Oprócz tego regularnie chodzę do psychologa, bo nie da się być cały czas twardym. Każdy kiedyś pęka. Jeśli twierdzi inaczej, to znaczy, że kłamie. Widziałem naprawdę wiele tragedii i wiem, co mówię - przekonuje Zieliński.

Od kilku lat pracuje w systemie 24 godziny pracy, 48 godzin wolnego i może być pewnym, że w tym roku wtorki będzie mógł w pełni wykorzystać na mecze Apator Toruń U-24 w rozgrywkach PGE Ekstraligi U24.

Strach paraliżuje i uniemożliwia działanie

Wyrzuty sumienia to w pracy strażaka coś zupełnie normalnego, bo prawie zawsze po zakończonej akcji pojawia się myśl, że coś można było zrobić lepiej. Każda interwencja jest wielokrotnie analizowana, a gdy zostaną wykryte błędy, to wraz z nimi pojawia się sportowa złość.

- Nigdy nie możemy się jednak bać, bo wtedy przestajemy kontrolować swoje działanie. Niedoświadczony strażak nie potrafi ugasić mieszkania w bloku, jednocześnie go nie zalewając. Wszystko dlatego, że podchodzi do akcji zbyt zdenerwowany i skupia się tylko na gaszeniu pożaru. Taka interwencja nie jest dobra, bo co z tego, że pożar został ugaszony, skoro mieszkanie zostało zdemolowane i kompletnie zalane. Opanowania w najtrudniejszych momentach człowiek uczy się latami - mówi trener Apatora.

Wiele osób myśli, że w pracy strażaka najgorszy jest ogień, ale prawda jest taka, że każdy strażak najbardziej obawia się dymu. Obecnie nowoczesne stroje pozwalają przetrwać w pełnym ogniu nawet kilka minut, ale gdy pojawia się dym, bardzo łatwo stracić koncentrację i zupełnie się zagubić, a wtedy o uratowaniu ludzi można zapomnieć.

- Pamiętam, jak kiedyś gasiliśmy pożar w garażach, a ja straciłem orientację i wpadłem do kanału służącego do naprawy samochodów. Nie było go widać, bo wcześniej został całkowicie zalany wodą. Koledzy mieli spory ubaw, bo w trakcie akcji musieli walczyć z ogniem, a zarazem wyciągali mnie z wody. Z żartami na ten temat musiałem się mierzyć jeszcze przez długi czas. Dzięki temu nauczyłem się, że zawsze trzeba zachowywać maksymalną koncentrację - dodaje.

Najbardziej wymagającą akcją był do tej pory ogromny pożar w jednym z magazynów, w którym przechowywane były stalowe butle. Łatwo się domyślić, że na skutek wysokiej temperatury zaczęły strzelać jedna po drugiej. Zrobiło się potwornie głośno, a w takich warunkach trzeba było uważać na siebie, a jednocześnie skupić się na znalezieniu źródła pożaru i ugaszeniu go. Najdłuższe akcje trwają nawet 12 godzin, a podczas nich stosowana jest rotacja co cztery godziny, jednak nie zawsze jest to możliwe.

Tradycyjnie najgorszy jest oczywiście sylwester. W tym roku w Toruniu wybuchły trzy większe pożary i akcje strażaków trwały praktycznie nieprzerwanie od godziny 22 do siódmej. Wielu z tych zdarzeń udałoby się uniknąć, gdyby ludzie zachowali choćby odrobinę rozsądku. - Niestety często ratujemy ludzi, który są tak pijani, że nawet nie rozumieją, że wokół nich wybuchł śmiertelnie niebezpieczny pożar - relacjonuje.

Wyciąga topielców, ratuje koty

Jednak praca strażaka to nie tylko gaszenie pożarów, ale także mnóstwo innych obowiązków. Często to właśnie oddziały straży pożarnej są wzywane, gdy rodzina nie może skontaktować się ze swoim bliskim, a drzwi do domu są zamknięte.

- Nigdy nie są to przyjemne akcje, bo gdy przyjeżdżamy na miejsce, jest już co najmniej kilka dni po zgonie i ciało zaczyna nieprzyjemnie śmierdzieć. Raz zdarzył się nawet przypadkiem, że denata obrósł czarny mech. To jednak nic w porównaniu z wyciąganiem topielców z wody. Woda sprawia, że ciało natychmiast twardnieje, a często podczas akcji zdarza się, że nieżyjące osoby mają otwarte oczy - zdradza tajniki pracy strażaka.

Spora część wyjazdów jest także z zupełnie błahych powodów, jak włączony przypadkiem alarm pożarowy, usunięcie pni drzew zagradzających drogę, poradzenie sobie ze skutkami zalania piwnic, czy nawet słynne już ściąganie zwierząt z drzew.

