Przed meczem Niemcy - Polska krążył po sieci taki dowcip: "jeżeli Adam Nawałka chce wywieźć z Frankfurtu punkt, powinien powołać Kazimierza Moskala". Ma pan alergię na słowo "remis"?
Kazimierz Moskal: Nie zawracam sobie tym głowy. W Internecie znajdziemy mnóstwo rzeczy złośliwych. Ktoś mądry powiedział kiedyś, że zawsze lepiej zremisować niż przegrać. Fakt, mamy świadomość tego problemu - dzieliliśmy się punktami zbyt często. Zazwyczaj było tak, że mieliśmy dużo sytuacji, ale ich nie wykorzystywaliśmy. Powody do zmartwień mielibyśmy poważniejsze, gdyby nasza gra nie wyglądała dobrze i nie dawała nam radości. A my wizję mamy. Niestety, styl Wisły nie zawsze przekuwał się na wyniki.
Paradoks polega na tym, że czasami - jak z Zagłębiem Lubin - gracie słabo, ale wtedy już wygrywacie.
- Połowa tamtego spotkania była w naszym wykonaniu fatalna, choć na gorąco źle oceniałem cały mecz. Kiedy mieliśmy przewagę liczebną, gra nieco się poprawiła, ale nadal nie mieliśmy pełnej kontroli. Potrafiliśmy ją przejąć w większym stopniu podczas spotkań, w których graliśmy 11 na 11 przez 90 minut. Dlatego czułem niedosyt.
Często zawodziła skuteczność. Dlaczego?
- Możemy mówić o braku koncentracji albo szczęścia, ale tak naprawdę przyczyn jest wiele. Kiedy napastnik nie trafia do siatki, szuka się powodów tego zjawiska, a nie bezmyślnie krytykuje.
To jak z Robertem Lewandowskim w reprezentacji Waldemara Fornalika?
- Właśnie. Gdyby do sytuacji nie dochodził, gdyby na boisku nie było go widać... Wtedy moglibyśmy mówić o poważnym problemie jakościowym. Ale jeśli on jest ważny dla zespołu, ale nie wykorzystuje sytuacji - przyczyny są gdzieś indziej i jest ich więcej. W takiej sytuacji odstawienie go od składu może nic nie dać.
Kładliście nacisk na oddawanie strzałów w ustalaniu planu zajęć?
- Oczywiście. Moja praca to też analiza sytuacji, w jakiej znalazła się drużyna. Mamy cykl treningowy, ale trzeba go modyfikować tak, by był dopasowany do warunków.
Podczas gierek problem się powtarzał?
- To nie działa tak, że na treningu jakieś zagranie ci wychodzi, więc w meczu też je pokażesz. Może być różnie. Czasami czujesz się źle przed spotkaniem, a potem zagrasz świetne zawody. Nie mam zwyczaju przebywania na boisku podczas rozgrzewki. Zdarzało się, że asystenci przychodzili do mnie i łapali się za głowę. "Kaziu, ale oni piorą! Wszystko wpada! Okienko za okienkiem! Dzisiaj będzie masakra!" - krzyczeli. A potem przychodził pierwszy gwizdek i trach - zablokowani. Zero do zera. Nie przywiązuję do tego zbyt dużej uwagi. Nikt mi nie powie, że gol Wilde-Donalda Guerriera zdobyty w spotkaniu z Koroną Kielce był mierzony (strzał z dużej odległości nabrał rotacji i minął Zbigniewa Małkowskiego, a następnie wpadł do bramki tuż pod poprzeczką - przyp. MK). On po prostu ma coś, co powoduje podejmowanie trudnych decyzji.
Czasami też nieodpowiedzialnych.
- To może wynikać ze świadomości, że lewą stopę ma naprawdę dobrze ułożoną. Więc jest pewny swoich umiejętności. Choć faktycznie potrafi też zaskoczyć dryblingiem - widać u niego brawurę.
Trudno go okiełznać?
- Nie mam z tym problemu. Guerrier jest dobrym chłopakiem, który chce się uczyć. Nigdy też nie ukrywał, że z kilkoma rzeczami spotkał się dopiero tutaj. Wracając do braku bojaźni, mówimy raczej o cesze dobrej. Ona tylko czasami pokazuje gorsze oblicze. Kiedy połączymy ją z odrobiną odpowiedzialności, otrzymamy naprawdę wartościową mieszankę.
Wróćmy do napastnika. Wisła bardzo go potrzebuje?
- Przydałby się ktoś na ławkę rezerwowych, kto podniósłby konkurencję. Paweł Brożek zdrowy i w formie może wiele znaczyć. Prawda jest taka, że było wiele spotkań, gdzie wychodził na boisko mimo urazu. Wiedział o tym tylko on oraz sztab szkoleniowy. Media krytykowały Pawła, bo nie znały prawdy. A my innej decyzji podjąć nie mogliśmy, bo po prostu brakowało alternatywy.
Brożkowi często brakuje skuteczności, ale za to bywa cenny w rozegraniu.
- Powrót po piłkę jest cechą bardzo ważną i przychodzi z wiekiem. Ten element wprowadza zamieszanie w szeregach rywali. Chcę, żeby jednak zaraz po wykonaniu tego manewru biegł pod bramkę. Tam jest jego miejsce.
Rozważa pan cofnięcie Brożka do linii pomocy?
- Często robi to z Maćkiem Jankowskim. Nie przywiązuję ich do tych pozycji, mogą się wymieniać. Ważne, by był odpowiedzialność. Nie może dwóch naraz grać z przodu, bo wtedy stworzylibyśmy przeciwnikowi wolną strefę.
[nextpage]Od początku sezonu problemem Wisły jest zbyt wąska kadra.
- Chciałbym mieć rywalizację na każdej pozycji. To podnosi poziom zespołu i daje komfort psychiczny w przypadku pojawienia się ubytków spowodowanych kontuzjami czy pauzą za kartki.
Prezes obiecał panu jakichś piłkarzy?
- Niczego mi nie obiecywał. Wiemy, że sytuacja finansowa nie jest najlepsza. Wierzę, że to się zmieni i będzie lepiej.
Na łamach "Gazety Wyborczej" powiedział pan, że juniorzy, jakich macie w pierwszym zespole, są zbyt słabi. Czy oni przypadkiem nie zostali dosztukowani?
- Wielu z nich ma potencjał, by stać się wartościowymi piłkarzami. Przeskok jest jednak bardzo duży. Dobrze by było wypożyczyć najzdolniejszych. Ograliby się, a potem wrócili jako konkurencja dla doświadczonych graczy. Problem w tym, że potrzebuję ludzi do treningu. Nie wyobrażam sobie 14 zawodników z pola na zajęciach. Tak nigdy nie zrealizowałbym tego, co bym chciał.
To też hamuje ich rozwój.
- Trochę tak, choć na samych treningach z dużo lepszymi od siebie zyskują. Oczywiście nie tyle samo, ile dałyby im mecze. Trzecia liga dla niektórych jest zdecydowanie zbyt słaba.
Temat pieniędzy jest też obecny w szatni?
- Oszukiwałbym sam siebie, gdybym myślał, że on nie istnieje. Nie podejrzewam moich piłkarzy o kalkulowanie, ale na co dzień trudno od tego uciec.
Aleksandar Vuković stwierdził niedawno, że w Wiśle za bardzo się nad sobą litują, bo Legia Warszawa też miała problemy finansowe, a jednak walczyła o mistrzostwo.
- Nie wiem, czy my się użalamy. Nie zauważyłem tego. Temat pieniędzy jest poruszany, ale nie ma to przełożenia na postawę boiskową czy treningową. Piłkarze wykonują swoją pracę naprawdę sumiennie. Są również świadomi, że ich gra może zmienić stan budżetu. Naturalnie nie powinno być tak, że zawodnik myśli o tym, że wypłata jeszcze nie wpłynęła.
Czeka was maraton. Cracovia, Legia, Lech Poznań.
- Mieliśmy moment, w którym trzech graczy było zagrożonych pauzą za kartki. Wtedy sytuacja była naprawdę krytyczna. Teraz nie nalegałem, by ktoś specjalnie złapał "żółtko", aby do derbów mieć czyste konto. To byłoby niesportowe. Nigdy tak nie robiłem i przyzwyczajeń nie zmienię. Na szczęście przed tymi spotkaniami nie mamy żadnych problemów zdrowotnych poza Emmanuelem Sarkim. Nikt nie jest też zawieszony.
A obawy o dyspozycję fizyczną? To są te mecze, w których odpuścić nie wolno.
- Nie martwię się tym. Niektórzy wręcz lubią grać co trzy dni. Jasne, niektórych należy prowadzić trochę inaczej, ale powinni to wytrzymać. Mam na myśli zawodników najbardziej doświadczonych.
Arkadiusz Głowacki na łamach "Przeglądu Sportowego" mówił o zbliżaniu się do ściany.
- Moim zdaniem wszystko będzie zależało od przebiegu sezonu. Pewnie przyjdzie taki moment, że ktoś z nim porozmawia o przedłużeniu kontraktu. Sam będę go namawiał. Skoro teraz jest w stanie grać na takim poziomie, powinien sobie poradzić i za rok. Mógłby na przykład odpoczywać częściej.
Radosław Kałużny powiedział mi, że jeszcze dwa sezony i pewnie zostałby inwalidą.
- Widzę to samo po sobie. Kontuzje mnie nie łapały, ale grałem dość długo. Z Ekstraklasą pożegnałem się w wieku 37 lat. Skutki wydłużania kariery odczuwam teraz. Arek sam musi ocenić, jak się czuje. Gdyby jego zdrowie miało być zagrożone, lepiej nie ryzykować.
Jeśli chodzi o niedzielne spotkanie - pierwszy raz od dawna Cracovia przystępuje do derbów z lepszej pozycji.
- W pierwszym meczu też była wyżej, ale wtedy mierzyliśmy się w drugiej kolejce. Od przyjścia Jacka Zielińskiego grają naprawdę dobrą piłkę. Pewnie będą chcieli powalczyć o pełną pulę. Ale derby to derby. My też się nie damy.
Pan tych meczów na najwyższym poziomie jako piłkarz nie doświadczył.
- Tylko w juniorach i o Herbową Tarczę Krakowa. Te drugie odbywały się zimą, więc wspominam je jako piekielnie trudne. Momentami kuriozalne. Padał śnieg, płyty były zmrożone, a przez to sprawa wyniku wcale nie mogła być przesądzona. Nawet gdy znajdowaliśmy się ligę wyżej. Raz zdobyłem gola głową przy Kałuży, ale z tych meczów pamiętam przede wszystkim ból związany z kopnięciami. Paznokcie się zdzierały. Każde starcie oznaczało siniaki. O dziwo na trybunach zjawiało się sporo osób. Ludzie byli spragnieni "Świętej Wojny". Nie odstraszały ich siarczyste mrozy.
[b]Rozmawiał Mateusz Karoń
[/b]