Z Kataru Mateusz Skwierawski
Zabawne, bo mówimy o piłkarzu, który ma na koncie 101 występów w reprezentacji i rozgrywa właśnie czwarty duży turniej w karierze. Choć jako piłkarz nie musi niczego udowadniać, to pewne rzeczy siedzą w nim do dziś.
Kamil Glik na pewno może być dumny z tego, co osiągnął - między innymi wygrał mistrzostwo Francji z Monaco i dotarł do półfinału Ligi Mistrzów. Zawsze był jednak bardziej ceniony na obczyźnie. W Torino został kapitanem drużyny i do dziś jest cenionym obrońcą we Włoszech. Natomiast w Polsce jego przydatność była stale podważana.
Kozioł ofiarny
Zaczęło się już na samym początku. Dwa lata po debiucie w reprezentacji (2010 r.) Franciszek Smuda nie zabrał zawodnika na Euro 2012. To był duży cios dla Glika, bo piłkarz był niemal pewny udziału w turnieju. - Zarzucał mi kontuzję. To kompletne brednie, byłem w stu procentach zdrowy - denerwował się Glik.
ZOBACZ WIDEO: "Miał ciężkie dni". Wtedy Robert Lewandowski poczuł ulgę
Ale później było jeszcze gorzej. U Waldemara Fornalika piłkarz grał regularnie, ale był mieszany z błotem. - Wylewano na mnie pomyje i to po każdym meczu reprezentacji. Robiono ze mnie kozła ofiarnego. Mam do siebie pretensje, że chciałem być w każdym miejscu na boisku i za to dostawałem po głowie - mówił nam Glik po przegranych eliminacjach o mundial 2014.
Lider na lata
Trener Adam Nawałka też nie miał przekonania do tego zawodnika. Na pierwsze zgrupowanie powołał całą masę graczy z polskiej ligi - Rafała Kosznika, Tomasza Hołotę czy Piotra Celebana, ale zabrakło Glika, który występował już regularnie w Serie A z opaską kapitańską.
- Na nazwisku Glik postawiono krzyżyk. Wolne żarty. Wszystko, co mam, zawdzięczam sobie. Zawsze dążyłem do celu. Do reprezentacji jeszcze wrócę. Wszystko temu podporządkuję - przekonywał piłkarz.
I tak się stało. Eliminacje Euro 2016 rozpoczął w pierwszym składzie i zapisał piękną kartę w historii kadry. Dotarł z reprezentacją do ćwierćfinału Euro, po którym za 10 milionów euro trafił do Monaco. Przez trzy lata opuścił tylko dwa mecze o punkty w eliminacjach, bo pauzował za nadmiar żółtych kartek.
Po nieudanym mundialu w Rosji Glik poważnie myślał o pożegnaniu się z reprezentacją. Zaważyła jednak męska rozmowa z Jerzym Brzęczkiem. Selekcjoner zadzwonił do piłkarza zaraz po tym, gdy objął funkcję. Długa rozmowa z Brzęczkiem zrobiła na Gliku wrażenie. Trener zbudował zawodnika, robiąc z niego swoją prawą rękę. Glik mógł poczuć, że selekcjoner ceni go nawet bardziej niż Roberta Lewandowskiego.
Polowanie na Glika
Ale "polowanie" na Glika wznowił Paulo Sousa. W kuluarach wiele się mówiło, że takie wytyczne przekazał selekcjonerowi ówczesny prezes związku Zbigniew Boniek, który prywatnie nie lubił się z piłkarzem.
I faktycznie - w pierwszym meczu eliminacji MŚ 2022 Sousa posadził obrońcę na ławce rezerwowych. To była szorstka relacja pomiędzy zawodnikiem a trenerem, ale Sousa zdał sobie sprawę, że bez Glika daleko nie zajedzie. Michał Helik, którego trener próbował w środku obrony, nawet nie zbliżał się do poziomu prezentowanego przez obrońcę Benevento Calcio.
Pokazuje "jaja"
Może Glik jest już lekko zardzewiały, wolniejszy, mniej zwrotny, ale to dalej dobrze naoliwiona maszyna do rozbijania ataków. Przede wszystkim jest typem defensora, którego nie znoszą napastnicy. Gra twardo, lubi się "zameldować", czyli zostawić rywalowi odcisk swoich butów na ciele.
Co kluczowe - w momentach próby to on pokazuje największe "jaja". W meczach z Anglią (1:1) czy Hiszpanią (1:1) rzucał swoje ciało na piłkę. Euro 2016 było w jego wykonaniu fantastyczne. Później miał gorsze momenty, ale w reprezentacji trzymał zazwyczaj solidny poziom.
Zwłaszcza mecz ze Szwecją (2:0) w barażach o obecny mundial będzie pamiętany piłkarzowi już zawsze - o nim młodsi kibice będą opowiadali swoim wnukom. Jak Kamil Glik, kuśtykający od początku spotkania z powodu kontuzji, wytrzymał z zaciśniętymi zębami 90 minut gry, zatrzymując szwedzkich napastników.
- Przed meczem wziąłem garść tabletek przeciwbólowych. Wprawdzie szybko poczułem ból i nie mogłem mocno przyspieszyć, ciężko mi nawet było zagrać piłkę. Mocno naderwałem mięsień, ale dla mnie liczył się tylko ten mecz, tylko tu i teraz - opowiadał później.
Piłkarz pokazał wiele razy, że u niego wszystko goi się jakby trzy razy szybciej niż u zwyczajnego czowieka. Podobnie było przed mistrzostwami świata w 2018 roku, gdy doznał kontuzji barku. Nawet lekarze reprezentacji zastanawiali się, jak Glik zdążył wyleczyć uraz tak szybko i jeszcze wystąpić w dwóch meczach turnieju. To jedyny taki pacjent na świecie, który opuszcza szpital na własne żądanie wiedząc, że potrzebna jest operacja.
Sam się leczył, sprowadził urządzenie
Na mundial w Katarze piłkarz kolejny raz zbudował solidną formę. Ostatnio częściej krytykowało się Glika, niż chwaliło. Na mistrzostwach znów widzimy jednak najlepszą wersję. - Zagrałem w tych czterech meczach mundialu i gdy przebywałem na boisku, nie straciliśmy ani jednego gola. To taka moja mała satysfakcja - opowiadał po wygranym 2:0 meczu z Arabią.
Przed mistrzostwami forma piłkarza była zagadką. Nie grał bowiem miesiąc przed rozpoczęciem turnieju. Glik leczył kontuzję mięśniową i mocno wziął sobie do serca, by wypaść dobrze na jego ostatnim mundialu w karierze. Może nawet ostatniej dużej imprezie.
Do Włoch sprowadził komorę termobaryczną, do tego ćwiczył dwa razy dziennie - z fizjoterapeutami i indywidualnie - dużo biegał.
- Fizycznie czuje się dobrze. Pauzowałem w czterech spotkaniach w Benevento, mogłem wrócić po dwóch, ale super zachowali się w klubie. Pozwolili poczekać mi jeszcze 10 dni więcej, żebym miał pewność, że pojadę na mundial. Muszę za to im bardziej podziękować - komentował piłkarz.
Byle czym się nie zadowolimy
Glik jako piąty piłkarz w historii polskiej piłki osiągnął liczbę przynajmniej stu występów w reprezentacji. Obecnie jest na czwartej pozycji w tej klasyfikacji (ma 101 meczów, Grzegorz Lato - 100) i zaraz może wyprzedzić drugiego w tej klasyfikacji Jakuba Błaszczykowskiego (108 meczów).
Dziś słowa o krytyce czy odsuwaniu go od kadry kwituje w charakterystyczny sposób. Dużo nie mówi, ale uśmiech na jego twarzy wiele tłumaczy, jakby chciał powiedzieć: "Niech sobie gadają, ja wiem swoje". - Gram w piłkę 20 lat. Krytyka, hejt, czy tego typu rzeczy kompletnie nie robią na mnie wrażenia - mówi.
- Czuję zadowolenie, nie ulgę. Mamy cztery punkty, ale głowy schłodzone. Nie czujemy euforii, robimy swoje. Trochę już razem przeszliśmy, stanowimy w środku fajną drużynę, która się po prostu lubi. Byle czym się nie zadowolimy - opowiada.
Kolejny spotkanie nasza reprezentacja rozegra w środę 30 listopada z Argentyną. Po dwóch meczach Biało-czerwoni mają cztery punkty i są na pierwszym miejscu w swojej grupie.
Cichy bohater reprezentacji już był skreślony. "Dostaje nowe życie"
Robert Lewandowski zaskakuje. "Poczułem to już na hymnie”