Rosjanie mówią jednym głosem ws. Putina. Nazywają rzeczy po imieniu

Wikimedia Commons / kremlin.ru / Na zdjęciu: Władimir Putin
Wikimedia Commons / kremlin.ru / Na zdjęciu: Władimir Putin

Łotewski Dyneburg od granicy z Białorusią dzieli 25 kilometrów, a od Rosji niewiele więcej, bo 120 kilometrów. Większość mieszkańców stanowią Rosjanie, ale w ostatnim czasie całe miasto mówi jednym głosem przeciwko decyzjom Władimira Putina.

Polscy kibice Dyneburg (po łotewsku Daugavpils) kojarzą doskonale, ponieważ tamtejszy klub żużlowy Optibet Lokomotiv Daugavpils od lat występuje w polskiej lidze. Co ciekawe, mało brakowało, a Łotysze byliby pierwszą zagraniczną drużyną, która wystartowałaby w drużynowych mistrzostwach Polski na żużlu. Zawodnicy Lokomotivu dwukrotnie wygrywali rozgrywki I ligi, ale za każdym razem awans do elity uniemożliwiły im decyzje przedstawicieli PGE Ekstraligi, którzy stoją na stanowisku, że żadna zagraniczna drużyna nie może awansować do elity.

Poza problemami logistycznymi, przedstawiciele federacji i ligi bali się niebezpiecznego precedensu, który do ośmieszenia dyscypliny i Polski mogliby wykorzystać choćby... rosyjscy oligarchowie. W PZM bardzo mocno bano się bowiem, by ewentualnej jazdy Lokomotivu w PGE Ekstralidze nie wykorzystał jeden z rosyjskich milionerów, który za stosunkowo niewielkie pieniądze mógłby skonstruować dream-team i do końca życia śmiać się, że jego zespół bez większych problemów został mistrzem Polski w jednym z najbardziej popularnych dyscyplin w tym kraju.

Nie było to zupełnie bezpodstawne, bo to miasto od zawsze znane było ze swoich rosyjskich sympatii, a podczas ostatniego referendum w 2012 roku aż 85 procent głosujących opowiedziało się za ustanowienie języka rosyjskiego drugim oficjalnym językiem w regionie. W Dyneburgu i okolicach, poparcie dla tego pomysłu było rekordowe w skali całego kraju, a nie było to szczególnym zaskoczeniem, bo Rosjanie stanowią tam ponad połowę mieszkańców.

ZOBACZ WIDEO Żużel. Znamy plany Włókniarza na obóz przed sezonem

Choć od tamtego głosowania minęło zaledwie 10 lat, to można się spodziewać, że dziś wynik mógłby być zupełnie inny. - W naszym kraju mieszkają ludzie wielu narodowości, ale to nie ma wpływu na to, jak patrzymy na obecną sytuację w Ukrainie. Ja sam mówię na co dzień w języku rosyjskim, ale z dumą reprezentuję Łotwę. Dla mnie, jak i dla wszystkich moich znajomych, agresja Rosji na Ukrainę to barbarzyństwo i coś, czego w żaden sposób nie da się usprawiedliwić. W takim przypadku nie ma znaczenia w jakim języku mówisz, bo takie podziały już dawno straciły sens. W Ukrainie też wiele osób wciąż mówi po rosyjsku, ale to nie przeszkadza im bronić ojczyzny, a nawet umierać w jej obronie - mówi mistrz Europy z 2017 roku, Andrzej Lebiediew.

Łotysz mieszka w Dyneburgu i od kilku dni obserwuje reakcje zwykłych ludzi na wydarzenia w Ukrainie. - Mam wrażenie, że wojna tak blisko naszych granic jeszcze bardziej nas zjednoczyła. Choć w moim mieście mieszka wielu Rosjan, to nie zauważyłem żadnego, choćby najmniejszego gestu, świadczącego o tym, że ktoś popiera tutaj politykę Władimira Putina. Ludzie mówią po rosyjsku, ale czują się Łotyszami i członkami Europy Zachodniej. W środę przez centrum miasta przeszła pikieta antywojenna, a na każdym kroku można spotkać wyrazy wsparcia dla Ukraińców - dodaje Lebiediew.

Podobne odczucia ma zresztą mieszkający w Dyneburgu, trener Lokomotivu, Nikołaj Kokin. - Jedną z pierwszych decyzji władz Łotwy było zamknięcie rosyjskich telewizji informacyjnych na terenie całego naszego kraju. Tutaj ludzie nie są więc narażeni na propagandę i doskonale wiedzą co dzieje się w Ukrainie. Spisy ludności wciąż wskazują na to, że ponad 50 procent mieszkańców naszego miasta stanowią Rosjanie, ale to już zupełnie inna sytuacja niż wiele lat temu. Młodzi uczą się w łotewskich szkołach, a starsi ludzie widzą jak wiele korzystnych zmian zaszło dzięki wejściu do Unii Europejskiej. Nikt nie płacze po Związku Radzieckim i niespecjalnie boi się, by kiedykolwiek Rosja mogła zaatakować nasz kraj. Jesteśmy w Unii, a dodatkowo chroni nas NATO - przyznaje Kokin, który w trakcie swojej żużlowej kariery zdążył jeszcze brać udział w mistrzostwach ZSRR.

Obecnie Lebiediew i Kokin robią wszystko, by pomóc walczącym Ukraińcom. Co ciekawe, sam zawodnik nie pozostał obojętny na ludzką krzywdę i zaangażował się w pomoc humanitarną. Żużlowiec jest właścicielem restauracji, w której od lat współpracuje z dwoma ukraińskimi kucharzami. Tuż po wybuchu wojny, błyskawicznie zorganizował pomoc dla ich rodzin w wydostaniu się z kraju pogrążonego w wojnie i na swój koszt zapewnił im komfortowe warunki do życia w Dyneburgu.

- Jeszcze dwa tygodnie temu nawet przez myśl mi nie przeszło, że bliskie mi osoby może spotkać taka życiowa tragedia. Jeden szaleniec rozpętał piekło, ale mam jeszcze nadzieję, że to szybko się skończy - dodaje Lebiediew.

Obecnie trwa dyskusja, czy PZM powinien pozwolić na starty Rosjan w polskich ligach. - To bardzo trudne zagadnienie, bo z jednej strony doskonale rozumiemy, że sankcje na Rosję muszą być możliwie jak najdotkliwsze, ale z drugiej strony wszyscy zdajemy sobie sprawę, że większość Rosjan jest zupełnie niewinna. Jako sportowiec mam wątpliwości, czy trudy całego życia wielu zawodników powinny być niweczone tylko dlatego, że jeden człowiek w ich kraju postanowił zrobić wojnę. Przecież ci Rosjanie to wciąż są moi koledzy z toru i po części też im współczuję i jak najszybciej chciałbym zobaczyć się z nimi na torze - mówi Łotysz, który w tym roku będzie występował w barwach Cellfast Wilki Krosno w eWinner 1. Liga.

Zobacz także:
Insta-bohater związku radzieckiego
Apeluje do Rosjan. "Nie róbcie tego"