Tea time (2): Brak gentlemanów w Lesznie

WP SportoweFakty / Jakub Brzózka / Peter Kildemand
WP SportoweFakty / Jakub Brzózka / Peter Kildemand

Piątkowy hit sportowo dostarczył nam emocji co najwyżej klasy przeciętnej, ale był za to okazją do otrzepania z pyłu zapomnienia nieco surrealistycznej sytuacji z niedalekiej przeszłości.

Mistrz po dwóch porażkach, popłoch wśród lokalnej społeczności i presja przełamania w spotkaniu z nowym pretendentem do tytułu. Scenariusz absencji kolejnego zawodnika, oprócz Emila Sajfutdinowa, nie wchodził w grę, zatem fabuła ubiegłego tygodnia musiała zatoczyć się wokół tematu przewodniego "wszystkie ręce na pokład". W czwartek lekarze swoim działaniem wpisali się w trend polskiej medycyny - nie mam tu na myśli tylko tej sportowej - który prawdopodobnie zakłada, że lepiej jest leczyć niż zapobiegać. Podejmowanie decyzji co do startu w zawodach na dzień przed i tylko dzień przed, moim zdaniem, zawsze niesie za sobą olbrzymią dawkę wątpliwości, czy kuracjusz jest już w pełni sił.

Nie, nie jestem lekarzem. Nie zamierzam negować podjętej decyzji, a w akapicie powyżej nie padło żadne stwierdzenie określające ją jako błędną. Aczkolwiek, jako Polak z krwi i kości, nie muszę znać się na kuchni włoskiej, odróżniać sera risotta od provolone, by stwierdzić, że podana mi pizza jest spleśniała. Kelner przynoszący mi ją do stolika stwarza niemałą możliwość, bo stuprocentowej pewności nie ma, że narazi tym ruchem zdrowie innych osób w pomieszczeniu. Podobnie uczyniono w piątek, gdy podano pozostałym zawodnikom danie w postaci, bądź co bądź, sympatycznego i walecznego Petera Kildemanda. Kierownictwo Unii Leszno przytaknęło, a Duńczyk nie odmówił, bo przecież "ja nie pojadę?". Na chleb jakoś trzeba zarobić. Na rehabilitację także.

Czym jest wobec tego wspomniane w śródtytule surrealistyczne zdarzenie? Mianowicie jednym z biegów elektryzującego półfinału Elite League na Brandon Stadium sprzed zaledwie sześciu miesięcy. Nadkomplet widzów, arena obwarowana telewizyjnym sprzętem - po 28 spotkaniach rundy zasadniczej czas na starcie gospodarzy i liderów z Poole. Pomimo iż to deprecjonowane rozgrywki Brytyjczyków, ładunek emocjonalny na pewno nie mniejszy niż ten piątkowy, nieprawdaż? W takich oto okolicznościach wyłoni się incydent niewytłumaczalny, gdyby zaistniał w polskich realiów żużla.

ZOBACZ WIDEO Nice PLŻ: Orzeł - Wybrzeże: upadek Gapińskiego w 11. biegu

{"id":"","title":""}

Wybornie zwolniona przez Danny'ego Kinga dźwignia sprzęgła nie pozostawia złudzeń, ale jednocześnie nie daje sędziemu pretekstu do powtórzenia biegu. Anglik nie tracąc kolejnych cennych ułamków sekund, wykorzystuje dwumetrowe prowadzenie i zgrabnym ruchem, przechodząc do krawężnika, zakłada się na Chrisa Holdera. Jednakże w tym momencie jego głównym przeciwnikiem staje się miejscowy tor - tylne koło zaprzyjaźnia się z niezauważalną na pierwszy rzut oka koleiną. Bezradny King wypuszcza kierownicę z rąk i poddaje się działaniu siły bezwładności wyrzucającej jego ciało z ogromnym impetem w stronę dmuchanej bandy. Ruch w poprzek toru przecina trajektorię jazdy pozostałych trzech spóźnialskich na starcie, a zderzenie któregoś z nich z bezbronnym reprezentantem Coventry wydaje się być nieuniknione. Kibice stojący przy pierwszym łuku oraz oglądający międzynarodowy przekaz wstrzymują oddech.

Na całe szczęście wtedy do głosu doszło żużlowe doświadczenie i instynkt zarówno Kinga, jak również nadjeżdżającego po zewnętrznej części toru Davey'a Watta. Anglik, sunąc po torze odwrócony plecami do innych zawodników, skulił się poprzez przyciągnięcie kasku obiema rękami w stronę klatki piersiowej. Dzięki temu tylne koło "hamującego" oraz wystraszonego niecodzienną sytuacją Watta minęło głowę sprawcy incydentu na dosłownie kilka centymetrów. Jaka była pierwsza reakcja Danny'ego Kinga po wykluczeniu go z 10. biegu? Nie tracił czasu i wbiegł do parkingu, konkretnie w sektor gospodarzy. Bez zainteresowania przeszedł obok zatroskanego o stan zdrowia Neila Middleditcha, przecisnął się pomiędzy pracującymi mechanikami i... podziękował Wattowi, poklepując go kilkukrotnie po plecach. Panowie ze szczerym uśmiechem na twarzy wymienili kilka zdań, by po chwili powrócić do swoich obowiązków. O latającym wyposażeniu i soczystym przekleństwie wykrzyczanym w złości tuż po powrocie do własnego boksu nie będę pisał zbyt długo. Cóż takiego surrealistycznego w całej tej opowieści? Wyjątkowo spostrzegawczych muszę zawieść, ponieważ nie mam tu na myśli aktu łamania przepisu, odnoszącego się do magicznej żółtej linii w parkingu. Porównajmy to na spokojnie do przykrego wypadku na stadionie im. Alfreda Smoczyka.

Peter Kildemand dzięki zachowaniu młodego Igora feralny bieg zakończył bez dodatkowego uszczerbku na zdrowiu. Junior KS Toruń nie miał co prawda zbyt długiego czasu na reakcję, lecz odruch odpuszczenia gazu i wyprostowania GM-a uratował skórę Duńczykowi. O ile prawdopodobnie Kildemand jeszcze w trakcie meczu porozmawiał z oszołomionym młodzieżowcem, tak niestety w żadnej pomeczowej wypowiedzi dla mediów nie znalazłem słów refleksji w postaci przeprosin oraz podziękowań kierowanych w stronę Igora. Może to wina dziennikarskiej korekty, niemniej wątpię. Samokrytyka, jeśli tak to można nazwać, dotycząca startu w spotkaniu była także dość wymijająca. Nie rozumiem, dlaczego przyznanie się do błędu w polskim środowisku żużlowym stanowi od lat barierę nie do sforsowania. Błądzić jest rzeczą ludzką, tym bardziej na torze, gdzie podobno kończy się logika, a zaczyna żużel.

Po meczu z jednej strony pojawiły się głosy, w których posądzono o hipokryzję tych potępiających decyzję leszczyńskiego sztabu. Skoro podobne występy zawodników, w rzeczywistości niezdolnych do jazdy, miały miejsce już w przeszłości, a jak wiemy rzadko kończyły się one happy-endem, to z jakiego powodu nie wyciągnięto stosownych wniosków? Po dwóch barwnie wybrzmiałych pomeczowych występach przed kamerą do dyskusji dołączył także Adam Skórnicki. Tym razem na chłodno, kilkadziesiąt godzin po fakcie. - Żużlowiec musi mieć przede wszystkim zdrowe zęby. Jeden powód znamy, drugi jest taki, żeby mógł je zagryzać i jechać dalej - w takich słowach powrócił do dawnej formy, opartej już nie na chybionych opowiastkach o nagonce medialnej i wypaczających pomyłkach sędziowskich, tylko na luźnej anegdotce tłumaczącej nadwyżkę determinacji jednego ze swoich podopiecznych.

Druga strona natomiast po raz kolejny przytoczyła pomysł wprowadzenia niezależnych komisji lekarskich, bezstronnych na wzór komisarzy torów. Możemy uciekać się do różnych rozwiązań regulaminowych, ale jeśli w trakcie rywalizacji, w której przy zawrotnych prędkościach nie stosuje się hamulców, nie odnajdziemy w sobie dostatecznych pokładów racjonalności i zdrowego rozsądku to trudno wróżyć świetlaną przyszłość. Wkrótce tak wychwalana najlepsza liga świata otrzyma niechlubny dopisek "Bez szacunku dla siebie, bez szacunku dla rywala".

Be a warrior on the track,
Be a gentleman off it.

Popijając ostatni łyk herbaty, wspomnę o jednym fakcie, który z pewnością osłodzi moją wypowiedź. Otóż przedstawiciele wielkopolskiego klubu tuż przed szlagierowym spotkaniem postanowili wesprzeć na jednym z portali społecznościowych jednego, szarego i anonimowego kibica, który w kontekście potencjalnych ośmiu, może nawet dziesięciu tysięcy kibiców na stadionie miał wartość raptem pojedynczej kropli w morzu. Tak, chodziło tu o moją skromną osobę, a uwierzcie mi, nie jestem ani parlamentarzystą, ani znanym działaczem, ani "grubą rybą" w środowisku - jedynie ot, taką małą szprotką. Takie działanie utwierdziło mnie w przekonaniu, że pod względem troski o kibica leszczyński klub to absolutnie krajowa czołówka.

Mikołaj Majchrzak

Zobacz więcej felietonów Mikołaja Majchrzaka ->

Źródło artykułu: