Dariusz Tuzimek: Sousa to człowiek, który zgubił się na dworcu [KOMENTARZ]

PAP / Andrzej Lange / Na zdjęciu: Paulo Sousa
PAP / Andrzej Lange / Na zdjęciu: Paulo Sousa

Portugalski czarodziej słowa, pracujący - jak donoszą media - za marne 325 tysięcy złotych miesięcznie, wyglądał w Budapeszcie jak człowiek, który zgubił się na dworcu.

Gdyby nie geniusz Lewandowskiego, już by kibice pana Sousę wsadzali na taczki. A tak to się jeszcze kłócą o to, czy on jest lepszy, czy może jednak lepszy był ten Brzęczek.

Ależ to było rozczarowujące... Na mecz z Węgrami pod wodzą nowego selekcjonera czekało się z nadzieją, jak na jakiś powiew świeżości. No bo u Brzęczka to z góry było wiadomo, że nawet jeśli wygramy, to będziemy sfrustrowani stylem reprezentacji. A kibice kadry zrobili się bardzo wymagający. Chcieli zwycięstw, ale i widowiskowego futbolu.

Tymczasem w Budapeszcie wróciło stare. Tylko w jeszcze brzydszej odsłonie. Cóż to był za chaos i improwizacja! I jakie błędy. Na koniec musieliśmy się cieszyć z tego, że udało się nam zremisować z Węgrami, którzy przecież mają piłkarzy słabszych od naszych. Narzucili nam coś w rodzaju piłkarskiej młócki, jaką się spotyka w niższych ligach, bo właśnie to im pasowało. Tylko w ten sposób mogli zniwelować niekorzystną dla siebie różnicę potencjałów.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: szokujące sceny. Piłkarze niemal zlinczowali sędziego!

Po meczu już wiemy, że Węgry to nie jest żadna wielka drużyna. Kilku rzezimieszków w obronie (ze specjalizacją: urywanie nogi) i kilku szybkich w ofensywie, którzy utuczyli się na błędach naszej reprezentacji. Bądźmy szczerzy, w Budapeszcie bardziej straciliśmy dwa punkty, niż zyskaliśmy jeden.

Drużyna taka jak Polska, która chce być traktowana poważnie, nie może grać tak kompletnie niepoważnie w eliminacjach do mistrzostw świata. My się nie możemy równać do Węgrów czy Albańczyków, my mamy równać do Anglii. Za kilka dni czeka nas wyjazd na Wembley i trudno być optymistą po tym, co zobaczyliśmy w czwartkowy wieczór.

Bo, że nowej jakości nie ma, to pewne. Jest chaos, tak jak wcześniej. Jakby taki mecz zagrała kadra Brzęczka, to by media nie zostawiły na trenerze Jurku suchej nitki. Nie włączę się do chóru bijącego brawo portugalskiemu trenerowi za trafne zmiany po przerwie. Bo to mi trochę przypomina historię pewnego ministra zdrowia, który ze względu na pandemię najpierw wprowadził absolutny zakaz wchodzenia ludzi do lasu, a później fantastycznie poprawił sytuację. I to o 100 procent: pozwolił wchodzić do lasu. No geniusz normalnie!

Z Sousą jest podobnie, sam narobił w drużynie kompletnego bałaganu.

Węgierska lekcja to opowieść o grzechu arogancji. Zarówno selekcjonera jak i Zbigniew Bońka, patrona rewolucji w kadrze.

Sousa uznał, że wie lepiej. Że może nagle przyjechać z Portugalii, wywrócić wszystko do góry nogami i od razu będzie lepiej. No tak to nie działa. Facet jeszcze nie wie, gdzie ma najbliższy warzywniak, a skąd ma wiedzieć, czy piłkarz Helik jest lepszy niż piłkarz Glik?

Jakby Sousa miał w sztabie polskich trenerów, to by mu któryś coś podpowiedział. Już nie tylko to, że w Heliku (choć nie ma co z chłopaka robić kozła ofiarnego) potencjału na kadrę nie dostrzegł wcześniej nikt z czterdziestu milionów Polaków, ale też powiedziałby Portugalczykowi, że Sebastian Szymański nigdy nie będzie dobrze grał na pozycji wahadłowego.

A jakby Sousa miał kogoś roztropnego wokół siebie, to by dostał złotą radę, żeby w pierwszym, bardzo ważnym meczu z Węgrami, nie ryzykować. Żeby zagrać spokojnie, uważnie w defensywie, bez szaleństwa. A eksperymenty zostawić na niedzielny mecz z Andorą, bo w tym spotkaniu można zagrać nawet z jednym obrońcą, a i tak się wygra.

A tak trzeba się cieszyć, że w Budapeszcie nie skończyło się katastrofą, bo wynik jest lepszy niż gra. Kadra wróciła do Warszawy z uczuciem kaca, bólem głowy i przykrym poczuciem, że wystarczyło tylko nie narobić tylu głupot od samego początku.

Niestety, gra drużyny Paulo Sousy nie umywa się do sentencji, jakimi karmi media. Cytaty z Jana Pawła II już litościwie przemilczę. Ale Portugalczyk opowiadał też o wizji reprezentacji: "Chcę mieć obrońców, którzy będą grali wysoko i będą umieli czytać grę". A na środku defensywy wystawił Bednarka z Helikiem, którzy zagrali ze sobą po raz pierwszy w życiu i czytania jeszcze się uczą.

Kolejny przykład nawijania makaronu na uszy: "Lewandowski ma być żywiony podaniami przez skrzydłowych". Efektowna fraza, ale tylko do mediów. W Budapeszcie było tak, że od tego "żywienia podaniami" Lewy mało z głodu nie umarł. Robert jak za najgorszych lat w kadrze szarpał się gdzieś w okolicy środka boiska, próbując samemu rozegrać piłkę, której nikt nie był w stanie mu dostarczyć.

Przed meczem z Węgrami w mediach pełno było piania z zachwytów, jak to ofensywnie będzie teraz grać reprezentacja. I jak nowocześnie: trójką stoperów. Bo to podobno nowocześnie. Kto takie rzeczy podszeptuje selekcjonerom? Czy to nie ta sama osoba, która podszepnęła Brzęczkowi na początku jego pracy w reprezentacji, że powinien grać bez skrzydłowych? Pamiętacie jak się ten "nowoczesny" eksperyment skończył w meczach pierwszej Ligi Narodów?

W Budapeszcie okazało się, że to niestety nie Jerzy Brzęczek jest największym problemem reprezentacji Polski. Jak za poprzedniego selekcjonera w kadrze grał Arkadiusz Reca, to "życzliwi" pisali, że gra wyłącznie dlatego, że Brzęczek pracował wcześniej w Wiśle Płock i że selekcjoner ma w tym Recy udziały, procenty, czy jakąś inną lichwę.

Brzęczka już nie ma, a Reca gra nadal. I nadal to samo.

Ludzie żartują, że trzeba dzwonić do Brzęczka. Bo raczej nie będzie gorzej, ale na pewno nie będzie... drożej! Brzęczek i tak jest przecież na utrzymaniu PZPN.
To się nie wydarzy, ale warto z węgierskiej lekcji wyciągnąć wnioski. Portugalski trener musi szybko zejść na ziemię, rozmawiać z ludźmi i przede wszystkim lepiej poznać materię, którą chce zmieniać. Bo tu ma najwięcej do nadrobienia.

Dariusz Tuzimek

Źródło artykułu: