Tekst w ramach serii "Skoczków życie po życiu". Tylko na WP SportoweFakty
Jeszcze kilka lat temu w jego mieszkaniu stały gabloty z pucharami, wieszaki na medale, a największą dumą była ogromna fototapeta, przedstawiająca go lecącego na nartach.
Dziś po tapecie w mieszkaniu Jakuba Kot nie ma już śladu. Ściana, zgodnie z wytycznymi jego żony, została przemalowana na beżowy kolor, by pasowała do białego dywanu w salonie. Medale zostały schowane do kartonu i powoli rdzewieją na balkonie. Puchary i inne pamiątki, jak choćby kombinezon z benefisu Małysza z podpisem legendarnego skoczka, kurzą się w garażu. Ich miejsce zajęły książki trójki jego dzieci, a na regałach zalegają inne rzeczy codziennego użytku.
- Oczywiście, że mam żal, że moja kariera tak się potoczyła. Jestem rówieśnikiem Dawida Kubackiego, a jako dziecko to właśnie nagrania z moich skoków, a nie jego, pokazywano zagranicznym trenerom jako wzór - przyznaje Jakub Kot, były skoczek, a obecnie trener SMS Zakopane i ekspert Eurosportu.
Gdy pakował swoje trofea do kartonów, miał poczucie, że bezpowrotnie zamyka bardzo ważny rozdział w swoim życiu. Do dziś zresztą do każdego ze swoich gadżetów ma ogromny sentyment i liczy, że jeszcze kiedyś będzie mógł je wyeksponować w mieszkaniu. Powoli zresztą myśli, by w tym celu wykorzystać wolną przestrzeń na klatce schodowej i to właśnie tam zainstalować półki na swoje trofea, których w czasie 17-letniej kariery zdobył naprawdę dużo.
- Mimo to wspomnienia z kariery wciąż są dla mnie trudne, bo dokładnie pamiętam, co w dzieciństwie mówili mi trenerzy. Wiem, że miałem gigantyczny potencjał, jako dziecko byłem dużo lepszy od Dawida, wygrywałem sporo zawodów, a ludzie przepowiadali mi wielką karierę. Ostatecznie dziś mogę jedynie komentować walkę Dawida o kolejne zwycięstwa w Pucharze Świata - dodaje Kot.
Z Kubackim Jakub Kot zna się doskonale nie tylko z treningów, ale także nauki w Liceum Ogólnokształcącego im. Oswalda Balzera w Zakopanem. Obaj zawodnicy przez trzy lata chodzili do klasy o profilu językowym, a ich klasowym kolegą był także Kacper Skrobot, dziś serwismen najlepszych polskich skoczków.
- Gdybym mógł wybrać, to bez wątpienia wciąż chciałbym skakać i walczyć o punkty w Pucharze Świata. Moje wyniki nie były jednak na tyle dobre, bym mógł z tego wyżyć, więc jeszcze w trakcie kariery podjąłem się pracy recepcjonisty w hotelu w Murzasichle. W dzień miałem skupiać się na skokach i nauce, a w nocy dorabiać w hotelowej recepcji. Po dwóch latach zdałem sobie sprawę, że albo zacznę pracować jako trener, albo do końca życia będę recepcjonistą, a w sezonie instruktorem narciarstwa. Innych opcji nie widziałem - przyznaje zawodnik.
Ostatecznie czasu spędzonego w hotelu nie może uznać za całkowicie stracony, bo to właśnie tam poznał swoją obecną żonę Joannę Pilch. Oboje od początku wiedzieli, że praca w hotelu jest tylko na chwilę, więc gdy pojawiła się okazja, zawodnik skorzystał z zaproszenia AZS Zakopane, gdzie objął drużynę kombinatorek norweskich.
Jego pracę szybko doceniono i wkrótce zaczął łączyć tę rolę z trenowaniem skoczków w SMS Zakopane oraz występami w roli eksperta telewizyjnego przy okazji transmisji z zawodów w skokach narciarskich.
- Na początku pracy trenera myślałem, że w dwa tygodnie wychowam mistrza świata. Większe wątpliwości zaczęły się pojawiać się z czasem. Lubię jednak tę robotę, bo codziennie dzieje się coś innego - dodaje Kot.
Mógł być kierowcą
Praca w roli szkoleniowca okazała się ratunkiem także dla Krzysztofa Bieguna. On pod koniec kariery dorabiał jako kierowca, wożąc polskich turystów do alpejskich miejscowości. W weekendy potrafił jeździć praktycznie bez przerwy pomiędzy Polską, Niemcami, Austrią, Włochami i Francją. Jego rekord za kółkiem to 46 godzin z krótkim postojem.
- Mogłem zostać w tej branży i pewnie nawet zarabiałbym więcej niż teraz, ale długo bym tak nie pociągnął. To było wyniszczające dla organizmu i rodziny. Gdy miałem depresję, przestałem kochać skoki i zajmowałem się innymi sprawami. Praca jako trener sprawiła, że teraz na nowo się w nich zakochuję. Ciągle uczę się nowych rzeczy - dodaje Biegun.
Pierwsze kroki w nowym zawodzie stawiał jako opiekun regionalnych reprezentacji i od razu mocno się zdziwił.
- Praktycznie z miejsca musiałem stać się specjalistą w szyciu kostiumów i smarowaniu nart. O obu tych czynnościach, jako zawodnik, nie miałem pojęcia. Dzisiaj na każde zawody wożę ze sobą maszynę do szycia. Na początku bałem się jej straszliwie. Nie dość, że każdy błąd może oznaczać dyskwalifikację zawodnika, to przecież zniszczenie stroju to spora strata. Myślałem, że jako trener będę miał trochę spokoju, a roboty jest znacznie więcej niż kiedyś. Zdarza się, że mam dzień wolny, a w rzeczywistości wykonuje 40-50 połączeń telefonicznych. Zawodnicy skupiają się tylko na treningach i regeneracji, a my musimy myśleć za nich - przyznaje.
On też pochował do kartonów większość swoich medali. W pudle schowany jest też żółty plastron Pucharu Świata, który założył w 2013 roku w Ruce.
- Przez lata wstydziłem się mówić o swoim zwycięstwie w zawodach PŚ w Klingenhtal, ale teraz wiem, że to było bez sensu. Miałem szczęście i nie mam się czego wstydzić. Puchar za tamto zwycięstwo do dziś stoi w eksponowanym miejscu w moim domu, bo akurat ładnie pasuje do drewnianych półek - przyznaje zawodnik, który zachwycił w sezonie 2013/2014, ale po pięciu miejscach w czołowej 30 konkursów PŚ i jednym zwycięstwie, później już nigdy nie był w stanie awansować do drugiej serii prestiżowych zawodów.
Wrócił na skocznię dla swoich podopiecznych
- Gdyby mnie poprowadzono tak, jak ja teraz prowadzę swoich chłopaków, to miałbym szansę osiągnąć w skokach znacznie więcej. Gdy zaczynałem karierę, podejście trenerów było jednak na zasadzie: "radźcie sobie". Nikogo nie interesowały nasze problemy, nikt nie pytał o samopoczucie - przyznaje z kolei Łukasz Rutkowski, reprezentant Polski na igrzyskach w Vancouver, medalista mistrzostw świata juniorów i wielokrotny uczestnik zawodów Pucharu Świata.
Dziś 35-latek jest właścicielem dobrze prosperującego klubu dla młodych skoczków Rutkow-ski, ale sport to tylko niewielki obszar jego działalności. Na co dzień pracuje w dwóch fundacjach realizujących projekty związane z międzynarodowym programem "Erasmus", a także jest asystentem posła Jana Dudy.
Nie zamierza jednak rezygnować z pracy trenera i samodzielnie zajmuje się 15 zawodnikami. Aż do zakończenia kariery zawodnik w ogóle nie myślał o trenerce. Gdy podczas studiów taką przyszłość przepowiedział mu kanclerz uczelni Marek Rybiński, Rutkowski potraktował to jako żart.
- Poradziłbym sobie w życiu bez skoków, a być może mógłbym nawet lepiej zarabiać. W skokach zostałem jednak z pasji do tej dyscypliny. Najpierw kochałem ten sport jako zawodnik, a dziś kocham go tak samo mocno jako trener. Gdy zakładałem klub, miałem w sobie misję. Chcę przekazać swoje doświadczenie młodym chłopcom i choć kilku uchronić przed rzeczami, które zaważyły na mojej karierze. Każdy z moich zawodników wie, że może na mnie liczyć w każdym aspekcie swojego życia. Mają mój numer telefonu i wiedzą, że mogą dzwonić w każdym momencie. Sam przekonałem się, że na dobre wyniki na skoczni składa się wiele elementów i dlatego dobry trener musi dbać o wszystko - dodaje.
On sam dziś dla swoich podopiecznych jest psychologiem, niekiedy rodzicem, menedżerem, a w awaryjnych sytuacjach zajmuje się także innymi sprawami. Rutkowski przekonuje, że do dziś mógłby kontynuować karierę (jest o rok młodszy od swoich kolegów z reprezentacji, czyli Kamila Stocha i Piotra Żyły), gdyby ktoś podał mu pomocną dłoń w najtrudniejszym momencie życia. Słabsza forma zbiegła się w czasie ze śmiercią mamy.
Chwilę później został wyrzucony z kadry, a powrót do formy utrudniły zaburzenia gospodarki hormonalnej, których nabawił się na skutek odchudzania zaleconego przez trenerów. To wszystko odbiło się na psychice i sprawiło, że przez dłuższy czas zawodnik korzystał z pomocy psychologa.
- Tuż po zakończeniu kariery był moment rozpaczy, a z żalu nie oglądałem skoków w telewizji i odsunąłem się od tego sportu. Nie trwało to jednak zbyt długo. Szybko zdałem sobie sprawę, że przez lata zebrałem na tyle dużą wiedzę, że warto to przekazać innym. Czasem myślę, że mogłem osiągnąć więcej, bo wiem, że stać mnie było na dobre skakanie. Jednocześnie nie mam sobie nic do zarzucenia. Wykonywałem polecenia trenerów w stu procentach, nigdy nie imprezowałem, a na każdym treningu dawałem z siebie wszystko - dodaje.
Ski Team Academy Rutkow-ski ma już pięć lat, a założyciel jest tak mocno zaangażowany w karierę swoich podopiecznych, że specjalnie dla nich zgodził się niedawno wznowić karierę. Do konkursu drużynowego letnich mistrzostw Polski gotowych było trzech zawodników, więc trener Łukasz Rutkowski postanowił wystartować w zawodach jako czwarty. Choć w pięć lat przytył 18 kilogramów, to zaprezentował się całkiem nieźle, a w pierwszej serii skoczył tylko 7,5 metra bliżej od Tomasza Pilcha, który w tym sezonie startował w zawodach Pucharu Świata.
Jego pracę zauważają także rodzice, którym zdarza się przepisywać swoje dzieci z innych klubów właśnie do akademii Rutkowskiego. Na podobnej zasadzie pod skrzydła byłego skoczka trafił choćby syn trenera polskiej kadry B Macieja Maciusiaka, Mateusz.
- Pierwszy zawodnik stanął na podium zaledwie kilka miesięcy po rozpoczęciu szkolenia. Dużo osób mówi mi, że wkrótce wrócę do Pucharu Świata i będę podróżował za moimi zawodnikami jako główny trener reprezentacji. Czas pokaże, czy tak będzie, ale może faktycznie to się spełni. Moim marzeniem jest jednak przede wszystkim doprowadzenie zawodników na poziom kadry olimpijskiej. Nie muszę nikomu nic udowadniać, bo już teraz pokazałem, jakim człowiekiem jestem, jaką pracę wykonuję i jakie są tego efekty - podsumowuje Rutkowski.
Nie zawalił kariery
Rutkowski to zresztą niejedyny uczestnik igrzysk olimpijskich w Vancouver z 2010 roku, który dziś spełnia swoje marzenia jako trener. Jeszcze w 2013 roku Krzysztof Miętus regularnie kwalifikował się do drugiej serii zawodów Pucharu Świata, a już pięć lat później jako 27-latek zdecydował się zakończyć karierę.
Z roli zawodnika Eve-nement Zakopane, stał się trenerem w tym klubie. Dziś jest asystentem Thomasa Thurnbichlera i znów współpracuje z najlepszymi zawodnikami w kraju.
- Nie wspominam już swojej kariery, skupiam się na nowej pracy. Gdy skakałem, dostawałem od wielu trenerów bardzo cenne wskazówki, trenowałem tak mocno, jak tylko się dało. Nie mogę mieć do nikogo, ani do siebie żadnych pretensji. Nie zawaliłem kariery. Byłem na igrzyskach, startowałem w zawodach Pucharu Świata, a do osiągnięcia wielkich sukcesów po prostu czegoś zabrakło. Może talentu, a może moja głowa nie poradziła sobie z takim zadaniem. Jestem jednak szczęśliwy i cieszę się, że mogłem zostać przy skokach - przyznaje asystent trenera kadry A Krzysztof Miętus.
W reprezentacji nie przeszkadza mu niewielkie doświadczenie w pracy z seniorami oraz fakt, że jest młodszy od swoich podopiecznych, czyli Kamila Stocha, Dawida Kubackiego i Piotra Żyły. W drużynie narodowej odpowiada przede wszystkim za sprawy logistyczne i organizacyjne. Uczestniczy także we wszystkich treningach oraz analizach.
- Zdaję sobie sprawę, że każdy z obecnych reprezentantów Polski ma większe sukcesy, a większość z nich jest starsza ode mnie. Znamy się jednak doskonale i moja przeszłość nie wpływa na naszą pracę. Zawodnicy są profesjonalistami i wiedzą, co mają robić. Już rok temu nie było między nami żadnych problemów, a koledzy zaakceptowali mnie w nowej roli i ufają mi. Oczywiście pomaga to, że w kadrze od lat obowiązują kumpelskie zasady i poza skocznią wszyscy jesteśmy po prostu dobrymi kolegami. Gdy zaczyna się trening, każdy wykonuje swoje obowiązki najlepiej jak potrafi. Kiedyś zdarzało się, że trener musiał siedzieć na korytarzu i pilnować, by zawodnicy nie wychodzili z hotelu. Takie czasy to już jednak zamierzchła przeszłość, a ja nigdy nie musiałem przypominać moim kolegom, jakie są ich obowiązki - dodaje Miętus.
Co typowe, on również o pracy w roli trenera po raz pierwszy pomyślał dopiero po kilku słabszych sezonach. Gdy jego wyniki zaczęły plasować się poniżej oczekiwań, zrobił kurs trenerski, dzięki czemu łatwiej mu było podjąć decyzję o definitywnym końcu kariery sportowej. Propozycja pracy w klubie Kamila Stocha pojawiła się, gdy wiedział już, że więcej nie wróci na skocznie w roli zawodnika.
- Kończąc karierę nie było strachu czy niepewności, a raczej ekscytacja związana z nowym wyzwaniem. Dalej kochałem skoki i chciałem przy nich zostać, więc cieszyłem się, że będę pracował jako trener. Szybko okazało się, że zmiana jest większa niż myślałem, bo zajęcia z dziećmi to zupełnie coś innego niż treningi seniorów. Jestem szczęśliwy, że zajmuję się skokami, chcę się rozwijać, ale nie wybiegam za bardzo w przyszłość - przyznaje.
Nie wybrali najłatwiejszej drogi
Pozostanie przy sporcie w przypadku żadnego z nich nie można uznać za najłatwiejszą możliwą drogę. Choć kariera sportowa ułatwiała zrobienie pierwszych kroków w nowym zawodzie, to zdarzają się też negatywne konsekwencje.
- Byłoby mi łatwiej, gdybym nie miał przeszłości jako zawodnik i ruszał z własnym klubem jako człowiek z zewnątrz. Tacy ludzie mają łatwiejszą drogę, bo nie są narażeni na ataki ze strony wielu osób. Czułem, że działacze od początku będą mi utrudniać zadanie i tak faktycznie się stało. Tatrzański Związek Narciarski nie przyjął mojego klubu do okręgu i musiałem się prosić władz Śląsko-Beskidzkiego Związku Narciarskiego. Nie potrafię tego zrozumieć, ale faktycznie tak to działa - przyznaje Rutkowski.
To jednak niespecjalnie wpłynęło na jego motywację, bo liczyło się coś zupełnie innego. - O pracy trenera po raz pierwszy pomyślałem, gdy już po zakończeniu kariery usiadłem z bliską mi osobą i rozważyliśmy wszystkie scenariusze na moje dalsze życie. Wtedy zdałem sobie sprawę, że niczego nie pragnę tak bardzo, jak tego, by pozostać przy skokach i przekazywać swoją wiedzę innym. Udało się i jestem szczęśliwy - dodaje.
Mateusz Puka, dziennikarz WP Sportowefakty
O tym w przypadku Kamila Stocha się nie mówiło. "To mogło zaburzyć automatyzm" >>
Sportowcy z kontrowersyjną przeszłością - rozwiąż wielki quiz >>