Sławomir Sulej: Z Egiptu na stadion Orła. Jeśli wirus nas nie zmieni, to musimy liczyć już tylko na kosmitów [WYWIAD]

Materiały prasowe / Na zdjęciu: Sławomir Sulej
Materiały prasowe / Na zdjęciu: Sławomir Sulej

Sławomir Sulej to jeden z najbardziej charakterystycznych polskich aktorów. Poza tym wielki kibic żużla. - Czekam na teatr i żużel. Chciałbym, żeby wirus nas zmienił. Jeśli nie da rady, to pomogą chyba tylko kosmici - mówi.

W tym artykule dowiesz się o:

Jarosław Galewski, WP SportoweFakty: Jak zaczęła się u pana miłość do żużla?

Sławomir Sulej, aktor, kibic żużla: Zaszczepił ją u mnie ojciec. Był wielkim fanem. Mieszkaliśmy we Wrocławiu. Co niedzielę zabierał mnie na Stadion Olimpijski. Później chodziłem już sam. Wstyd się przyznać, ale przez płot z kolegami też przeskakiwaliśmy. Siedziałem na wirażu, więc zdarzało się, że wracałem do domu cały umorusany. Pamiętam, że matka z tego powodu zachwycona nigdy nie była. Później w czasie studiów wędrowałem po kraju i żużel mnie trochę omijał. Aż pewnego razu znalazłem się w Egipcie. Wtedy wszystko wróciło.

W Egipcie?

Spotkałem tam Marka Derę, który był żużlowcem. Opowiedziałem mu dokładnie to samo, co przed chwilą panu. Wtedy powiedział, że przecież mieszkam w Łodzi, a tam jest świetny klub z fajnym, kameralnym stadionem, którego trenerem jest jego dobry znajomy. Chodziło o Lecha Kędziorę. Stwierdził, że koniecznie musimy się zdzwonić i poznać. No i stało się. Zostałem zaproszony na Orła, kiedy ten jeździł jeszcze na starym obiekcie. Finał był taki, że z Lechem się zaprzyjaźniliśmy, choć przyznam, że nasza relacja jest specyficzna.

Dlaczego?

Wie pan, niby się przyjaźnimy, a wódki ze sobą jeszcze nie piliśmy. W kółko robimy to samo. Dzwonimy do siebie, serdecznie rozmawiamy, składamy życzenia, dostaję zaproszenia na mecze, siadam z córkami na wyjątkowych miejscach i tyle. Wódki jak nie było, tak nie ma. Teraz tym bardziej nie ma na to szans, ale myślę sobie, że w końcu damy radę. Widujemy się wprawdzie rzadko, aczkolwiek to wyjątkowy człowiek. Mam w swoim życiu dwie osoby, z którymi rzadko się spotykam, ale czuć więź. Tą drugą jest bokser Krzysiu Kosedowski, którego spotkałem na planie filmu "Sztos 2". Też wódki nie piliśmy. No i widujemy się jeszcze rzadziej niż z Lechem. A co do żużla, to chciałbym w tym roku odwiedzić Rybnik. Wiem, że Lechu jest tam trenerem.

ZOBACZ WIDEO: Koronawirus. Mistrz olimpijski jest strażakiem. Zbigniew Bródka opowiedział o pracy w czasach zarazy

Żużel i branża artystyczna w czasach koronawirusa jadą na jednym wózku?

Zgadza się. Szkoda, że tak jest. A powiem panu, że tak fajnie się ten rok zapowiadał.

To znaczy?

Miałem propozycję z "Na Wspólnej". Zagrałem w trzech odcinkach. Odezwała się "Chyłka", a do tego Okił Khamidow. Wszystko mi się fajnie rozkręcało i tu nagle bach. Zatrzymałem się w miejscu i tak sobie czekam. Tak samo jak na ten żużel. Chciałbym jeszcze zagrać, ale z teatrami będzie gorzej niż ze stadionami. Nawet jak się otworzą, to widz nie będzie tam walić drzwiami i oknami. Żużel to co innego. Ma swoich fanatyków i ja to nawet rozumiem. Sam w niedzielę wolę iść na stadion. Ten sport daje wielkiego powera. Niby można obejrzeć w telewizji, ale to nie to samo. Nie ma tych emocji i tego zapachu.

A co jeszcze planował pan na ten rok?

U mnie te plany legły tak "rodzinnie", bo moja córka skończyła studia i miała zacząć pracę jako asystent scenografa w teatrze Jaracza. Cała rodzina tym żyła, a temat upadł. A jeśli o mnie chodzi, to powiem panu, że dramatu nie ma. Nie rozpaczam. Jak mnie pan "wygoogluje", to zrozumie pan dlaczego.

Swoje już pan zagrał?

Jasne, że tak. Trochę tego było. Mam wiele pozycji w CV. Może nie były to spektakularne role, ale jednak. Kiedy teraz spada mi coś w teatrze, to tak bardzo nie cierpię. U nas to jest tak, że próbujemy dwa miesiące. Kładziemy sobie ten tekst do łba, a później zagramy pięć czy sześć razy. To nie kino, gdzie film wyświetlają raz za razem. Sytuację bardziej przeżywają młodsi koledzy po fachu. Ja jakoś sobie rzeźbię, ale znam takich, którzy mają dramat. Nie zazdroszczę im.

Tarcza nie pomaga?

Ona chyba nie za bardzo zasłania artystów. Obietnice, a później straszne procedury, żeby się na coś załapać. A to w sumie branża jak każda inna. Jasne, że niektórzy odłożyli i nie cierpią tak mocno. To są niestety jednostki. Poza tym pieniądze to nie wszystko. Brakuje tej roboty. Ja akurat narzuciłem sobie jakiś rytm i funkcjonuję. Wstaję, od razu gotuję obiad, później czytam książkę i uczę się języka angielskiego. Dalej wpada następna książka, zerkam w telewizor, żeby sprawdzić to, co najważniejsze, gimnastykuję się, bo nie chcę spleśnieć, a na koniec dnia wypijam lampkę wina. Wtedy lepiej mi się zasypia. Tylko ile tak można? Najgorszy jest brak prób, spotkań w teatrze, chociaż przyznam, że i z tym kiedyś było lepiej.

Czyli jak?

Kiedyś człowiek przychodził do bufetu, tam siedziało kilku starych akotorów, sypali anegdotami, palili faję, grali w szachy i pili kawę, a od czasu do czasu ktoś był wołany na scenę. Po wszystkim nie goniło się do domu. Gadało się godzinami, czasami spotykało z widzami. Wracaliśmy o pierwszej, drugiej, a może nawet i trzeciej w nocy.

Powiedział pan, że w trakcie każdego dnia włącza na chwilę telewizor, żeby sprawdzić to, co najważniejsze. Coś pana wtedy denerwuje?

Tak na dobrą sprawę to wszystko. Próbuję oglądać jedną stronę i drugą. Obie wkurzają mnie tak samo. Powodów do śmiechu w telewizji za bardzo nie ma. Wie pan, codziennie podają statystyki, a to raczej nic zabawnego. Chyba wolę zajrzeć na Facebooka. A jeśli chodzi o telewizję, to w sumie najbardziej interesują mnie te liczby. Chcę wiedzieć, czy wszystko się wypłaszcza, jaki jest kierunek i kiedy będzie koniec. A jak ktoś dokleja mi do tego politykę, to oglądam wtedy "Doktora Martina".

Pandemia na pewno nas zmieni. Jak bardzo?

Naprawdę pan uważa, że nas zmieni? Że będziemy inni? Za długo żyję, za dużo historii przeżyłem, żeby się z panem zgodzić.

Jakieś przykłady?

Daleko szukać nie muszę. Niech pan sobie przypomni, jaki wpływ miał na wszystkich nasz papież. Ja pamiętam, co się mówiło po jego śmierci. Pan też pamięta. Mieliśmy być innymi ludźmi, a jesteśmy tacy sami. Wystarczy włączyć telewizję, o którą pan pytał, żeby się o tym boleśnie przekonać. Taka jest prawda. Niestety, szybko zapominamy. Teraz będzie tak samo. Zmienimy się, ale na chwilę, na jakiś czas. Poza tym, co na dłuższą wydarzy się w człowieku? Jak ktoś ma francowaty charakter, to raczej taki już zostaje. A kto był życzliwy dla ludzi i świata, ten dalej będzie. W związku z koronawirusem jestem zwolennikiem trochę innej filozofii.

Jakiej?

Myślę sobie, że ten wirus jest po to, żeby oczyścić trochę ziemię z tego smrodu i brudu. Może dzięki temu ludzie zrozumieją, że wcale nie są tu tacy ważni. Kiedyś spotkałem pasjonata astronomii w Szczecinku. Miał swoje obserwatorium i sprzedał mi kapitalną historię. Powiedział, że czasami warto przymknąć oko, wyciągnąć przed siebie rękę i złożyć dwa palce, a wtedy tymi palcami przesłaniamy tysiące galaktyk. To nasza ziemia to ziarnko pieprzu. My na niej jesteśmy jeszcze mniejsi, a uważamy się za takich ważnych, jesteśmy tacy butni. Jeśli po tym wirusie ludziska nie nabiorą pokory do siebie, świata, życia, to znaczy, że nic nam nie pomoże. Wtedy będzie trzeba liczyć już tylko na kosmitów.

***

Sławomir Sulej to polski aktor filmowy, telewizyjny oraz teatralny. Znany z ról w wielu kultowych filmach, takich jak "Psy 2", "Kiler", "Poranek kojota", "Wyjazd integracyjny", "Pieniądze to nie wszystko", "Sztos 2".

Źródło artykułu: