Mateusz Klejborowski: Jak oceniasz sezon 2011?
Mirosław Jabłoński: Pierwsze słowa, jakie cisną mi się na usta - był bardzo emocjonujący. Jeśli zaś chodzi o moje występy, to sezon zacząłem z wysokiego C. Początek w moim wykonaniu był bardzo dobry. Forma uleciała wraz z wprowadzeniem nowych tłumików. Początkowo wspólnie z bratem (Krzysztof Jabłoński - przyp. red.) mieliśmy dość dobre ustawienia, ale z biegiem czasu czołówka ligi nas dogoniła, a nawet przegoniła. Zostaliśmy w tyle. Po małym kryzysie odnalazłem się na koniec, czego dowodem są moje wyniki w dwumeczu z Włókniarzem Częstochowa. Cały sezon oceniam na "czwórkę". Solidnie się do niego przygotowałem, poczyniłem dużo inwestycji w sprzęt i poza kilka meczami, w których faktycznie zawiodłem, były tego efekty. Należy też pamiętać o tym, że żaden z nas nie jest maszyną, żeby równą formę utrzymać przez cały sezon. Mimo wszystko ze słabszych występów zamierzam wyciągnąć wnioski, żeby kolejny sezon w moim wykonaniu był jeszcze lepszy.
Pamiętam, że rok temu sprzęt zacząłeś kompletować zaraz po zakończeniu sezonu. Teraz będzie podobnie?
- Po ostatnim meczu sporządziłem listę potrzebnych zakupów, złożyłem zamówienie i teraz czekam na realizację. Rok temu chciałem testować nowy sprzęt zaraz po sezonie, ale ostatecznie zrezygnowałem z tego pomysłu. Uważam, że przed rozpoczęciem rozgrywek jest wystarczająco dużo czasu, żeby wszystko sprawdzić. Jeśli chodzi o zamówienie, to jeśli zostanę w pierwszej lidze, sprzętu będę miał pod dostatkiem, natomiast w przypadku podpisania kontraktu z klubem z ekstraligi, zamierzam dokonać dodatkowych zakupów, aby sprostać i dorównać do poziomu, jaki prezentuje ekstraliga.
Analizując twoje występy można zauważyć, że obniżka formy faktycznie pokrywa się z datą wprowadzenia nowych tłumików. Nie wyszły ci np. mecze w Bydgoszczy i Łodzi.
- W Łodzi zdobyłem 4 punkty i bonus w trzech biegach, natomiast pozostałe oddałem kolegom z drużyny, żeby zadbać o dobrą atmosferę. Poprosił mnie o to nasz kierownik Rafael Wojciechowski. Natomiast w Bydgoszczy wszyscy dali ciała, nie byłem wyjątkiem. Nie żebym się usprawiedliwiał, ale wszyscy zaliczyli słabszy mecz. Natomiast w pozostałych, w których także zawiodłem, notowałem wyniki na poziomie 6-7 punktów, a więc zdobywałem tyle punktów, na ile mnie Start zakontraktował. Zgadzam się, że to był spadek formy, bo przez większą część sezonu kończyłem mecze w okolicach 10 punktów. Przyczyną były nie tylko nowe tłumiki, dopiero z czasem okazało się, że zawiodło też kilka podzespołów, które były źle wyregulowane. Zmiany wprowadziłem przed dwumeczem z Włókniarzem i od razu było widać poprawę. Szkoda, że błędy wyeliminowałem tak późno, ale potwierdziłem, że obniżka formy była tylko chwilowa.
Co zapamiętasz z tego sezonu?
- Przede wszystkim kilka dobrych występów w lidze, np. pierwszy nasz mecz w Gdańsku i ostatni w Częstochowie. Ponadto nie mogę nie wspomnieć o znakomitej atmosferze w drużynie. Wszyscy doskonale się rozumieliśmy, wspieraliśmy i byliśmy bliscy uszczęśliwienia całego Gniezna. Cieszę się, że w turnieju "O Koronę..." i w dwumeczu z Włókniarzem udowodniłem sobie, że mogę rywalizować z najlepszymi. Spotkania te pokazały, że ekstraliga nie jest wcale taka straszna i występują tam też ludzie. Jestem coraz bardziej zdecydowany na ekstraligę.
Najlepszy sezon w historii Towarzystwa Żużlowego Start Gniezno zakończył się różnymi zgrzytami na linii zawodnicy - działacze. Zespół czeka rewolucja.
- Zgrzyty były na linii zawodnicy-działacze, bo sami dogadywaliśmy się świetnie do samego końca. To jest osobny temat, na który nie mogę się wypowiadać, bo zabrania mi tego kontrakt. Jeśli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o... Chciałbym jednak podkreślić, że nigdy nikogo nie oskarżałem.
A kibiców? Po meczu z Włókniarzem w Gnieźnie skierowałeś w ich kierunku kilka niemiłych słów.
- Cieszę się, że nareszcie mogę to wyjaśnić. Swoje słowa skierowałem tylko i wyłącznie w kierunku hołoty, która awanturowała się pod parkiem maszyn po meczu z Wybrzeżem Gdańsk. Przez dwie godziny nie mogliśmy go opuścić, bo chcieli zlinczować braci Jabłońskich. Krzyczeli, rzucali w ściany parkingu czym popadnie. Byłem tam wtedy ze swoimi dziećmi, które były przerażone i nie wiedziałem jak mam im to wytłumaczyć... Wieczorem musiałem przestawić busa, bo słyszałem, że niektórzy z tego tłumu mają ochotę go zdewastować, nie mówiąc już o Krzysztofie - gdyż chciano jechać do niego pod dom... W swojej wypowiedzi odniosłem się tylko do nich. Ta grupa wywarła największą presję na działaczach, którzy później zdecydowali, jak zdecydowali. Wszystkim innym kibicom tak jak wtedy, tak i teraz jeszcze raz serdecznie dziękuję!
Po meczu w Częstochowie mówiłeś, że Start poległ organizacyjnie i dlatego nie awansował do ekstraligi.
- I nadal tak myślę. Każdy z nas - zawodników - zawalił jakiś mecz. Zgoda. Ale trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie dlaczego w tym roku tak często przegrywaliśmy u siebie, dopiero wtedy dowiemy się, co sprawiło, że nie ma nas w ekstralidze. Mieliśmy toromistrza na własne życzenie - prawda. Dodam, że sami pokrywaliśmy część kosztów związanych z jego utrzymaniem. Jednak był on często do naszej dyspozycji tylko w dniu meczu, a na treningach już nie. Nie wszystko było jak trzeba, takie są moje subiektywne odczucia. Jeżeli działacze wyciągną z tego sezonu wnioski, to Start w końcu wywalczy awans.
Spodziewałeś się, że Start będzie tak blisko ekstraligi?
- Przed sezonem o awansie głośno wypowiadali się tylko mój brat i Rafael Wojciechowski - kierownik drużyny. Krzysiek otwarcie mówił, że interesują go tylko dwa pierwsze miejsca. Nikt nie myślał o takim wyniku, a apetyt rośnie w miarę jedzenia - niektórzy niestety się tym zachłysnęli... Ja mówiłem, że celem jest pierwsza czwórka i jeśli uda się ją osiągnąć, to będzie nasz sukces. Wyszło tak, że praktycznie otarliśmy się o ekstraligę, ale niestety do niej nie awansowaliśmy. Szkoda, ale teraz jedyne co mi pozostaje, to przeprosić za to kibiców.
Przed ostatnim wyścigiem meczu w Częstochowie Start prowadził różnicą sześciu punktów i do awansu wystarczał wam biegowy remis. Wspólnie z bratem mogliście przejść drogę z piekła do nieba i uszczęśliwić całe miasto. Zabrakło bardzo niewiele.
- Byłem maksymalnie zmobilizowany, ale jak się okazało, na ostatni bieg nie dokonałem niezbędnych zmian w motocyklu, a w powtórce były one za delikatne. W drugiej fazie zawodów kierownictwo gospodarzy praktycznie nie polewało toru i trzeba było na to zareagować dużymi zmianami. Byliśmy żądni sukcesu i awansu. Jeśli ktoś myśli inaczej, to jest w błędzie.
Co czułeś przed ostatnim biegiem? O czym myśli zawodnik w tak ważnym momencie?
- Przed wyjazdem na tor chciałem tylko powtórzyć swoje poprzednie biegi. Wiedziałem, że musimy zdobyć tylko i aż trzy punkty, ale nie myślałem o tym. Ustaliliśmy z Krzysztofem, że jeśli jeden z nas będzie prowadził, to ma nie oglądać się za siebie i pędzić do mety. Bardzo nam zależało, ale niestety skończyło się na upadku mojego brata, który przeszarżował. Jednak sam na jego miejscu uczyniłbym podobnie - poszedł na całość. W czasie biegu nie ma czasu na wielkie przemyślenia i trzeba wykorzystać każdą szansę. W powtórce sam nie dałem rady. Wiedziałem, że muszę wygrać start i jak najszybciej znaleźć się na ścieżce przy bandzie, która w końcowej fazie meczu była optymalna. Nie udało mi się to, więc próbowałem atakować bliżej krawężnika, żeby nie jechać ścieżką rywali. Niestety, dojechałem dopiero trzeci i marzenia o awansie prysły jak mydlana bańka.
Z trybun wyglądało to tak, że wyprzedzenie przez was Daniela Nermarka było kwestią czasu. Raz atakował go Krzysztof, a za chwilę ty. Może należało jeszcze chwilę odczekać?
- Wszystko działo się bardzo szybko. W pierwszy łuk drugiego okrążenia w trójkę weszliśmy równo. Niewiele zabrakło, żeby wyprzedzić Daniela. Próbowaliśmy na zmianę, raz Krzysztof, a za chwilę ja. Wiedzieliśmy, że remis dawał nam awans, więc chcieliśmy go wyprzedzić jak najszybciej. Przy awansie wspólnie z bratem bylibyśmy noszeni na rękach, a teraz wygląda to, jak wygląda.
Definitywnie rozstajesz się ze Startem Gniezno?
- Nigdy tego nie powiedziałem. Po meczu w Częstochowie powiedziałem tylko, że jest mi dalej niż bliżej do Gniezna. Jednak dotąd działacze nie złożyli mi oferty, a sam nie będę ich przecież o to prosił. To nie ode mnie zależy. Chcę podkreślić, że jestem otwarty na rozmowy. Powiedziałbym wtedy co mi się nie podobało i czego oczekuję. Nigdy nie powiedziałem, że nie chcę jeździć w Starcie Gniezno.
Nie było ani jednej rozmowy?
- Była dosłownie jedna, ale nie wiem czy można nazwać ją rozmową. Podczas dyskusji na temat harmonogramu spłat zaległości za ten sezon zapytałem ich, czy w klubie jest wizja pozostania Mirka Jabłońskiego. Przyznam, że działacze byli tym lekko zaskoczeni, gdyż sądzili, że nie chcę zostać, nie pytając mnie wcześniej o to... Odpowiedzieli, że jeszcze nic nie wiadomo. Czekam na ruch z ich strony.
Jeśli nie Start, to jaki klub? W kuluarach mówi się o Polonii Piła i Włókniarzu Częstochowa. Ile jest w tym prawdy?
- Bardzo dużo, ale są też inne kluby, z którymi prowadzę rozmowy. Niektóre rozmowy są bardziej zaawansowane, a inne mniej. Coraz bardziej skłaniam się ku ekstralidze. Mecze z Włókniarzem i turniej "O Koronę..." pokazały, że ekstraliga nie jest wcale taka straszna. Jestem bojowo nastawiony i chciałbym się sprawdzić. Jeśli nie teraz, to kiedy? Jednak nic nie jest jeszcze przesądzone. Prowadzę rozmowy z wieloma klubami.
W Starcie jeździłeś wspólnie z bratem - Krzysztofem, w Wybrzeżu Gdańsk podobnie. Może w kolejnym klubie znowu będziecie startować razem?
- Ciężko jest mi odpowiedzieć na to pytanie, bo nie jest to zależne tylko od nas. Z tego co wiem, Krzysztof na 99 proc. wybierze ofertę klubu z ekstraligi, ale czy trafimy tam razem? Nie wiem. Faktem jest, że jak jestem na rozmowach, to kluby pytają także o Krzysztofa.
W trakcie sezonu wielokrotnie spotykałem się z opinią, że nie chcecie awansować do ekstraligi, a za chwilę może okazać się, że znaczna część zawodników z tegorocznego składu znajdzie się w klubach z ekstraligi!
- I to jest najlepsza odpowiedź na insynuacje kibiców. Jasne, nie chcemy rywalizować z najlepszymi zawodnikami na świecie, więcej zarabiać, podnosić umiejętności. Nie znam nikogo, kto by tego nie chciał!
Chciałbyś coś dodać na koniec?
- Chciałbym podziękować wszystkim, którzy mnie wspierali, rodzinie, mechanikom, sponsorom, a także kibicom, którzy od początku sezonu trzymali za mnie kciuki!
Naszła mnie jeszcze jedna myśl. Po meczu z Włókniarzem w Gnieźnie mówiłeś, że z Krzysztofem Jabłońskim w składzie Start by wygrał, a w Częstochowie cieszył się z awansu.
- Nadal tak uważam! Gdyby w Gnieźnie był z nami Krzysztof, to cieszylibyśmy się z awansu! Ale dziś nie ma sensu płakać nad rozlanym mlekiem, bo nie cofniemy czasu. Takie jest moje subiektywne odczucie.