[b]
Karol Wasiek, WP SportoweFakty: Gdy podpisał pan umowę w Łańcucie, momentalnie w sieci pojawiło się mnóstwo krytycznych opinii na temat pana, metod i warsztatu pracy. "Kogo oni biorą?" - padały takie pytania. Jak pan na to reagował? Dotknęło to pana w jakikolwiek sposób?[/b]
Marek Łukomski, trener Rawlplug Sokoła Łańcut: Powiem tak: świadomie ograniczyłem dostęp do mediów społecznościowych. Nie wchodzę za często na Twittera, Facebooka czy Instagrama. Krytyczne sygnały nie zawsze do mnie docierają. Uodporniłem się i wiem, że to się dzieje. Czytają to moi bliscy, oni to przeżywają. Czasami mi podsyłają screeny z komentarzami, ale sam nie szukam. Im mniej wiesz, tym lepiej śpisz.
Najmocniej dostało się panu za okres pracy w PGE Spójni. Mam wrażenie, że nadal się to za panem ciągnie, mimo że rozwiązanie umowy nastąpiło w lutym 2022 roku. Jak to wyglądało z pana perspektywy?
W Stargardzie jest bardzo specyficzne środowisko. Grałem tam parę lat, dlatego bardzo cieszyłem się na możliwość prowadzenia tam zespołu. Wokół zarządu i pokoju opiekuna hali, kierownika Irka jest mnóstwo wspaniałych i życzliwych ludzi, którzy żyją Spójnią od lat, angażując się w działalność klubu bez względu na to czy to II liga, czy PLK. Od nich zawsze dostawałem dobre słowo, radę, serdeczny uścisk dłoni.
Były też grupy kibiców, które wyjątkowo mocno atakowały na social mediach zespół, zarząd, czy mnie. Mam spory dystans do siebie, ale momentami granica dobrego smaku została przekroczona. Nie zamierzam się żalić, radzę sobie z tym i nie unikam bezpośredniego kontaktu.
Każdą krytykę przyjmę, dlatego wolałbym, by ktoś - po meczu - przyszedł do mnie bezpośrednio i powiedział swoje zdanie. Na koncert mistrzów chopinowskich przy klawiaturze szkoda mi czasu. Przede mną nie najlepiej potraktowano też m.in. legendarnego trenera Koziorowicza, który dwoił się i troił, pomagając przy budowie budżetu, a na boisku zrobił z drużyną awans sportowy do PLK. Później bardzo zdolny młody trener, wychowanek Spójni - Kami Piechucki szybko został przez grupę kibiców odżegnany od czci, podobnie zresztą jak trener Winnicki. Chyba tak jest, że decydując się na pracę w PGE Spójni trzeba brać takie perspektywy w pakiecie.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: przypatrz się dobrze! Wiesz, kto pomagał gwieździe tenisa?
Najmocniej dostało się panu za mecz w Sopocie, gdy prowadziliście różnicą 20 punktów, a finalnie wróciliście do Stargardu na tarczy. Kibice jeszcze w hali obrażali pana, zawodników. Wtedy to chyba mocno pan przeżył. Tak było?
Tak. Wiadomo że w trakcie meczu, gdy jesteś skupiony na wydarzeniach boiskowych, te słowa do ciebie nie docierają. Po spotkaniu, gdy te emocje opadną dochodzą te głosy, co oczywiście nie jest miłe. To jest specyficzne środowisko.
Pan ma sobie coś do zarzucenia?
Oczywiście. Jeśli chodzi o skład personalny, to mieliśmy mnóstwo talentu. Zawodnicy jednak nie zostali dobrani pod względem mentalnym i charakterologicznym. O ile research był bardzo dobry, tak nie mogłem przewidzieć, że będą tarcia wewnątrz zespołu. Stąd korekty w składzie w trakcie sezonu. Po nich zaczęliśmy grać lepiej. Niestety później nasz lider, Erick Neal odmówił wyjścia na parkiet w meczu z Dąbrową. A wtedy był kluczowy moment, bo mieliśmy Spiresa, Graya czy Gildera w gazie i można było pokusić się o kilka zwycięstw do końca sezonu. Niestety nie było mi dane tego zrobić. Za tę budowę odpowiadałem ja, więc biorę winę na siebie.
Pan ze zrozumieniem przyjął decyzję prezesa PGE Spójni o zakończeniu współpracy?
Sam oddałem się do dyspozycji zarządu po kolejnej sromotnej porażce. Trzeba było reagować. Nie chciałem doprowadzić do tego, że to ja będę problemem, który przeszkadza w wygrywaniu meczów. Nie ma co ukrywać, że zmiana trenera jest zawsze nowym bodźcem dla zawodników. Prezesi podkreślali, że swoją szansę otrzyma Maciej Raczyński, mój dotychczasowy asystent. Przyjąłem to ze zrozumieniem
Później z premedytacją odsunął się pan w cień?
Tak, odciąłem się od koszykówki. Potrzebowałem wyciszenia. W Szczecinie zająłem się sprawami prywatnymi, musiałem pewne kwestie uporządkować. Podjąłem się pracy w drugoligowym Ogniwie Szczecin, klubie, który wspólnie z Piotrem Wilento założyliśmy w Szczecinie kilka lat temu. Byłem pierwszym trenerem tego zespołu, poprowadziłem go w kilku meczach, by utrzymać rytm i nie wypaść z rutyny treningowo - meczowej.
Czy przeszkadza panu łatka "strażaka?" Przyjęło się mówić, że Marek Łukomski jest zatrudniany po to, by gasić pożary. Czy w domu też ma pan już przygotowaną gaśnicę?
Nie mam gaśnicy, ale faktycznie tak jest. Kiedyś mówiłem, że chciałbym uciec od łatki "strażaka", ale życie napisało swój scenariusz. Prawda jest taka, że nie wszyscy chcą się podjąć takiego wyzwania. To ciężki temat wejść w zazwyczaj niefunkcjonujący zespół i pod presją czasu i otoczenia próbować go odmienić. Uważam jednak, że mam do tego odpowiednie przygotowanie i znajomość realiów PLK. Łatka "strażaka" wynika z tego, że do tej pory udawało mi się gasić te pożary, a np. w Stargardzie zrobiliśmy finał Pucharu Polski i play-offy. Zobaczymy, jak to zafunkcjonuje w Łańcucie.
Na które elementy - gdy obejmuje pan zespół w trakcie rozgrywek - patrzy pan w pierwszej kolejności? Jak wejść do drużyny, by od razu podnieść jakość gry?
W momencie podpisywania umowy, jestem przygotowany, bo na bieżąco śledzę rozgrywki. Zazwyczaj mam obejrzane kilkanaście meczów danego zespołu. Analizuję, co można byłoby poprawić, by ta drużyna wyglądała lepiej. Oczywiście z takim składem, jakim zespół akurat dysponuje. Nie zawsze jest tak, że uda się w szybkim czasie wymienić 2-3 zawodników. To jest proces i trzeba być przygotowanym na każdy wariant.
Jak się pan zmienił przez lata trenersko i jako człowiek?
Myślę, że mam inne podejście przede wszystkim do mediów społecznościowych. Kiedyś czytałem, szukałem i dużo tego analizowałem. Ale nie oszukujmy się, nikt nie ma przyjemności z czytania na swój temat przykrości i szkalowania. Już tego nie czytam, odciąłem się w 100 procentach. Mam sporą grupę ludzi, z którymi spotykam się twarzą w twarz i wolę posłuchać każdej, nawet krytycznej opinii bezpośrednio.
Trenersko mocno się zmieniłem. Dużo analizuję grę poszczególnych zawodników. Patrzę, jak można ich najlepiej wykorzystać na boisku. Mam swój pomysł na grę, ale nie narzucam, jak mają grać konkretni gracze. Teraz potrafię się dopasować do warunków panujących w danym zespole. Nie forsuję swoich pomysłów na siłę. Staram się korzystać z atutów danych jednostek, aby jak najwięcej osób czerpało radość z gry, co zawsze przekłada się na wyniki drużyny.
O panu mówi się jeszcze jedno w środowisku: "u Marka Łukomskiego nie trenuje się ciężko, jest dużo wolnego po meczach". Faktycznie tak jest?
To nieprawda. Staram się mieć dobre relacje z zespołem, ale nikomu nie odpuszczam. Co roku w wakacje spędzam kilka tygodni w Hiszpanii u przyjaciół. Chcąc się rozwijać i iść z trendami, uczestniczę w treningach, campach i stażach m.in. w klubach ACB, czy juniorskich grupach ligi hiszpańskiej.
Widzę, jak te zespoły pracują i trenują. Tam nie ma treningów po 2,5 h. Są treningi krótsze, ale na dużej intensywności. Ja jestem wyznawcą tej szkoły. Często na przełomie roku odzywają się kontuzje przeciążeniowe, czasem brakuje dziesiątki na treningu. Staram się wówczas nie przeciążać nikogo, licząc się z tym, że co poniektórzy mają za chwilę zagrać po 40 minut w meczu. Trzeba być elastycznym i pracować z głową.
Jak się pan w tym Sokole Łańcut w ogóle znalazł? Jak do tego doszło?
Dostałem telefon od prezesa Bartłomieja Detkiewicza, który zaproponował mi pracę w Łańcucie i określił cel, jakim jest utrzymanie ekstraklasy na Podkarpaciu. Mimo że wyniki w ostatnim czasie uległy znaczącej poprawie, prezes już wcześniej rozglądał się za nowym trenerem.
Dlaczego trener Soja nie został w sztabie?
Bardzo szanuję dokonania trenera Soi w Łańcucie. Podczas uzgadniania szczegółów z prezesem Detkiewiczem zaproponowałem, by został moim asystentem. Finalnie trener Soja nie podjął wyzwania, stąd nie ma go w Łańcucie.
Po raz kolejny w koszykówce można doświadczyć tego, jak istotni dla wyników są zawodnicy na pozycjach "jeden" i "pięć". Sokół po zatrudnieniu Sandersa i Kempa jest kompletnie innym zespołem.
Zgadzam się. Większa część gry opiera się właśnie na tych pozycjach. Jeśli ma się jakość, to łatwiej jest rywalizować nawet z najlepszymi w lidze. Adam i Corey to doświadczeni koszykarze. Wiedzą, jak się gra w PLK, znają specyfikę tej ligi. U nas mają bardzo ważne role. Dobrze czują się w tych rolach.
Karol Wasiek, dziennikarz WP SportoweFakty
Zobacz także:
Geoffrey Groselle, gwiazda ligi: To siedzi w głowie
Głośny powrót do Polski. Trener Stali odsłania kulisy
Tak potraktowali obcokrajowca. Ten wychwala klub... i Ponitkę
Żan Tabak go skreślił. Tak przyjął jego decyzję