Pościgi to moja specjalność - ekskluzywna rozmowa ze Sławomirem Drabikiem, cz. 2

Zdjęcie okładkowe artykułu:
zdjęcie autora artykułu

- To była świetna przygoda. Na nic innego bym jej nie zamienił - mówi Sławomir Drabik na temat swoich startów, w drugiej części naszej rozmowy, w której odbywamy podróż po jego barwnej karierze.

[b]

Mateusz Makuch: Tak patrzę na ciebie i ciekawi mnie twoja reakcja, bo muszę cię spytać o rok 1995 i sytuację, gdy utraciłeś prawo jazdy. Ówczesne przepisy oznaczały, że sezon masz praktycznie z głowy.[/b]

Sławomir Drabik: (śmiech) Fajna przygoda. Pościgi, to moja specjalność (śmiech). Miało to też swoje plusy, bo po przerwie wróciłem głodny jazdy. Szkoda, że tak się stało, ale cóż, samo życie. To było tak, że byłem gdzieś umówiony z Joe Screenem. Zadzwonił i pytał, za ile będę. Odparłem, że za moment, a w tym czasie namawiałem Tony’ego Rickardssona, bo to było po meczu z Tarnowem, żeby poszedł z nami, bo będzie fajna impreza. "Ricki" był niezdecydowany, więc jeden mały browar, potem drugi. Wypiliśmy łącznie chyba po 3 małe piwa. Ostatecznie Tony i tak nie pojechał, więc wsiadłem w auto i rura. Nagle lizak, ale myślę sobie, że to chyba przecież nie do mnie. W końcu była podłoga, izba wytrzeźwień, "pan mi może rów wylizać" (śmiech). Przygoda przednia. Ogólnie akcja jakbym co najmniej z pięć osób zabił. Pościg z giwerami, kajdany. Jak mnie ścisnęli to krew przestała pracować (śmiech).

Mówisz, że wróciłeś głodny jazdy. W 1996 roku była już podwójna korona, bo drugi tytuł IMP oraz DMP.

- Niektórzy "fachowcy" uważali, że po takiej aferze to już jest po Drabiku. Nie ma szans, by coś osiągnął. Ja natomiast zacząłem trenować, jeździć po różnych torach. Nie mogłem startować, ale się nie poddałem. Cały czas pracowałem nad sobą. Rzeczywiście jednak głód do speedway’a urósł do gigantycznych rozmiarów, bo powrót był konkretny.

Sławomir Drabik na najwyższym stopniu podium IMP 1996. Obok niego Adam Łabędzki i Roman Jankowski. (fot. Karol Zagził)
Sławomir Drabik na najwyższym stopniu podium IMP 1996. Obok niego Adam Łabędzki i Roman Jankowski. (fot. Karol Zagził)

W 1997 r. już było Grand Prix i czwarte miejsce w zawodach w Pradze. W finale Tomasz Gollob się nie patyczkował. W pierwszym łuku była twarda walka.

- Wiadomo, w tej imprezie nie ma układów. Cóż, pojechał ze mną, nie z Amerykaninem. Z tego co pamiętam to w tym finale był test-mecz: Polska - Stany Zjednoczone, bo oprócz mnie i Tomka pojechali Greg Hancock i Billy Hamill. Tomek trafił w mój motocykl i troszeczkę mnie zagotował. Nie ukrywam, że potem ja poszedłem ostro, bo chciałem się zrewanżować. Teraz wiem, że było to niepotrzebne, bo trzecie miejsce było w moim zasięgu. Szkoda, byłoby podium.

Ostatecznie zająłeś 11. miejsce w cyklu. Mogło być lepiej?

- Pewnie tak, ale powiem ci, że jak wpadasz do takiego Grand Prix, a nie masz ludzi obok siebie takich, którzy mniej więcej ci powiedzą jak to ma wyglądać przede wszystkim sprzętowo i organizacyjnie, to niewiele można zdziałać. Tego zaplecza nie miałem i tu był cały problem. Na dwóch motocyklach ścigać się w Polsce, Danii i jeszcze Grand Prix to było za wiele. Bardziej byłem zmęczony tym wszystkim, niż robiłem wynik. Przygoda w Grand Prix, fajnie, że byłem i wiem, jak to smakuje. Na drugi raz już się wie, jak to wygląda i jak wszystko sobie poukładać. Cóż, mówi się trudno.

Na chwilę pozostańmy przy Tomaszu Gollobie. Wydaje mi się, że w latach 90. lubiliście ze sobą rywalizować. Nastawiałeś się jakoś szczególnie na potyczki z Tomaszem Gollobem?

- Nie. Nie miałem takiego planu na prezentacji, że przyjechał Tomasz Gollob i z każdym mogę przegrać, ale z nim nie. Czegoś takiego nie było. Tam troszeczkę jego tata zrobił, czy ja wiem, konflikt? Nastawił Tomka, że Drabikowi trzeba pokazać, gdzie jest jego miejsce. Nie wiem, może to tak wyglądało. Dlatego te nasze biegi były takie dosyć, że łokcie dzwoniły. Pragnę jednak podkreślić, że było fair. Bywało ostro, ale nigdy się na płocie nie zostawiliśmy. To jest ważne. Ostro, ale fair.

Jaki masz teraz kontakt z Tomaszem Gollobem?

- Spoko, luzik.

Rozmawiacie czasem?

- Jak się spotkamy to czemu nie.

Wspominacie stare czasy i swoje potyczki?

- Nie, bardziej poruszamy bieżące tematy. Nie wracamy do przeszłości.

Na pierwszym planie Tomasz Gollob, a za jego plecami Sławomir Drabik. Częstochowianin wygrał ten wyścig (finał IMP '96). (fot. Karol Zagził)
Na pierwszym planie Tomasz Gollob, a za jego plecami Sławomir Drabik. Częstochowianin wygrał ten wyścig (finał IMP '96). (fot. Karol Zagził)

Rok 1997 i finał IMP w Częstochowie. I baraż z Jackiem Krzyżaniakiem o złoty medal, który ty przegrałeś. Twój rywal jednak przyznajmy pojechał trochę ostro.

- Wiem, że on sobie tak zakodował, że albo tytuł albo śmierć. Tak można było go odebrać, bo to co robił wtedy na motocyklu to już pomijam. Baraż jednak w ogóle nie powinien lecieć. Wystarczyło bym w swoim przedostatnim wyścigu rundy zasadniczej dojechał na drugim miejscu. Ja natomiast zająłem się walką o pierwszą lokatę, było blisko, bo prowadzącemu siedziałem na kole i próbowałem go wyprzedzić na różne sposoby. To był bodajże Mirek Kowalik. Na kresce strzelił mnie jeszcze Jacek Gollob i dojechałem trzeci. Cóż, szkoda tego finału.

Miałeś jakieś pretensje do Jacka Krzyżaniaka za jego akcję w barażu?

- Nie. Absolutnie.

Uścisnąłeś mu dłoń?

- Z tego co pamiętam to… nie pamiętam (śmiech). Trudno mi wrócić do tego, czy podałem mu rękę. Pojechał tak, a nie inaczej. Dla mnie tytułów tak się nie zdobywa. Pamiętam, że gdy zobaczyłem go przed sobą na motocyklu to myślałem, że z tego nie wyjedzie i siądzie na dupie. On natomiast jakoś się pozbierał i wyjechał. Było jednak blisko, że walnie.

O ile dobrze pamiętam to na powtórkach widać, jak gestykulujesz po tej akcji w stronę sędziego.

- Niepotrzebnie się tym zająłem. Wyszło jak wyszło, szkoda tego złota.

A jakie teraz masz relacje z Jackiem Krzyżaniakiem?

- Nie no co ty, luzik. Nawet do tego nie wracamy i nie rozmawiamy o tym. Wygrał tytuł i tyle. Może jakbym nie miał wcześniej żadnego tytułu mistrza Polski to by mnie to bardziej bolało, że byłem tak blisko, ale nie wyszło.

W 1997 roku Włókniarz, który bronił tytułu DMP spadł z ligi. Jak to się stało?

- Hmm… Dlaczego spadliśmy? Może wkradł się wśród nas za duży luz? Nie wiem co się wydarzyło wtedy z tym zespołem. Kojarzę tamten okres. Najpierw tytuł, a za chwilę spadek. Spadek boli najbardziej. Samo życie.

Pamiętasz mecz we Wrocławiu bodajże w 1996 roku i walkę z Wojciechem Załuskim? Pamiętasz swoje obsceniczne gesty?

- No to mnie wtedy poniosło, nie ukrywam tego.

Miałeś jakąś burę od klubu, trenera, czy władz ligi za taką reakcję?

- Nie, nic się w tej sprawie nie wydarzyło, ale rzeczywiście wtedy przesadziłem. Co prawda było podcięcie, ale ja błysnąłem zdrowo. "Kaptury" poleciały.

Wrócę jeszcze do 1992 roku. Startowałeś wtedy w Poole Pirates. Fajna przygoda ta liga angielska na tamte czasy?

- Powiem ci, że to było coś innego. Inny świat, inna bajka. Nie wiem, czy oglądałeś na płytkach tę ligę z tamtych lat. Ta muza, wyjazd na pick-up'ach. To był jakiś kosmos i jak to zobaczyłem to chciałem tego spróbować. Udało mi się to. Z tym, że ja wtedy miałem awarię zdrowotną.

To znaczy?

- Zero snu, odpoczynku. Byłem tak naprawdę wykończony. Cały czas w podróży, jak nie samochód to samolot. Jak jechałem na motocyklu to mi się ręce otwierały. Byłem zdrowotnie skatowany. Szkoda, bo w przypadku Anglii można było inaczej podejść do sprawy. Jednak sprawy zdrowotne załatwiły sprawę. Ta liga w moim wykonaniu wyszła nieciekawie. Jedynie co, to że się tam pokazałem.

Potem już nie ciągnęło cię na Wyspy?

- Nie, bo z drugiej strony to bombarduje zdrowotnie. Jakby nie patrzeć to albo lot, albo podróż autem. Non stop na obrotach. [nextpage]Jak już mówiłem, w 1996 zdobyliście DMP. Jak to się stało, że drużyna, która miała spaść, złożona ze Sławka Drabika, Janusza Stachyry, Roberta Przygódzkiego, Roberta Juchy…

- (śmiech). Wezyr, czyli Robert Jucha. Nie wiem, czy to było wtedy, ale on miał we Włókniarzu jakiś ważny bieg. To było chyba podczas meczu z Gorzowem. Jechaliśmy chyba nawet razem na 5:1 a on wyrwał wyłącznik zapłonu. Wtedy polegliśmy.

To był bodajże rok 1997, w którym broniliście się przed spadkiem. Wrócę do swojego pytania. Byli także Screen, Ułamek, Osumek. W decydującym o złocie dwumeczu wygrywacie z Apatorem Toruń z Tomaszem Bajerskim, Jackiem Krzyżaniakiem, Mirosławem Kowalikiem i Ryanem Sullivanem w składzie. Jak to wspominasz?

- Kojarzę obie imprezy. W Częstochowie wygraliśmy niewysoko i widziałem w boksie Torunia, że otwierali szampany. Byli pewni, że mają mistrza Polski. A tymczasem w Toruniu nasz zespół nie miał nic do stracenia i pojechaliśmy swoje. Później się okazało, że Częstochowa zdobyła mistrzostwo Polski.

Sławomir Drabik na torze w 1996 roku. (fot. Karol Zagził)
Sławomir Drabik na torze w 1996 roku. (fot. Karol Zagził)

Myślisz, że wtedy też zaczęła się wielka trenerska kariera Marka Cieślaka?

- W sumie to mógł być ten krok. Tytuł jako trener, zrobiło się o "Shreku" głośno.

Tym bardziej, że wywalczył trofeum z drużyną skazywaną na spadek.

- I to robi wrażenie. Zresztą jeździł ze mną na różne turnieje. Warszawa w 1996, awans do Grand Prix.

W 1996 zdobyłeś też DMŚ z Tomaszem Gollobem i Piotrem Protasiewiczem w Diedenbergen. Jak pamiętasz te zawody?

- Chyba znasz sytuację, że był wtedy konflikt dotyczący opon. Wprowadzili wtedy coś nowego i niektórzy protestowali. W składach nie było wypasu, ale tytuł jest tytuł.

Pamiętasz kiedy miałeś "oczy większe od kasku"?

- Kurczę… (Drabik się zastanawia - dop. red.)

W meczu Północ - Południe w Opolu w 1998 roku, gdy miałeś kraksę z Piotrem Świstem. Pamiętasz?

- Oj tak, dzwon pamiętam. Nie było wtedy poduszek na bandach. Całe uderzenie przyjąłem na plecy. Nie miałem wstrząśnienia mózgu jak początkowo uważano, tylko z bólu urwał mi się film. Nawet z lekarzem na ten temat rozmawiałem. Wtedy mnie ten dzwon pozamiatał.

Odszedłeś z Włókniarza po raz pierwszy po sezonie w roku 2000. Prawdą jest to, że przez kilka sezonów w Częstochowie ci nie płacili, a mimo to zostawałeś w tym klubie?

- Było. Byłem chyba ostatni do wypłaty. Zgadza się. Miało to miejsce przed tym odejściem. Zastanawiałem się, co robić dalej. Czy znów jechać za darmo, czy zmienić klub. Coś takiego było. Na pewno z kasą była taka akcja.

W 2002 reprezentowałeś Kolejarz Opole. Na pytanie czemu wybrałeś ten klub, odparłeś: "bo tu jest festiwal". A tak na poważnie, pasował ci krótki, techniczny tor?

- Tor w Opolu rzeczywiście jest ok. Jeden z lepszych w Polsce. Teraz Toruń ma coś podobnego. Kiedyś Opole to było numer jeden no i Rawicz. Geometria podobna. Wybrałem jednak Kolejarz Opole, bo chciałem odpocząć od tego wszystkiego. Jak mówiliśmy, w Częstochowie był problem, potem w Pile się to powtórzyło. Powiedziałem sobie, że muszę odpuścić na jakiś sezon. Wiadomo, gdy jeździsz w najwyższej lidze, a decydujesz się na starty w niższej, to przyjeżdżając na zawody na początku się zastanawiasz, czy dziś się ścigamy, czy nie. Nie jesteś tak zmotywowany, jak w Ekstralidze, gdzie wchodzisz do parku maszyn i w powietrzu czujesz ten klimat. Tam było lajtowo, cały czas weekend. Nie było żadnej presji. Nieważne czy wygraliśmy, czy nie, po meczu zawsze był bankiet.

Słowem wesoło.

- Z********e wesoło. Zgadza się.

Potem był Atlas Wrocław przez dwa lata.

- To wspominam najlepiej. Wrocław to jeden z lepszych klubów w Polsce. To było dobre trafienie.

Sławomir Drabik podrzucany do góry po zdobyciu pierwszego tytułu IMP w swojej karierze (Toruń, 1991). (fot. Karol Zagził)
Sławomir Drabik podrzucany do góry po zdobyciu pierwszego tytułu IMP w swojej karierze (Toruń, 1991). (fot. Karol Zagził)

Zwłaszcza dobrze radziłeś sobie w 2004 roku w barwach Atlasa, ale spotkał cię ogromny pech w postaci potężnego wypadku w Slanach.

- Swoją drogą jak w przeszłości po przygodach z prawem jazdy i przerwie w startach wróciłem wygłodzony, tak wtedy byłem głodny jazdy i wyników po startach w niższej lidze. Sezon 2004 był rzeczywiście niezły. Do dzwona. To wszystko położyło. Miałem jeszcze dziką kartę na Grand Prix. Z Wiesiem Jagusiem tę informację na promie opijaliśmy (śmiech). Niestety, wypadek wszystko przekreślił.

Jakie ty wtedy tam miałeś urazy? Było poważnie z kręgosłupem z tego co pamiętam.

- Faktycznie, kręgosłup był porozwalany. Nie wspominam już o żebrach, czy mostku…

Pamiętasz jak doszło do tej kraksy?

- Wiesz, czy ja pamiętam? To się dzieje o tak (Sławek pstryka palcami - dop. red.). Próbowałem z trzeciego, czy czwartego pola założyć rywali, a oni z tego co wiem się sczepili i pojechali prosto. Po drodze zabrali mnie i z tymi motocyklami załadowałem się w płot. Tak to wyglądało na szybko. A w Slanach jest kawałek do łuku od wyjścia ze startu, więc te motocykle się zdążyły rozpędzić już nieźle. [nextpage]Mówiliśmy o wypadkach w Opolu i Slanach. Była jeszcze kraksa w Częstochowie w 2007 roku z Borysem Miturskim. Który z tych dzwonów miał największy wpływ na ciebie, był najpoważniejszy? A może jakiś inny?

