Mateusz Kozanecki (WP SportoweFakty): Pod względem popularności żużel w Stanach Zjednoczonych dzielą lata świetlne od takich dyscyplin jak koszykówka czy baseball. Skąd w takim razie pomysł na zostanie żużlowcem?
Aaron Fox (dwukrotny mistrz USA na żużlu): Dorastałem jeżdżąc na motocrossie. Kiedy skończyłem 16 lat nadszedł czas, aby wybrać pomiędzy wyścigami supercross i motocrossem. Miałem drobne wsparcie od rodziców i małych sponsorów. Zdecydowałem, że nie chcę się pchać i walczyć o jazdę, aby zarobić na życie. To bardzo trudna, długa droga, nie wszyscy potrafią sobie to wyobrazić.
Potem zdecydowałem się grać w golfa. Brałem udział w zawodach akademickich i lokalnych imprezach. Po sześciu latach codziennego grania, awans do PGA Tour również okazał się daleką i trudną drogą. Zdecydowałem, że dam szansę żużlowi. Zawsze chciałem spróbować, tym bardziej, że mój tata ścigał się sidecarami w latach 90. XX wieku i wiele razy byłem na stadionie.
Zaczął pan dość późno, bo w wieku 22 lat. Minęło niewiele czasu zanim trafił pan do brytyjskiej Premier League (obecnie Championship - drugi poziom rozgrywek).
Wydaje mi się, że styczność z motocrossem, wpasowało mnie w żużel i do przejścia doszło w sposób naturalny. Jeśli jesteś zdecydowany, że chcesz odnieść sukces, możesz robić, co chcesz. Minęło tylko około 3,5 roku zanim podpisałem kontrakt na ściganie się za granicą.
ZOBACZ WIDEO PGE Ekstraliga 2020: Wielcy Speedwaya - Leigh Adams
Jazda w Wielkiej Brytanii była prawdziwą szkołą żużla?
Tak, z całą pewnością. Była to okazja do uczenia się wszystkich aspektów żużla, a także życia w Wielkiej Brytanii. To zdecydowanie nie było łatwe, ale musisz to w pełni wykorzystać, aby odnieść sukces. Pod koniec sezonu wszystko potoczyło się znacznie lepiej, niż się spodziewałem.
W 2014 roku jeździł pan nie tylko w lidze brytyjskiej, ale został także reprezentantem swojego kraju podczas Drużynowego Pucharu Świata.
Zostałem powołany do bycia częścią zespołu. Każdy zawodnik marzy o tym, aby reprezentować swój kraj. Początkowo byłem tylko rezerwowym, bo byłem nowy. Greg Hancock prowadził zespół, a Ryan Fisher, Ricky Wells i Gino Manzares byli przede mną. Mimo to cieszyłem się, że jestem w rezerwie.
Na kilka tygodni przed półfinałem w King's Lynn kontuzji doznał Ryan Fisher, co oznaczało, że zajmę jego miejsce w pierwszej czwórce. Tak się jednak nie stało. Kierownictwo wezwało z USA innego zawodnika (skład uzupełnił 17-letni wówczas Max Ruml - dop. MK). Skończyło się na tym, że wciąż byłem częścią zespołu. Spędziłem dużo czasu na torach w King's Lynn i Bydgoszczy, co samo w sobie było dużym doświadczeniem. Pod koniec dnia zrobiłem, co mogłem, aby być częścią tego wszystkiego. Nigdy nie wiesz, czy nie dostaniesz powołania w przyszłości.
Pozostając przy temacie Pucharu Świata. Który format bardziej panu odpowiadał, DPŚ czy SoN?
Definitywnie format Drużynowego Pucharu Świata. Rozumiem, że Speedway of Nations powstało, aby pomóc wszystkim krajom, ale dla mnie to DPŚ pokazuje prawdziwą siłę każdego kraju. Oczywiście, Polska ma głęboki skład i nie ma wątpliwości, że może wygrywać każdego roku. Uważam jednak, że dzięki temu wszyscy inni starają się dorównać najlepszym.
Jeszcze w latach 90. XX wieku w reprezentacji USA było wielu świetnych zawodników - Ermolenko, Hamill, Hancock itd. Czy uważa pan, że Team USA może jeszcze wrócić na szczyt?
Wierzę, że wszystko jest możliwe. Chciałbym cały czas myśleć pozytywnie, że Amerykanie ponownie znajdą się na szczycie. Potrzebne do tego są zdeterminowane osoby, które po drodze nie będą rozpraszać swojej uwagi. Myślę, że gdyby więcej osób było na pokładzie, aby wesprzeć konkretnego zawodnika, znacznie by to pomogło.
Często zauważam, że zawodnicy popadają w samozadowolenie, ich wyniki stają się co najwyżej średnie z biegiem czasu, a kibice i sponsorzy się wycofują, więc trudno im wskoczyć na odpowiedni poziom. To wymaga dużego zespołu, wielkich pieniędzy i woli, ale myślę, że to możliwe.
Rok po powołaniu do reprezentacji został pan mistrzem USA, a w sezonie 2016 powtórzył pan ten sukces. To najlepszy moment w karierze?
Te dwa tytuły są dla mnie dużym i ważnym osiągnięciem. Podobnie jak zwycięstwo w US Open oraz mistrzostwa, które zdobyłem wraz z Edinburgh Monarchs w brytyjskiej Premier League.
Chciałby pan wrócić jeszcze do ligi brytyjskiej?
Gdyby moja żona się ze mną przeprowadziła, zastanowiłbym się nad tym. Żużel jest prawdopodobnie jedyną rzeczą, którą naprawdę lubię robić i coś, czego nigdy nie mam dość. Zdecydowanie przeszło mi to przez myśl, ale zgodzić musiałaby się także szefowa, czyli moja żona.
Jakie może wskazać pan różnice pomiędzy żużlem w Stanach Zjednoczonych a tym znanym z brytyjskich/europejskich torów?
Jedną z różnic na pewno są rozmiary i przygotowanie torów. W Europie jest też oczywiście o wiele więcej zawodników i talentów. Atmosfera podczas zawodów żużlowych w Europie jest bardziej intensywna, a najbardziej doświadczyłem tego w Polsce. To prawdziwe, profesjonalne wyścigi w najlepszym wydaniu.
W USA ma to bardziej charakter pokazowy, wyścigi nie są tak szybkie i intensywne. Mamy jednak grupę zawodników, których jazda jest warta pieniędzy wydanych na bilet. Miło byłoby widzieć więcej talentów i więcej zawodów o stawkę. Lubię atmosferę dużych zawodów, takich jak rywalizacja reprezentacji.
Jak w takim razie wygląda pana typowy dzień startowy w USA? Najpierw do pracy, a później na stadion?
Zazwyczaj ścigamy się co środę, a także niektóre soboty w południowej Kalifornii. W środy mam wszystko gotowe, furgonetka jest zapakowana przed pracą, a wieczorem ruszam na tor i się ścigam. Czasami bywa to przytłaczające.
Biorąc pod uwagę, że w USA odbywa się sporo zawodów, czy jest szansa na stworzenie regularnych rozgrywek ligowych?
Nie sądzę, aby było to możliwe w tym momencie. Wyścigi tutaj częściej odbywają się jako "jednorazowe show". Myślę, że format ligowy wymagałby wprowadzenia kontraktów, a od zawodników zobowiązań. Ponieważ nie można zarobić wystarczającej ilości pieniędzy, nie byłoby to możliwe. Prawie wszyscy żużlowcy mają normalną pracę poza torem i nie są tak zaangażowani. Nie oznacza to, że to całkowicie niemożliwe, ale stworzenie ligi wymagałoby dużego wysiłku, a także powołania do życia komitetu, który zarządzałby rozgrywkami.
Żużel w USA to nie tylko Kalifornia, ale także wschodnie wybrzeże, a ostatnio Tennessee. W lutym miał pan okazję pojawić się na zawodach Celebration of Speed w Shelbyville. Myśli pan, że żużel w tej części kraju się rozwinie?
Zdecydowanie mam taką nadzieję, że żużel będzie nadal gościł w Tennessee. Jest duży potencjał, po prostu potrzeba trochę pomocy dla Patricka Bedforda. Żużel pod pewnymi względami jest wyjątkowy, ale wymaga też, jak wiadomo, dużej pomocy, aby wszystko przebiegło poprawnie. W pełni wierzę w wysiłki wszystkich osób zaangażowanych w to, aby żużel tam funkcjonował.
W Shelbyville zobaczyć można było, jak dużą popularnością cieszy się flattrack. W zawodach wzięło udział 180 zawodników. Czy próbował pan swoich sił w tej dyscyplinie?
Nie, flattrack nie jest dla mnie, nigdy! W porównaniu do żużla flattrack jest dla mnie trochę nudny. Niektóre z wielkich wyścigów, z udziałem czołówki, mogą być fajne do oglądania. Ale nawet flattrack na najwyższym poziomie nie będzie mógł się równać z turniejem Grand Prix na żużlu czy meczem polskiej ligi. Mogę być nieco stronniczy, ale takie jest moje zdanie.
W zawodach Celebration of Speed wzięli udział także polscy amatorzy i odbyły się pokazowe wyścigi USA - Polska. Czy wraz z Mikiem Millerem, Sarą Cords i innymi zawodnikami, chciałby przylecieć pan do naszego kraju na rewanż?
Chciałbym przylecieć na mecz lub dwa. Myślałem nawet o wyjeździe z zespołem, który brał udział w meczu Północ-Południe i zabraniu ze sobą Billy'ego Janniro. Było spore zainteresowanie, ale do tej pory niczego nie zorganizowaliśmy i nie wymyśliliśmy, jak to zrobić, jeśli chodzi o fundusze. Chciałbym przylecieć do Polski na mecze towarzyskie. Powinniśmy o tym niedługo porozmawiać.
Czytaj także:
- Sławomir Sulej: Z Egiptu na stadion Orła
- Jewgienij Kostygow: Mecz jak trening. Fani są dla nas wszystkim