To wszystko składa się na ponad 1600 interwencji każdego roku i to tylko w Toruniu. Mało kto wie, że strażacy poza umiejętnością walki z ogniem, cały czas poszerzają swoje kompetencje w dość nieoczywistych kierunkach.

- Mam choćby prawo jazdy na autobus, pozwolenie na operowanie dźwigami, przeszedłem kurs ratownictwa chemicznego, nurkowania, a dodatkowo cały czas muszę być w najwyżej formie fizycznej. Praca nad kondycją i siłą zajmuje sporo czasu każdego dnia - dodaje.

Choć Zieliński już za kilka lat mógłby odejść na emeryturę mundurową i w pełni skupić się na pracy przy żużlu, to nawet nie bierze takiego scenariusza pod uwagę.

- Mam świetną ekipę i z przyjemnością chodzę do pracy. Oczywiście czasami zastanawiam się, co jeszcze spotka mnie na służbie, ale traumy nie mam i zamierzam pomagać ludziom tak długo, jak tylko będę miał siłę - mówi Zieliński.

Pływał także na wielkich okrętach 

Praca w straży pożarnej to zresztą niejedyne - obok żużla - zajęcie, którym w swoim życiu zajmował się obecny trener Apatora. Tuż po skończeniu z jazdą na żużlu, przyszedł w jego życiu czas na odbycie obowiązkowej służby wojskowej. Ze względu na krótszy czas szkolenia, Zieliński zdecydował się, by odbyć ją w marynarce wojennej.

Został przydzielony do służby w jednostce w Gdyni i już drugiego dnia mocno tego pożałował. Wyobrażenia o pracy pełnej przygód, zwiedzaniu kolejnych portów i wypływaniu na pełne morze, nie mają wiele wspólnego z rzeczywistością.

- Tak naprawdę praca w marynarce wojennej to przede wszystkim... sprzątanie pokładów i inne prace porządkowe. To była straszna nuda, przez co służbę skończyłem z 10 kilogramami nadwagi. Przez pół roku wypłynęliśmy na pełne morze maksymalnie cztery razy, a i tak mieliśmy pecha, bo raz trafiliśmy na sztorm, który mocno bujał naszym 40-metrowym okrętem - przyznaje Zieliński.

Przez cały okres służby w wojsku były żużlowiec myślał jednak tak naprawdę tylko o żużlu. Po powrocie z wojska, został błyskawicznie zwerbowany przez Jacka Gajewskiego do pracy w żużlu jako mechanik. 24-latek dostał wtedy odpowiedzialne zadanie pomocy jeszcze młodszemu gwiazdorowi Apatora, Tomaszowi Bajerskiemu. Obaj odnieśli razem sporo sukcesów i jeszcze więcej czasu spędzili na wspólnych zabawach. Ostatecznie po dwóch sezonach zgodnie uznali, że taki tryb pracy nie za bardzo im jednak służy i podjęli decyzję o rozstaniu.

Mechanik został doceniony i w kolejnych sezonach pomagał gwieździe Grand Prix Ryanowi Sullivanowi. Choć ze względu na obowiązki w straży pożarnej nie mógł być obecny na wszystkich imprezach, to jednak w najważniejszych momentach pomagał nie tylko w parku maszyn, ale także jako kierowca busa. Wtedy też bardzo dobrze poznał Pawła Runowskiego i Marcina Kowalika, czyli mechaników, z którymi w tym roku będzie współpracował w Apatorze.

Będzie rządził twardą ręką

- Na razie na żużlu najbardziej stresowałem się jako zawodnik. Jako mechanik presja jest znacznie mniejsza, bo praktycznie cały czas powtarza się wypracowane schematy. Jako opiekun juniorów nerwy były tylko przed pierwszym biegiem, a później już wszystko szło swoim tokiem. Sam jestem ciekawy, jak pójdzie mi w roli pierwszego trenera podczas meczów Ekstraligi U24. Presji się nie boję, a ze względu na charakter zupełnie nie martwię się także o ewentualne problemy z zarządzaniem drużyną. W czasie treningów i zawodów szef jest jeden, a jeśli komuś nie będą się podobały moje decyzje, to będzie to tylko jego problem. Na szczęście zarówno jako strażak, jak i trener mam spore zaufanie od swoich przełożonych, więc skupiam się tylko na swojej robocie - podsumowuje Zieliński.

Czytaj więcej:
Zmarzlik mógł trafić do niewypłacalnego klubu
Syreny we Lwowie wyją bez przerwy

Komentarze (0)