- Każdy wypadek, jaki by nie był, cię eliminuje. Najpoważniejszy to na pewno ten w Slanach. Dosyć szybko wsiadłem jednak po nim na motocykl. Wszyscy byli pod wrażeniem, że podczas ostatniej imprezy we Wrocławiu Drabik wsiada na maszynę, gdy jeszcze niedawno śmigał w gorsecie. Lekarz we Wrocławiu po obejrzeniu badań nie chciał mnie do kriokomory wpuścić. Mówił, że to niemożliwe. Spytał: "jak ty w ogóle żyjesz?" Byłem też u takiego specjalisty, który różnych gości miał np. z Formuły 1, czy ścigaczy, ale twierdził, że czegoś takiego jeszcze nie widział. Dosyć długo u niego posiedziałem. On mnie poskładał, pospawał i na koniec tego feralnego sezonu udało mi się wystartować. Najciekawsze jest to, że ja tę imprezę wygrałem. Chłopaki nie dowierzali, że byłem po takim poważnym dzwonie.

Sławomir Drabik był niegdyś posiadaczem bujnej czupryny. Zdjęcie ze Stadionu Olimpijskiego we Wrocławiu. (fot. Karol Zagził)
Sławomir Drabik był niegdyś posiadaczem bujnej czupryny. Zdjęcie ze Stadionu Olimpijskiego we Wrocławiu. (fot. Karol Zagził)

Kiedyś jakiś dziennikarz zapytał cię, jakie tory sprawiają ci największą trudność. Pamiętasz co mu odpowiedziałeś?

- Zaminowane?

Kwadratowe. A tak na poważnie, jakie tory Drabikowi sprawiały najwięcej kłopotów?

- Mnie kręcą krótkie tory, na których jedzie się blisko i jest kontakt. Na dużych jednak nie było większych problemów. Startowałem w Murecku, Częstochowie przed przebudową, Rzeszowie. Jak wszystko ci pasuje, to nie ma znaczenia, czy tor ma 400 metrów, czy 500. Tak poza tym miałem kiedyś okazję poszusować na długim torze w Nowej Zelandii.

W którym roku?

- Kiedy to było… Dawno. Nie pamiętam. To było na zaproszenie Ivana Maugera. Były najpierw jakieś zawody na normalnym torze, a potem namówił mnie na długi tor. On zapewniał cały sprzęt. Mówię, spróbuję. To było na torze bodajże 1200 metrowym. To robi wrażenie. Jak staniesz na treningu przy płocie i jak ktoś przelatuje to myślisz sobie, że ty na taką bestię nie wsiądziesz…

A pewnie jak się przejedziesz to nie chcesz zejść z motocykla.

- Może inaczej. Długi tor mnie nie kręcił i nie kręci, ale jak miałem możliwość to z ciekawości spróbowałem. Wystartowałem nawet w zawodach i było blisko żebym doszedł do finału. Miałem jednak defekt. Jechałem na punktowanej pozycji, ale coś z prądem się działo. Wiadomo, nie było tam nie wiadomo jakiej ekipy, ale jechał np. Simon Wigg, który był specjalistą w tej dziedzinie. On biegi wygrywał jedną ręką.

Przed sezonem w roku 2000 po awansie Włókniarza do Ekstraligi przebudowano i skrócono tor. Uczestniczyłeś w tym przedsięwzięciu?

- Jak nie, jak tak (śmiech). Była taka akcja. Rozrysowałem geometrię. Przyjechał jakiś pan z Torunia i jak to zobaczył to spytał, kto to projektował. Drabik, padła odpowiedź. Stwierdził, że coś takiego mogę sobie zrobić u siebie na podwórku. Musieli nieco skorygować mój projekt, ale niewiele.

I do tej pory geometrii nie zmieniano.

- Tak, to jest to. Tylko mówię, tor miał być mniejszy. Rozciągnięto go jednak nieznacznie, bo chyba po metrze, czy dwa.

Kto w latach twojej największej świetności zajmował się twoim sprzętem poza babką z POM-u?

- (śmiech). Niech to już tak zostanie. Teraz nie można nowej historii tworzyć. Było dobrze, wesoło. Babka z POM-u ogarniała fury i to się kręciło.

Jesteś znany z jazdy po orbicie. Czemu akurat taki styl?

- Tor w Częstochowie, mimo, że nawierzchnia i geometria była inna niż obecnie, pozwalał, by jeździć pod bandą. Wystarczyło tam odpowiednio wjechać i można było z czwartej pozycji wyjechać na pierwszą. Takie akcje były w Częstochowie. Od początku gryzłem ten temat. Spodobało mi się to po prostu. Po przegranych startach akcje po płocie były najlepsze dla mnie.

Obserwując twojego syna wydaje się, że też będzie lubił szaleć przy bandzie. Sylwetka jest niemal skopiowana z ciebie.

- To wynika też od toru. Jak chodzi kreda to normalne, że nie możesz jeździć po orbicie, bo wtedy spadniesz z pierwszej pozycji na czwartą. Dodam jeszcze, że w latach 90. orbita w Częstochowie już po drugim, czy trzecim biegu śmigała. Z przyjezdnych mało kto mógł się połapać, bo żeby wjechać dobrze na szeroką, trzeba było się oprzeć o deskę. Wielu się obawiało, że ich zwyczajnie wciągnie i zaliczą glebę. Tymczasem gdy miałeś to opanowane, to mogłeś połknąć wszystkich w jednym łuku.

Sławomir Drabik przy swojej maszynie. (fot. Karol Zagził)
Sławomir Drabik przy swojej maszynie. (fot. Karol Zagził)

Rozmawiałem kiedyś z Januszem Stachyrą…

- Typowy krawężnik.

No właśnie. Wspominał, że krawężnik był dla niego, a szeroka dla Drabika i Screena. Środek toru natomiast nie funkcjonował. Tak było?

- Ciężko było taki tor zrobić. On nie lubił jeździć po płocie. Preferował jazdę wewnętrzną. Miał dobre starty i trzymał kredę. Na tyle potrafił się skleić, że po wygranym starcie przyjezdni mogli wyczyniać za nim cuda, a i tak mieli problem go objechać. Taka jest prawda. [nextpage]Czym dla ciebie jest Włókniarz?

- Teraz to mnie zaskoczyłeś… (Drabik dłuższą chwilę się zastanawia - dop. red.) Spędziłem wiele lat w tym klubie. Czym on może być dla mnie? Nie mogę nazwać tego przygodą, bo kawał życia zostawiłem we Włókniarzu…

Jest sentyment?

- No pewnie, że tak. Co by się nie działo, to jest numer jeden. Tego nie zmienię.

A ty rozumiesz swój fenomen? Rozmawialiśmy kilka lat temu i powiedziałeś mi wtedy, że Częstochowa to jakaś inna czasoprzestrzeń, inny kraj. Chodziło o to, że mogłeś jechać 40 metrów z tyłu, a na trybunach radość, bo jedzie Drabik. Zdążyłeś to zrozumieć? Do teraz gdzie się nie pojawisz w Częstochowie, jesteś rozpoznawany i szanowany.

- To trudne. To jest to, co powiedziałeś. Robiłem trzy zera, wyjeżdżałem na tor po raz kolejny i kibice wierzyli, że teraz się uda. Albo mecz wyjazdowy, ja dałem ciała, ktoś zrobił 12, czy 14 punktów, a grupa kibiców z Częstochowy skanduje moje imię, nie jego. To robi wrażenie. To już zostanie w moim sercu… (Drabik jest wyraźnie wzruszony - dop. red.)

Czujesz się legendą tego klubu?

- Legendą? Nie, dlaczego?

Przylgnęła do ciebie taka opinia, że jesteś żywą legendą Włókniarza.

- Nigdy na ten temat nie myślałem. Jeżeli ktoś tak uważa, to fajnie. Miło mi.

Spoglądając z perspektywy czasu na swoją karierę. Jak ją oceniasz? Coś byś zmienił, czegoś żałujesz? Brakuje ci jakiegoś sukcesu?

- Na pewno jakbym mógł się cofnąć to coś bym inaczej poukładał, bo teraz jestem mądrzejszy. Teraz nie ma co do tego wracać. Nie ma bowiem takiej możliwości. Żużel to była dla mnie fajna przygoda. Na pewno na nic innego bym tego nie zamienił.

Gdyby nie żużel, to co Sławek Drabik robiłby w życiu?

- To tak jak rozmawialiśmy o tym, co by było, gdybym w pewnym momencie przeszedł do innego klubu. Czy byłoby lepiej, czy gorzej. Mnie już za dzieciaka kręciły motocykle i chciałem odnaleźć się w speedway’u i się udało.

Sławomir Drabik często jeszcze w trakcie wyścigu podnosił przednie koło do góry. (fot. Karol Zagził)
Sławomir Drabik często jeszcze w trakcie wyścigu podnosił przednie koło do góry. (fot. Karol Zagził)

Rok się zbieraliśmy do tej rozmowy. Myślałem, że w między czasie zorganizujesz swój turniej pożegnalny. Szykujesz coś takiego?

- To nie jest do końca wykluczone. Wiadomo jakie mamy czasy. Trudno coś zorganizować. Nie mówię nie, nie mówię tak.

Ale to już jest koniec? Już Sławka Drabika nie zobaczymy na torze w oficjalnych zawodach?

- Tak, to koniec. Decyzja jest jedna. Nie będzie powrotu. To byłoby dla mnie bez sensu. Skończyłem swoją karierę. Aby wrócić, musisz być tego głodny, musi cię to kręcić. Ja już wyjeździłem tyle kilometrów, że zaczyna to działać w drugą stronę. Po prostu jestem już zmęczony.

Dlaczego Sławek Drabik zakończył karierę tak po cichu? Nie było momentu, w którym jednoznacznie to stwierdziłeś, tylko przeszło to ot tak do porządku dziennego.

- Chciałem skończyć karierę w Częstochowie w tym roku, w którym udało nam się zatrzymać Ekstraligę. Chciałem polatać w "Czewie", ale wiadomo, jaka siła rządziła. Musiałem iść do Rybnika, gdzie ówcześni działacze byli totalną porażką. Wtedy zraziłem się do żużla. Żałuję, że nie zamknąłem tego rozdziału swojego życia w Częstochowie.

Wspomniałeś o tych kilometrach. Jadąc na zawody, z zawodów i podczas samego kręcenia okrążeń na torze…

- Auto jeszcze bardziej cię torpeduje, tym bardziej po Polsce, niż jazda na motocyklu. To jest inna sprawa, ale w tym sporcie tego nie unikniesz. Niestety, wracasz, jest 4, lub 5 godzina. Jak jesteś o 1, to fajnie, bo możesz złapać jakiś większy sen.

To teraz dokończę. O ile nie popełniłem żadnego błędu śledząc statystyki, w samym Włókniarzu wystartowałeś w 22. sezonach, 353. meczach, 1717. biegach, zdobyłeś 3308 punktów oraz 150 bonusów. Zliczając łącznie, średnia biegowa ponad 2 punkty. Spodziewałeś się zaczynając karierę, że tego aż tyle będzie?

- Nigdy się nad czymś takim nie zastanawiałem. Nie chodziło mi po głowie ile zdobyłem punktów, w ilu wystąpiłem biegach. Nie śledziłem tego nigdy. Prowadziliśmy jedynie zapiski odnośnie nawierzchni, przełożeń. Wiadomo, przed samymi zawodami się decydowało, jak ustawić sprzęt, ale czasem te notatki z lat poprzednich pomagały.

Ostatnie pytanie, wieńczące naszą rozmowę. Kiedyś jednemu z dziennikarzy powiedziałeś: "Nie przeżywam jeszcze drugiej młodości, nastąpi to dopiero, gdy będę miał 80 lat". Mam trzymać cię za słowo?

- (śmiech). Niech to tak zostanie. Nie patrzysz na wiek, tylko na to, jak się czujesz. To jest ważne w życiu. Jak się czujesz na 80 lat, a masz 20, no to cię rozwala. Tak to dla mnie wygląda. Ty masz być w formie, zadowolony, uśmiechnięty, "coco jumbo" i do przodu.

- Nieważne ile masz lat. Ważne na ile się czujesz. Ty masz być w formie, zadowolony, uśmiechnięty - Sławomir Drabik.
- Nieważne ile masz lat. Ważne na ile się czujesz. Ty masz być w formie, zadowolony, uśmiechnięty - Sławomir Drabik.

*Szczególne podziękowania dla Karola Zagziła i Marka Soczyka za udostępnienie fotografii ze swoich archiwów.

Pierwszą część wywiadu ze Sławomirem Drabikiem opublikowaliśmy we wtorek. Serdecznie polecamy!

Jesteśmy na Facebooku. Dołącz do nas!

Źródło artykułu: