Miał ogromną traumę po tragedii młodego Australijczyka

- Miałem tego chłopaka na kolanach, ściągając mu kask i szykując do transportu do szpitala, wiedziałem już wtedy, że uraz jest bardzo poważny - opowiada były menedżer Falubazu Zielona Góra Jacek Frątczak.

Losy meczu w Zielonej Górze już były rozstrzygnięte. W ostatnim wyścigu spotkania Falubazu z GKM Grudziądz jadący na drugim miejscu Darcy Ward zahaczył o koło jadącego przed nim Artioma Łaguty. Młody Australijczyk stracił panowanie nad motocyklem.

Przekoziołkował i ze sporym impetem uderzył placami w drewnianą bandę w miejscu, gdzie już nie montuje się pneumatycznych zabezpieczeń toru. Dlatego 23 sierpnia 2015 roku bezpowrotnie i brutalnie została przerwana kariera jednego z największych talentów współczesnego speedwaya Darcy'ego Warda. Zawodnik uszkodził rdzeń kręgowy.

Menedżerem zielonogórzan był wówczas Jacek Frątczak, który po wypadku Australijczyka przeżył traumę. - Nie będę czarował, że to po mnie spłynęło. Takie rzeczy robią wrażenie. Miałem tego chłopaka na kolanach, ściągając mu kask i szykując do transportu do szpitala, wiedziałem już wtedy, że uraz jest bardzo poważny - wspomina po sześciu latach w rozmowie z WP SportoweFakty Frątczak.

ZOBACZ WIDEO Apator potwierdza zainteresowanie Drabikiem! Co z Miedzińskim?

Gigantyczne wyrzuty sumienia

- Do dzisiaj mam traumę. Mówię poważnie. Do dzisiaj. Oczywiście da się z tym teraz żyć, ale musiały minąć lata, żeby móc w miarę normalnie funkcjonować. Człowiek miał gigantyczne wyrzuty sumienia, dlatego że całe mnóstwo różnych zdarzeń, nawet drobnych, mogło się potoczyć inaczej. Miałem w głowie zupełnie inny plan na końcówkę tamtego sezonu - zaznacza nasz rozmówca.

Ówczesny menedżer Falubazu nie kryje, że celem drużyny była walka o złoty medal DMP, a skończyło się na miejscu poza play-offami. - Nieszczęście polegało na tym, że przegraliśmy mecz, którego nie mieliśmy prawa przegrać u siebie z Unią Tarnów. I tak mielibyśmy play-offy, gdyby nie odjęte punkty w Toruniu po wpadce Aleksandra Łoktajewa, u którego wykryto marihuanę. To był ciąg nieszczęśliwych zdarzeń - wspomina.

- Mówię o nich dlatego, że gdybyśmy mieli pewne play-offy, to Darcy Ward nie pojechałby wtedy w tym ostatnim wyścigu meczu z GKM-em. Szansę otrzymaliby juniorzy, dla których byłoby to świetne przetarcie przed play-offami. Cała masa różnych splotów dziwnych wydarzeń sprawiła, że zabrakło nam jednego punktu do miejsca w czwórce. Z tym się nie mogłem pogodzić - tłumaczy Frątczak.

Tajemniczy telefon i przepowiednia

Choć od wypadku mija właśnie sześć lat, w głosie Jacka Frątczaka nadal można wyczuć ból spowodowany tragedią młodego żużlowca. - Miałem pretensje do siebie, że można było coś zrobić inaczej, że może inne pole startowe powinien dostać w biegu nominowanym, że mógł w ogóle nie jechać w tym wyścigu. Wokół tego wszystkiego była jakąś niezwykła metafizyka - mówi trochę tajemniczo Frątczak.

- Jeszcze zanim Darcy Ward przyszedł do Zielonej Góry, otrzymałem dziwny telefon. Pewna osoba przewidziała taką tragedię na naszym torze. Nie powiedziała oczywiście z imienia i nazwiska, kogo to będzie dotyczyć. Nie traktowałem takich historii poważnie. Jestem osobą głęboko wierzącą i w związku z tym mam swoje zasady i system wartości. Tematy wróżek czy wróżbitów do mnie nie przemawiają. Natomiast to jest fakt, że dostałem telefon z taką informacją, że wydarzy się u nas poważny wypadek z udziałem młodego zawodnika. Zadzwonił do mnie człowiek spoza Zielonej Góry, który dostał do mnie numer telefonu - wyjawia Frątczak.

