Dariusz Ostafiński, WP SportoweFakty: Mówi się, że pierwszy milion trzeba ukraść. Jak to wyglądało w pana przypadku?
Ireneusz Nawrocki, właściciel i prezes Stali Rzeszów: Mój początek był taki, że okradł mnie biznesowy wspólnik. Zostało mi pięćdziesiąt złotych w portfelu oraz niezapłacone rachunki za prąd i gaz. W domu trójka małych dzieci. Nie było ciekawie.
Odbił się pan jednak od dna.
Na szybko wymyśliłem biznes, gdzie początkowo musiałem sam harować, a po czterech miesiącach zatrudniałem już dwóch ludzi. Potem sprzedałem cały ten interes klientowi ze Stanów za 60 tysięcy złotych. To był początek lat 90-tych. Jak na tamte czasy, to były niezłe pieniądze.
Jaki to był interes?
Jeździłem do wulkanizatorów i brałem od nich zużyte opony. Składowałem je na działce pod miastem. Tam również je segregowałem. Te, co nadawały się jeszcze do użytku sprzedawałem. Znacząca część szła do Nowego Sącza, do bieżnikowania. Brałem te opony w tysiącach, a za każdą sprzedaną miałem od piętnastu do osiemnastu złotych. Żeby rozkręcić ten interes, potrzebowałem busa. Znalazłem takiego, ale nie miałem za co kupić. Poszedłem z ogłoszeniem do człowieka, który chciał to sprzedać. Mówiłem, żeby mi dał wóz, a ja zwrócę mu kasę, jak zarobię. Zastanawiał się. Nagle wyszła jego żona i stwierdziła, "daj panu, bo dobrze mu z oczu patrzy".
Co było później?
Różnie bywało. Miałem dyskotekę, nocny klub, a w zasadzie restaurację czynną całą dobę.
A jak pan trafił do budowlanki?
Kształciłem się z budowy silników spalinowych, więc do branży budowlanej było mi daleko. To się zaczęło tak, że pracowałem w firmie networkowej. Żyłem w rozjazdach. Były szkolenia, spotkania, cały czas w trasie. Wtedy zadzwonił do mnie przyjaciel, że wygrał przetarg na budowę Biedronki w Ostrzeszowie. Mówił, że nie ma firmy budowlanej i spytał, czy bym kogoś nie znalazł. Odłożyłem telefon i już miałem dzwonić po znajomych, kiedy zaświtała mi pewna myśl. Usiadłem na fotelu przed kominkiem i tak zacząłem myśleć, że te wyjazdy, to tylko ładne hotele i restauracje, bo wielkich pieniędzy z tego nie ma. Pomyślałem, że może by coś trzeba zmienić. Oddzwoniłem do kolegi będącego w kłopocie i pytam, na kiedy ma być ta ekipa. Na jutro, usłyszałem. A na pojutrze może być, zapytałem. Może, odparł przyjaciel.
Rozumiem, że sam pan wziął zamówienie.
Tak. Tego samego dnia, do północy siedziałem na telefonie i kompletowałem ekipę. Wybudowaliśmy tę Biedronkę. Chyba dobrze, bo ten sam inwestor wziął mnie do Szklarskiej Poręby, gdzie stawiałem hotele i pensjonaty. Później budowałem park dinozaurów, gdzie stanęły figury gadów naturalnej wielkości. Największy miał 68 metrów długości. Te dinozaury, to była robota jednego z udziałowców spółki. Moją było przerobienie 10 hektarów lasu na park rozrywki z przeciekami, drogami, budynkami. Postawiliśmy kasy, restauracje, kino 3D, sklepy i sanitariaty.
A po co panu żużel do szczęścia?
Od dawna interesowałem się tym sportem. Rajcuje mnie. Nie dość, że widowiskowy, to nadaje się zarówno do oglądania wspólnie z całą rodziną, jak i do robienia biznesów.
Dlaczego nie drift? Ma pan przecież swój samochód, który bierze udział w wyścigach.
Mam też człowieka, który jeździ w zawodach w Warszawie. Mocno w tym siedzę. Pochwalę się, że w sporcie organizowałem też charytatywnie różne gale KSW. Jednak wygrał żużel.
To jak to się stało?
Przyjechałem do Rzeszowa jako udziałowiec spółki, która miała tam organizować imprezę sztuk walki. Wtedy podszedł do mnie Marcin Janik, ówczesny kierownik drużyny, a dziś wiceprezes klubu. Złapaliśmy kontakt. Opowiedział mi, że jest taki klub, który można kupić. Długo się zastanawiałem, czy brać. Może za długo, bo jak się zabrałem do roboty, to zabrakło czasu, żeby uratować zespół przed spadkiem do drugiej ligi. Inna sprawa, że może to i dobrze. Czasami trzeba upaść na dno, żeby się potem odbić i wrócić na szczyt.
Na początku wyłożył pan 900 tysięcy na spłatę długu i 1,5 miliona na kupno akcji. Kiedy pierwszy raz mi pan o tym powiedział, to zabrzmiało to, jakby pan poszedł i kupił bułki w sklepie.
To był jednak dla mnie duży wysiłek finansowy. Bardzo duży. Wbrew temu, co niektórzy mówią i piszą, ja nie szastam pieniędzmi. Ciężko pracuję na każdy grosz. Mam też zasadę, że nie wspieram się kredytami. Jak są potrzebne fundusze, to albo płacę sam, albo biorę pożyczkę od osób prywatnych. Z bankami nie robię biznesów. Jak trzeba było pokryć długi, to wyłożyłem swoje pieniądze w formie pożyczki. Inaczej nie mogłem.
A kiedy już był pan zdecydowany na kupno Stali, to nie mógł pan zrobić więcej, żeby uratować zespół przed degradacją?
Zrobiłem naprawdę wszystko. Byłem na każdych zawodach, a żużlowcom powiedziałem, że nawet, jak nie kupię Stali, to spłacę im długi. Przed barażami o utrzymanie obiecałem zawodnikom, że dopłacę im 200 euro ekstra do każdego zdobytego przez nich punktu. To miała być premia za uratowanie ligi.
Powiedział pan, że te 2,4 miliona złotych na start było dużym wysiłkiem, a ja słyszałem w klubie, że budżet na sezon 2018 jest większy niż ten, który Stal miała ostatnio w PGE Ekstralidze.
Jak inwestuję, nie oszczędzam. Musiałby pan zobaczyć projekty budynków, które robiłem. Większość zrobiłaby balkony drewniane, a ja dawałem nierdzewkę plus szkło. W środku apartamentowiec był w granicie. Stosowałem najnowsze techniki, jak pompy ciepła, żeby koszt miesięcznego ogrzewania wynosił 48 złotych, a nie pięćset, sześćset. O klubie też myślę biznesowo. I mam głowę pełną pomysłów.
To wróćmy do pytania o pierwszy zarobiony milion.
Przekroczyłem go, kiedy budowałem park dinozaurów.
A ten pierwszy milion zmienił pana, jako człowieka?
Niektórzy się zmieniają, a ja zostałem sobą. Koledzy mówią, że Irek jest teraz takim samym człowiekiem, jak wtedy, gdy był biedny. Nie zadzieram nosa, a pracownicy mówią do mnie "tato". Rafał Haj, menedżer i mechanik Grega Hancocka, też tak do mnie mówi. Mam taką zasadę, że życie to zwierciadło. To, co człowiek daje od siebie, to później wraca.
Stal będzie za dwa lata w PGE Ekstralidze?
Nie ma problemu, choć trzeba pamiętać, że to tylko sport. Druga liga jest mocna. Ku przestrodze musimy też pamiętać historię z baraży z Motorem Lublin, które mieliśmy wygrać, a wiemy, jak się skończyło.
ZOBACZ WIDEO: Lekarz sugerował Gollobowi zakończenie kariery. "To był pierwszy dzwonek, powinienem był zareagować"