Węgrzy zarabiają na F1, Czesi na MotoGP. Polska białą plamą na mapie Europy

Materiały prasowe / Williams / Na zdjęciu: Robert Kubica pozdrawiający kibiców na Hungaroringu
Materiały prasowe / Williams / Na zdjęciu: Robert Kubica pozdrawiający kibiców na Hungaroringu

Polska ma aspiracje, by być gospodarczym i politycznym liderem Europy Środkowo-Wschodniej. Nie widać tego w motorsporcie. Węgrzy od lat szczycą się Hungaroringiem i organizują wyścig F1. Czesi mają Brno i MotoGP. My nawet nie mamy porządnego toru.

W tym artykule dowiesz się o:

Był początek lat 80. XX wieku, gdy Bernie Ecclestone zamarzył o wyścigu Formuły 1 organizowanym za żelazną kurtyną. Pomysł początkowo wydawał się utopią. Zwłaszcza że relacje na linii Wschód-Zachód były fatalne.

Pomysłów było kilka. Jeden z nich dotyczył nawet organizacji wyścigu w Polsce. Później było blisko tego, by kierowcy F1 rywalizowali na ulicznym torze w Moskwie. Niewiele brakowało, by Grand Prix Związku Radzieckiego znalazło się w kalendarzu w roku 1983. Ostatecznie skończyło się jednak na organizacji Grand Prix Węgier.

Czytaj także: Hungaroring - miejsce, gdzie zaczęła się Kubicomania

Nieco inaczej wyglądała sytuacja w motocyklowych mistrzostwach świata. Czesi posiadają bowiem długą tradycję związaną z MotoGP. Pierwsze wyścigi odbywały się tam niemal zaraz po II wojnie światowej w roku 1947. I nawet zimna wojna nie zakłóciła organizacji Grand Prix Czechosłowacji.

ZOBACZ WIDEO: #Newsroom. W studiu Robert Kubica i prezes Orlenu

Efekt jest taki, że w ubiegły weekend tysiące Polaków, by obejrzeć największe motorsportowe imprezy, musiało podróżować na południe od granic naszego kraju. Fani motocykli obrali kierunek na czeskie Brno, fani F1 i Roberta Kubicy w liczbie ponad 50 tys. zawładnęli Budapesztem.

Węgrzy mieli szczęście

Polska od lat na motorsportowej mapie Europy jest białą plamą. Powrót Roberta Kubicy do F1 daje nadzieję, że coś zmieni się w tej materii, ale Polak musiałby pozostać w stawce na dłużej, a i na efekty musielibyśmy poczekać co najmniej kilka lat. Dlatego na tę chwilę należy traktować to w kategoriach marzeń trudnych do zrealizowania.

Węgrzy mieli nieco więcej szczęścia. Wprawdzie nie mają topowego kierowcy w F1, ale chociaż doczekali się toru wyścigowego z prawdziwego zdarzenia. Gdy w latach 80. Ecclestone sondował możliwość organizacji wyścigu F1 w krajach komunistycznych, brał pod uwagę kilka lokalizacji - Polskę, Związek Radziecki czy Jugosławię. Każda z tych opcji upadła.

Wtedy pojawił się Thomas Rohonyi, czyli węgierski specjalista od reklamy, który współpracował przy organizacji Grand Prix Brazylii. To on zwrócił uwagę Ecclestone'a na Budapeszt. Początkowo komunistyczne władze państwa brały pod uwagę organizację wyścigu ulicznego. Ten pomysł jednak szybko zarzucono. Wygrała koncepcja budowy Hungaroringu, kilkanaście kilometrów od stolicy Węgier.

Czytaj także: Hungaroring pełen kibiców z Polski. Wzruszające chwile Kubicy

Hungaroring a Tor Poznań

Największym polskim obiektem obecnie jest Tor Poznań, który otwarto w 1977 roku, więc znacznie wcześniej niż Hungaroring. Jeszcze kilkanaście lat temu trenowali na nim m.in. Robert Kubica czy Lewis Hamilton, o czym wiedzą nieliczni. Na zawodach kartingowych w stolicy Wielkopolski pojawiał się też sam Michael Schumacher.

Porównać Tor Poznań i Hungaroring to tak jak zestawić ze sobą Fiata 126p i Ferrari. Obiekt od wielu lat jest niedoinwestowany i tak naprawdę wymaga solidnego remontu. Na to jednak brakuje środków, a częściej da się słyszeć o jego zamknięciu niż remoncie.

Zwłaszcza że w okolicy toru powstało kilka osiedli i okoliczni mieszkańcy zaczynają narzekać na hałas dochodzący z obiektu. Na dodatek licząca kilka hektarów działka kusi wielu deweloperów. Zamknięcie toru mogłoby doprowadzić do sprzedania gruntów i wybudowania tam kolejnych domów. Tak zrobiono przed kilkoma laty z Torem Lublin, który przestał istnieć, by można było postawić nowe osiedle.

To nie jest tak, że Hungaroring jest przy tym najnowocześniejszym obiektem w Europie, bo ma swoje mankamenty. Plusem jest jednak sam projekt toru. Tworzący go Istvan Papp zadbał, by kibice mieli doskonałą widoczność. Z trybun czy trawy zwykle widać ok. 80 proc. toru.

Czytaj także: Pomysłowość kibiców na Hungaroringu nie zna granic 

Hungaroring ma swoje wady. Jedną z nich jest dość wąska nitka wyścigowa. Obiekt powstawał w czasach, gdy samochody F1 były mniejsze i węższe. Dlatego w tej chwili bardzo trudno tam o manewry wyprzedzania.

- Niestety, z punktu widzenia kibiców, ten tor nie gwarantuje wielu szans do wyprzedzania. Dlatego może się wydawać, że wyścig jest nudny. Jednak za kierownicą odczucia są zdecydowane inne - mówił przed ostatnim weekendem Kubica.

Nie tylko samochody

Co ważne, Hungaroring nie jest tylko dla samochodów, podobnie zresztą jak Tor Poznań. Na węgierskim obiekcie odbywają się też treningi motocyklistów. Węgrzy zarabiają m.in. poprzez organizację dni treningowych dla amatorów. Nawet polskie firmy, które zajmują się szkoleniami mają w swojej ofercie Hungaroring. Koszt jednej sesji (90 minut) to ok. 265 zł. W przypadku wykupienia całego dnia można liczyć na rabaty. Cena tzw. track daya w Poznaniu w przypadku motocyklistów to 490-550 zł.

Jeszcze większą renomę wśród fanów dwóch kółek ma czeskie Brno. Jest to związane z faktem, że obiekt ten widnieje w kalendarzu MotoGP. Dlatego motocykliści mają szansę sprawdzić się w tym samym miejscu, w którym zakręty pokonują ich idole - Valentino Rossi czy Marc Marquez. Powoduje to, że Brno jest znacznie droższe. Jeden dzień treningowy kosztuje ok. 700 zł.

Historia toru w Brnie sięga czasów przed zimną wojną. Motocykliści ścigali się w tym mieście już w roku 1930, wtedy wykorzystywano tamtejsze ulice. Dlatego nitka wyścigowa liczyła aż 31 km, w roku 1962 skrócono ją do niespełna 14 km, a teraz liczy 5,4 km. Dla porównania długość Toru Poznań to 4,083 km.

Czesi i Węgrzy zarabiają na motorsporcie

Czesi oraz Węgrzy ani myślą o utracie wyścigów F1 i MotoGP. Węgierski obiekt gości w kalendarzu nieprzerwanie od 1986 roku i jest pod tym względem w czołówce Formuły 1. Sprzyja mu brak konkurencji - w tym rejonie Europy nie ma żadnej innej rundy. Nie zanosi się też na to, by w niedalekiej przyszłości sytuacja miała ulec zmianie. Dlatego Węgrzy nadal będą zarabiać kokosy, m.in. na Polakach. Zwłaszcza jeśli Robert Kubica pozostanie w F1.

Właścicielem obiektu w Brnie jest za to Karel Abraham senior, czeski miliarder. Majątek Czecha sprawia, że w stawce MotoGP możemy oglądać jego syna - Karela juniora. Senior rodu potrafi do bólu wykorzystać władze lokalne i państwowe. Od kilku lat zrzucają się one na kontrakt dotyczący organizacji Grand Prix Czech.

Czytaj także: Zaręczyny polskiej pary na Hungaroringu

Na umowę z MotoGP zrzucają się miasto (1,7 mln zł rocznie), ministerstwa edukacji, turystyki i sportu (5,1 mln zł rocznie) oraz władze samorządu (3,4 mln zł rocznie). W tej chwili trwają negocjacje ws. nowego porozumienia i wiele wskazuje na to, że zaangażowanie polityków jeszcze wzrośnie. Bo na samych podatkach Brno przy okazji wyścigu MotoGP ma zarabiać ok. 34 mln zł. Do tego kokosy zgarniają hotele czy restauracje.

Polska może o tym jedynie pomarzyć. Gdy przed laty Robert Kubica startował w F1, powstawały wizualizacje torów w Gdańsku czy Wrocławiu. I na samych projektach się skończyło. Podobnie jak w przypadku obiektu Polonez Gate, o powstaniu którego głośno było w roku 2018. Tajemniczy inwestorzy zapadli się jednak pod ziemię i nic nie wskazuje na to, by tor w województwie świętokrzyskim miał w ogóle powstać.

Komentarze (4)
avatar
eF1.pl
8.08.2019
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
My mamy rajdy zamiast wyścigów. Czy dochodowe? 
avatar
Ari2Ari
8.08.2019
Zgłoś do moderacji
1
0
Odpowiedz
My tylko jesteśmy mocni w gębie ! 
avatar
Oszukany Polak.
8.08.2019
Zgłoś do moderacji
0
2
Odpowiedz
Niech zarabiają jak nas wspierają .A UE I NIEMCY NAS OKRADAJĄ. 
avatar
Adam Poleciński
8.08.2019
Zgłoś do moderacji
3
0
Odpowiedz
Polska zarabia na pielgrzymkach do Lichenia