Mieli prawo nie pałać do siebie sympatią

Darcy Ward nie należał do grzecznych chłopców. Przed Grand Prix Łotwy w 2014 roku wykryto w jego organizmie alkohol. Został zawieszony na 10 miesięcy. Wrócił na tor i trafił właśnie do Falubazu Zielona Góra. - Z Darcy Wardem jako klub nie mieliśmy od 2009 roku dobrych relacji. Nie było powodów, żeby go lubić. To był człowiek, który wraz z Chrisem Holderem podeptał nasz szalik klubowy. Nie chodzi o to, że traktujemy szalik w kategoriach jakiejś relikwii. Było to jednak przekroczenie pewnych granic. Takich rzeczy nie wolno nigdy robić. Szacunek do barw klubowych należy się zawsze, dla całej organizacji, dla osób, które ją tworzą, a także dla ludzi, którzy oddawali życie dla tego sportu - podkreśla Jacek Frątczak.

- Zawsze lubiłem zawodników - profesjonalistów od początku do końca. Zdawałem sobie sprawę, że Darcy miał za sobą problemy natury wychowawczej. Wiedziałem, że żużel to nie jest sport dla grzecznych chłopców. To specyficzny sport dla specyficznych ludzi i sam taki byłem. Inaczej pracuje się z Piotrem Protasiewiczem, Szymonem Woźniakiem czy Bartoszem Zmarzlikiem. Darcy Ward był niepokorny - zaznacza nasz rozmówca.

Kara zawieszenia zmieniła młodego Australijczyka diametralnie. - Kiedy to nas przyjechał, zobaczyłem innego człowieka. Był zdystansowany, delikatnie wycofany i obserwujący. Wiedział, że potrzebuje kogoś, komu może zaufać, z kim może nawiązać relacje, by osiągnąć sukces. Tak się złożyło, że to jemu najwięcej czasu poświęcałem. Byliśmy w naprawdę permanentnym kontakcie - wspomina Frątczak.

Szalona podróż do Gorzowa

Kilkanaście dni przed fatalnym wypadkiem Darcy Ward miał wystąpić w Derbach Ziemi Lubuskiej. Z uwagi na wypadek na autostradzie w Anglii, nie zdążył jednak na samolot do Berlina, skąd miał dotrzeć do Gorzowa. Zielonogórski klub załatwił jednak awionetkę, która ze stolicy Niemiec przewiozła żużlowca. Lądowanie odbyło się na prywatnym lotnisku 7 kilometrów od stadionu. Ward dotarł na czwarty wyścig zawodów i był najlepszym żużlowcem derbów.

- Zaufał mi. Historia z jego przylotem do Gorzowa samolotem chyba najbardziej nas scaliła. Prawdziwych przyjaciół poznaje się w sytuacjach kryzysowych. Słuchałem tego, co ma do powiedzenia - zaznacza Frątczak.

Wywiad, który złagodził traumę

Były menedżer Falubazu był bardzo blisko dramatycznych wydarzeń sprzed sześciu lat. - Od momentu wypadku i telefonu od doktora Zapotocznego, który płakał do słuchawki, mówiąc, że rdzeń kręgowy Darcy'ego Warda jest uszkodzony, przez lata miałem traumę. Nie przesadzę, gdy powiem, że płakaliśmy po tej tragedii przez wiele tygodni. Wysłanie Darcy'ego do domu do Anglii samolotem, pożegnanie w karetce, to są takie wspomnienia, że serce się kroi. Obserwowanie takiej tragedii z bliska pozostawia ślad na psychice. To, że on odciął to wszystko grubą kreską i jest szczęśliwy, dla mnie jest bardzo ważne - podkreśla Frątczak.

Darcy Ward długo godził się z tym, że wypadek pozbawił go możliwości uprawiania ukochanej dyscypliny sportu, że zrobił z niego kalekę. Siłę i wsparcie czerpał od najbliższych. 1 lutego 2019 roku sparaliżowany żużlowiec stanął na ślubnym kobiercu. Stanął na własnych nogach, dzięki specjalnej ortezie. Ożenił się z Lizzy Turner, wieloletnią partnerką, z którą zamieszkał w Australii. Para w 2021 roku doczekała się potomstwa. 21 kwietnia urodził się ich pierwszy syn, Charlie Ward.

Jacek Frątczak nie kryje, że odnalezienie się w nowej rzeczywistości dla sparaliżowanego żużlowca, ułożenie sobie na nowo życia, było też dla niego ulgą. - Dla mnie takim zamknięciem tej historii, choć ona pewnie nigdy się do końca nie zamknie, była rozmowa Darcy'ego z Łukaszem Benzem w nSport+. Obejrzałem ją przypadkiem i nie spodziewałem się takiej odpowiedzi na pytanie o jego najbardziej zwariowany dzień w życiu żużlowym. On ze szczegółami opowiedział historię swojego lotu do Gorzowa. Personalnie wskazywał też pewne osoby. Po takich słowach uznałem, że było warto. Nie jestem dla niego anonimową osobą. To trochę tę traumę łagodzi, aczkolwiek łatwe to nie jest do dzisiaj - kończy.

Zobacz także: 
Wszystko jasne w kwestii play-off
Jaka przyszłość Patryka Dudka?

Źródło artykułu: