Po cichu, bez większego echa, medialnego szumu po sezonie 2011 dobiegła końca wielka kariera wielkiego sportowca. Znanego z bezstresowego podejścia do ekstremalnej dyscypliny sportu, jaką jest żużel, barwnych wypowiedzi, licznych żartów, ale przede wszystkim ogromnych sukcesów. Dwukrotnie Indywidualne Mistrzostwo Polski, srebro w tej samej imprezie, Drużynowe Mistrzostwo Polski, Drużynowe Mistrzostwo Świata, Mistrzostwo Polski Par Klubowych - to tylko te pierwsze nasuwające się na myśl.
Ma za sobą poważne wypadki. Tylko włos dzielił go od trwałego kalectwa. Kraksy nie potrafiły go jednak złamać. Nie złamała go również utrata licencji, do której doszło przez jego swawole. - Nie mogłem się wtedy poddać. To nie w moim stylu. Wróciłem jeszcze silniejszy - mówi po 19 latach od tego wydarzenia. Dla niektórych kontrowersyjny, bezkompromisowy, bezpośredni. Lubiany nie tylko w mieście, w którym funkcjonuje klub w barwach którego zasłynął.
Ewenement społeczny w mieście, które go kocha. Na każdym kroku rozpoznawany. Stary, młody, osoba w średnim wieku - tu go każdy zna, każdy ceni i szanuje. - Za co? - pytamy. - Może dlatego, że był spadek, coś się złego w klubie działo, a ja zostawałem, nie opuszczałem pokładu - odpowiada zastanawiając się. Bawił zachowaniem, wypowiedziami, cieszył swoją jazdą. Gdy zaczynał, dał nadzieję, impuls na lepsze jutro dla przeżywającego kryzys jego macierzystego klubu. To dla niego kibice wypełniali trybuny. Czekali, aż wymyśli coś niekonwencjonalnego, pokona wyżej notowanego rywala i na jednym kole jeszcze w trakcie wyścigu będzie celebrować swój kunszt.
Dla klubu, w którym rozpoczął swoją przygodę z żużlem przejeździł 22 sezony. Gdy opowiada o nim i jego kibicach, ten wiecznie uśmiechnięty i skory do żartów czempion ciężej przełyka ślinę, przebiera palcami, a w jego oczach pojawiają się iskry. - Robiłem trzy zera, wyjeżdżałem na tor po raz kolejny i kibice wierzyli, że teraz się uda. Albo mecz wyjazdowy, ja dałem ciała, ktoś zrobił 12, czy 14 punktów, a grupa kibiców z mojego miasta skanduje moje imię, nie jego. To robi wrażenie. To już zostanie w moim sercu… - mówi. Sentyment i przywiązanie do macierzystego klubu? - No pewnie, że tak. Co by się nie działo, to jest numer jeden. Tego nie zmienię.
Nie sposób spisać w kilku zdaniach historię tego zawodnika. Nie sposób czegoś nie pominąć rozważając o jego barwnej karierze. Wychowany na tej postaci, spotykam się w jednej z restauracji by przeprowadzić jedną z najszczerszych i najdłuższych rozmów ze swoim idolem z dzieciństwa. O niektórych kwestiach sam zainteresowany nie chce mówić. Poza mikrofonem przyznaje, że niektóre opowieści zwyczajnie nie nadają się do publikacji. Dopija kawę i zaczynamy. Drodzy Czytelnicy, przed Wami Sławomir Drabik, wychowanek Włókniarza Częstochowa.
[nextpage]
Mateusz Makuch: Niedawno świętowałeś swoje 48. urodziny. Kiedy to zleciało?
Sławomir Drabik: Kurczę, kurczę, z*******e pytanie na początek… (śmiech) Zawsze powtarzałem, że nie należy patrzeć na datę. To jak się czujesz jest najważniejsze. Jakbym się czuł na tyle, na ile mam, to miałbym problem, bo rzeczywiście wiek jest już konkretny (śmiech).
Ale nie widać po tobie tego wieku.
- Może to przez whisky? (śmiech)
Zakonserwowałeś się? (śmiech)
- "Łycha" działa. A tak już na poważnie to zwłaszcza w sporcie ten czas biegnie niesamowicie szybko. Pamiętam jak niedawno robiłem licencję, a tu już tyle lat na torze za mną i po karierze. Wydaje mi się, że w sporcie to wszystko szybciej leci. W sezonie są zawody, treningi, wyjazdy. Poza sezonem też treningi, obozy. Tego jest wiele.
Tym bardziej w żużlu, kiedy większość czasu nie ma cię w domu.
- A ja myślę, że to nie ma znaczenia, jaka to dziedzina. Podejrzewam, że w każdej dyscyplinie tak to się odbywa. Nie ma tej monotonii, że idziesz na siódmą rano do pracy, po 8, czy 10 godzinach wracasz i na drugi dzień to samo. W naszym przypadku czasu zawsze brakuje i się go goni. Najbardziej czas pochłaniają chyba właśnie wyjazdy.
Należę do ludzi, którzy ze względu na swój wiek nie mają prawa pamiętać tego, jak zaczynał Sławomir Drabik. Takich osób jest wiele. Jak zatem wspominasz swoje początki z czarnym sportem? Jak to w ogóle się stało, że zainteresowałeś się żużlem? Jak wyglądał twój pierwszy kontakt z motocyklem?...
- Pierwszy kontakt to był z alkoholem (śmiech). By siąść na motocykl to się musiałem znieczulić. Dziadkowi jakiś bimber podprowadziłem i heja. Nie pamiętam już ile tego było (śmiech). Nie no, a tak już na serio. Pierwszy kontakt z motocyklem… Ale jaką maszynę masz konkretnie na myśli?
Motocykl żużlowy, bo domyślam się, że wcześniej jakiś inny sprzęt testowałeś.
- Jasne. Po drodze jest tego wiele. Zaczynasz od roweru, później jakieś motorowery. Jeśli chodzi natomiast o speedway to dopiero jak trafiłem do szkółki. Miałem wtedy chyba z 17 lat. Trener się zastanawiał, czy nie jest już dla mnie za późno.
Wiele osób mówi, że Sławomir Drabik późno rozpoczął swoją karierę…
- Bo tak było. Pamiętam tę akcję, gdy pierwszy raz rozmawiałem z trenerem…
Kto nim był?
- Wiktor Jastrzębski. Porządna firma. Dla mnie super gościu przez całe życie. Wrócę jednak do tego, do czego zmierzałem. Pracowałem wówczas jako mechanik samochodowy u mnie na ulicy na Ikara. Wiciu tam podjechał jakimś klubowym autkiem. Pracował ze mną też brat właściciela zakładu, który tak swoją drogą miał ksywę menadżer. Ja miałem natomiast za sobą jakieś przygody z motocyklami i zaczęła się rozmowa na temat żużla. Wiciu stwierdził, że wiekowo jest dla mnie już trochę za późno, ale mogę spróbować. I tak się zaczęło. Trafiłem do szkółki żużlowej Włókniarza.
Było tak, że Sławomir Drabik na początku często zapoznawał się z torem?
- Powiem ci, że chyba nie. Przynajmniej nie pamiętam tego bym miał jakieś częste dzwony. Na pewno coś było, gdy np. próbowałem pokonać łuk zupełnie inaczej, przywaliłem i obojczyk się rozwalił. To faktycznie taką akcję pamiętam. Wymyśliłem sobie w głowie jakąś dziwną jazdę i rezultat gotowy, że obojczyk się…
Skruszył.
- No. To ze szkółki taką historię pamiętam. Ogólnie pamiętam ten dziwny moment, gdy po raz pierwszy usiadłem na taki motocykl. Wiadomo, tam amortyzatorów z tyłu nie ma, wszystko było sztywne, tym bardziej, że można się domyślić, w jakiej formie były wówczas motocykle ze szkółki. Siadłeś to się zastanawiałeś, czy na krawężniku siedzisz, czy na motocyklu. Do wszystkiego można było jednak przywyknąć. Kwestia wjeżdżenia.
Kto miał największy wpływ na twoją karierę? Właśnie Wiktor Jastrzębski?
- Wydaje mi się, że tak. Trafiłem pod jego skrzydła. To jest człowiek poukładany, nienerwowy. Jedynie jak robiłem jakieś imprezy to wtedy była gruba akcja (śmiech). Wtedy miałem dywanik i ostrą rozmowę. Jeśli chodzi natomiast o trenowanie, to było ok. Wiciu wiele mnie nauczył.
A był wtedy jakiś zawodnik, na którym się wzorowałeś, który robił na tobie największe wrażenie?
- Jak zacząłem przeglądać różne zapisy wideo to podobał mi się Erik Gundersen. Przypadł mi do gustu jego styl.
[nextpage]
Miałeś talent, czy ciężko pracowałeś?
- Hmm… Pracy na pewno było dużo. Pamiętam, że jak jechałem na ligę to potrafiłem dopaść motocykl crossowy i pojeździć z godzinkę, czy półtorej. Potem w autobus i jechałem na zawody.
Albo zakładałeś dwa dresy i szedłeś pobiegać…
- Nie, nie. Bardziej odpaliłem jakiś motorek żeby się poruszać. Mnie to kręciło. Nikt nade mną nie stał i nie mówił, że mam zrobić to i to. Sam sobie narzucałem i tego się trzymałem. Talent? Czy ja wiem… Jakiś tam na pewno był.
Pamiętasz swój pierwszy komplet w życiu?
- Nie ma takiej możliwości.
Pogrzebałem nieco w statystykach i o ile się nie mylę było to w maju '87 roku w Grudziądzu…
- Tysiąc siedemset oczywiście? (śmiech). Nie, bardziej przywiązywałem uwagę jak mi nie wyszły zawody. Wtedy do tego wracałem. Gdy punktowałem dobrze to szybko się zapominało. Bardziej mnie kręciło to, dlaczego dzisiaj mi słabiej poszło. Zastanawiałem się i zaczynałem sobie w głowie układać…
Spinałeś się? Nieprzespane noce?
- Nie, właśnie nie. Z tego co mi się obiło o uszy to niektórzy mieli takie akcje, że na śnie włączało mu się zielone światło i on startował. Słyszałem o takich rzeczach, ale ja nie miałem czegoś takiego. Wiadomo, idziesz spać i przez moment się włącza w głowie myślenie, że jutro zawody i czy wszystko jest tak, jak powinno być. To jest chyba jednak normalne. Nie miałem jednak czegoś takiego, że nie przesypiałem nocy i przyjeżdżałem na zawody. Miałem swój styl i tyle. Dopiero jak zakładałem kask i zapalało się zielone światło wiedziałem, na czym mam się skupić. Przed zawodami natomiast luzik totalny. Nigdy nie próbowałem wywierać na sobie presji. Podejrzewam, że było to dobre rozwiązanie. Myślenie, że "ja muszę" zabija.
Co uważasz za swój pierwszy spory sukces? Brąz MIMP w 1986 roku?
- Brąz lubią kobiety. Zawsze się liczy złoto. Drugie i trzecie miejsce to jak szesnaste. To już nie jest to.
W 1991 było już Indywidualne Mistrzostwo Polski i Złoty Kask.
- I to już było coś co mogło cieszyć.
Prawda to, że w zwycięskim dla ciebie finale IMP z '91 roku korzystałeś ze sprzętu Todda Wiltshire'a?
- Układ był taki, że Todd rzeczywiście pożyczył mi jakiś silnik. On nawet nie był nowy, tylko używany, ale który spasował. Czułem się na nim z********e.
Zrobiłeś sobie po tym sukcesie prezent w postaci nowego samochodu?
- Czy ja kupiłem jakąś furę? Hmm… Mogłem buchnąć z jakiegoś parkingu (śmiech).
Widzę, że nie możesz sobie przypomnieć. Ale jeździłeś np. Audi 80, co wtedy było ogromnym luksusem?
- Audi miałem, na pewno. I to właśnie mogło być po tym finale w Toruniu… No, pasuje.
Porsche też było?
- Tak, ale to było jeszcze wcześniej.
Pamiętasz model?
- 994? Nie. Inny model. Pamiętam, że światła wysuwały się z machy. Stare dzieje. Pamiętam za to "ósemkę". Fiat 128. To było moje pierwsze auto i dlatego je dobrze pamiętam. Wiadomo jakie były czasy i jak się zarabiało. W klubie było coś takiego, że po sezonie rozdawano w jakichś tam ramach "Simsonki". Nie wszystkim zawodnikom oczywiście, ale kilku. Ja się na jeden egzemplarz załapałem i potem jeszcze jeden z klubu wyrwałem. Następnie zrobiłem jakąś zamianę, że po dopłacie otrzymałem właśnie Fiata 128.
Widzę z jaką pasją to opowiadasz, więc sentyment pewnie spory.
- Oczywiście! Fiat 128 Sport. Wtedy to robiło wrażenie. Późniejsze samochody to już były dodatki. To już tak nie kręci. To tak jak pierwszy numerek (śmiech).
W 1991 awansowałeś z Włókniarzem z II ligi do I. W 1992 startowaliście pod szyldem pamiętnego Yawalu i dostawaliście tęgie lanie. Ty byłeś jednym z lepszych zawodników, ale zleciliście z hukiem. To było takie bolesne zderzenie z wyższą ligą?
- Pamiętam ten awans i ten skład. Był problem właśnie w składzie. Ciężko było wygrywać mecze. Budżet nie pozwalał na zakup kogoś konkretnego z zewnątrz, a wśród miejscowych nie było siły, by to pociągnąć. W tym upatruję największy problem. Czasy były inne i zawodników trudno było namówić do zmiany barw klubowych. Dodatkowo z tego co pamiętam, kasy nie było wiele. Zakończyło się na takich, a nie innych zakupach. Jak się nie mylę, sezon zaczęliśmy meczem z Zieloną Górą i spadł wtedy śnieg. Mam rację?
Tak.
- No, ale wracając, nie chciałbym komuś tutaj ubliżyć, ale ten skład rzeczywiście był po prostu za słaby. Fajne chłopaki, luz totalny, ale nie udźwignęliśmy tego.
[nextpage]
Zacząłeś się ścigać w latach 80., natomiast w 90. najbardziej rozkwitła twoja kariera. Żużel był chyba wtedy inny, teraz się zmienił. Odnoszę wrażenie, że teraz najważniejszy jest przelew na koncie, a wówczas niekiedy kluczowe znaczenie miały barwy klubowe…
- Zdecydowanie, zupełnie się to pozmieniało. Jest tak, jak powiedziałeś. Liczy się moneta. Przeliczenia, gdzie można więcej wyrwać. Kiedyś tak nie było. Miałem w swojej karierze ileś tam propozycji, ale wybierałem "Czewę". Czy dobrze zrobiłem, czy źle? Wydaje mi się, że dobrze. Moneta zaczynała się pokazywać, jednak to były inne czasy, inne sprzęty. Prosty przykład. Był test-mecz Polska-Dania, ja byłem w szkółce. Jak zobaczyłem motocykle, jakie wystawili Duńczycy, a z drugiej strony czym dysponowali Polacy to ja bym się chyba nawet nie przebrał. To robiło ogromne wrażenie. Te skóry, motocykle. A u nas? Jakieś gwiazdki, motocykle z plastikowymi błotnikami. Wyglądało to kiepsko.
Wspomniałeś, że wybierałeś Włókniarz mimo innych ofert. Spędziłeś w tym klubie 22 sezony. Co powodowało, że będąc na fali decydowałeś się zostawać niekiedy w II lidze we Włókniarzu, niż wybrać lepiej notowane wówczas kluby? We wspomnianym 1991 roku jako reprezentant II ligi sięgnąłeś po IMP. Nie wierzę, że nie miałeś propozycji z innych ośrodków.
- Kurczę, nie wiem dlaczego. Ta kasa na tyle mi nie namieszała w głowie żebym zmienił barwy. Propozycji było dużo, nawet do domu mi wbijali, bo też miałem takich prezesów. Po prostu jakoś to wszystko mi przeleciało. Nie miałem ciągu, by odchodzić. Tu było fajnie, sympatycznie, wesoło…
I gdzie się nie pojawiłeś w Częstochowie, a zwłaszcza na stadionie, towarzyszyła ci wielka wrzawa.
- Na pewno ci co śledzili historię klubu pamiętają, że Drabik miał możliwości, ale zostawał z nami. Był spadek, coś się złego w klubie działo, ale Drabik pokładu nie opuszczał. Ja z kolei szanuję tych kibiców za to, że miałem słabsze mecze, a oni podchodzili i mówili: "Slammer, głowa do góry". Jestem za to niesamowicie wdzięczny. I podejrzewam, że oni pamiętają mi właśnie to, że nie kręciło mnie szukanie innego klubu. Teraz możemy sobie pogadać, co by było gdybym poszedł np. do Gdańska, Tarnowa, czy Bydgoszczy. Gdzieś, gdzie kasa była większa. Co by było? No właśnie. Na to pytanie nie da się odpowiedzieć.
W jakim miejscu byłbyś teraz.
- Otóż to. Czy zrobiłbym coś więcej w tym speedway’u, czy mniej.
Żałujesz więc, że wybierałeś Włókniarz?
- Absolutnie nie! Nigdy tego nie powiedziałem i nie powiem. Uważam, że to była dobra decyzja. Pieniądz jaki zarobiłem był wystarczający. Na zabawę akurat (śmiech). Whisky mogłem zakupić.
A właśnie, skąd takie zamiłowanie do whisky? Nawet kiedyś na silniku miałeś wygrawerowane słowa piosenki zespołu Dżem "Whisky moja żono".
- Grawerki były różne. Na jednym było o whisky, zgadza się. Na drugim z kolei, u Otto Weissa, który nie do końca czysto mówił po polsku, miałem "nie pi****l, trzymaj gaz". Było, wrzucaliśmy różne hasła. Trzeciego już nie pamiętam, ale było na pewno.
W 1992 roku wziąłeś udział w finale IMŚ we Wrocławiu. Byłeś 10 z sześcioma punktami na koncie. Zanotowałeś wtedy defekt i jedno wykluczenie.
- Jednodniowy finał. Można było coś więcej zrobić, jednak tak się poukładało, że było tylko dziesiąte. Przy dobrym rozdaniu można było nawet na podium się załapać. To wykluczenie dla mnie było niesłuszne. Sędzia podjął dziwną decyzję.
Co tam się stało?
- Wtedy? Z tego co pamiętam ktoś kogoś docisnął, motocykl się odbił, a ja się na niego władowałem i sędzia mnie wyrzucił. Byłem w szoku. Dodatkowo ten defekt, o którym wspomniałeś, miałem na prowadzeniu. W takich zawodach nie możesz mieć takich sytuacji. To cię eliminuje w takiej imprezie. Gdybym w tym pierwszym starcie dowiózł trzy punkty to też inaczej by się człowiek nakręcił. Tym bardziej, że na trybunach komplet publiczności.
Kiedyś jakiś dziennikarz cię zapytał jak wygląda życie żużlowca. Odpowiedziałeś: "zawody, ostro w beret, zawody, ostro w beret" i tak w kółko…
- (śmiech)
Tak to rzeczywiście było, że Sławek Drabik lubił się zabawić?
- Niektórzy odebrali to na poważnie, a tak do końca nie było. Pokaż mi gościa, który wali konkretnie i siada na motocykl i coś tworzy. Organizmu nie oszukasz, niestety. Można się jedynie delikatnie wyluzować. Ja w wywiadach to często opowiadałem o whisky, jednak jak była okazja i trochę wolnego czasu, to nie mówię, że nie. Jak już wspomniałem, niektórzy wzięli to na serio…
I sądzili, że ten Drabik to ciągle na podwójnym gazie.
- Tak. Że on ładuje cały czas, a wsiada na motocykl i się ściga… Nie ma takiej możliwości.
A propos twojego sposobu bycia i wypowiedzi. Nie stroniłeś od żartów. Twoje komentarze już na pewno są gdzieś na stałe zapisane w jakiś annałach. Rzeczywiście Sławek Drabik był taki wyluzowany, czy grałeś przed kamerami, a tak naprawdę byłeś poważny…
- Nie, nie. Opowiem ci taką sytuację. Byłem pierwszy raz na obozie kadry jako junior. To były inne czasy i podczas spotkań każdy musiał się wypowiedzieć, co w nadchodzącym sezonie zamierza osiągnąć. Jak ja to zobaczyłem, to się zastanawiałem, gdzie ja jestem. Każdy tylko mówił o złocie, w najgorszym wypadku brąz. Podium to konieczność. W końcu nadeszła moja kolej. Powiedziałem, że finale mistrzostw Polski mogę być 16, w jakiś innych zawodach też któryś z kolei. Dziwnie na mnie patrzyli, a tym bardziej, że czasy były inne, rządziła komuna. Zastanawiali się, co ten koleś do nich gada. Dodałem, że "sorry, ale wszystkie miejsca te u góry są już zajęte. Gdzie ja mam tam startować?" Takie było moje podejście. Inni natomiast za poważnie podchodzili do sprawy. Każdy widział się na pierwszym miejscu, ale chyba zapomnieli, że wygrać może jeden. Najgorzej, jak sobie przed wkręcisz, że jesteś pewniakiem, że masz świetne motocykle, wszystko jest perfekt i nic się nie może stać. Nigdy sobie nie tworzyłem w głowie takich rzeczy, że jestem w formie, mam fajny sprzęt i teraz to mnie nikt nie pokona. Chyba nigdy w żadnym wywiadzie przed zawodami nie powiedziałem, że przyjechałem wygrać. Jak coś to zawsze się nabijałem, że celuję w 15. albo 16. miejsce.
Syna też uczysz takiego podejścia?
- Sam musi do tego dojść, bo stylu nie można narzucać. Jak będzie się coś nie tak działo, to z nim pogadam, że nie tędy droga. Nie należy się napinać, stresować. To musi przyjść samo.
Wejść w automatyzm?
- I nie myśleć o tym. Jak sobie nabijesz w głowie, że jesteś nie wiadomo jak dobry, to potem coś nie wychodzi. I potem przychodzi załamanie, bo przecież miałem dzisiaj wygrać, a jestem poza pierwszą dziesiątką. Lepiej podchodzić na spokojnie.
---
Koniec części pierwszej. Wiele więcej w drugiej odsłonie rozmowy ze Sławomirem Drabikiem. Ta już w czwartek. A w niej sam zainteresowany mówi o m.in. policyjnym pościgu. - Pościgi, to moja specjalność (śmiech). (...) Nagle lizak, ale myślę sobie, że to chyba przecież nie do mnie. W końcu była podłoga, izba wytrzeźwień, "pan mi może rów wylizać" (śmiech). Przygoda przednia. Ogólnie akcja jakbym co najmniej z pięć osób zabił. Pościg z giwerami, kajdany. Jak mnie ścisnęli to krew przestała pracować (śmiech).
Dodatkowo "Slammer" opowiedział o projektowaniu przez siebie częstochowskiego toru, relacjach z Tomaszem Gollobem, barażu o złoto IMP z Jackiem Krzyżaniakiem, poważnych kraksach w jakich brał udział, czy sentymencie, jakim darzy Włókniarz.
*Szczególne podziękowania dla Marka Soczyka oraz Karola Zagziła za udostępnienie fotografii ze swoich archiwów.