Żużel. Po bandzie: Czy żużlowcy okazują sobie brak szacunku [FELIETON]

WP SportoweFakty / Katarzyna Łapczyńska / Na zdjęciu: Emil Sajfutdinow [ż], Tai Woffinden [cz], Janusz Kołodziej [b]
WP SportoweFakty / Katarzyna Łapczyńska / Na zdjęciu: Emil Sajfutdinow [ż], Tai Woffinden [cz], Janusz Kołodziej [b]

- To jednak razi, gdy pracownik drugiej linii uważa, że nie pokonał Zmarzlika, bo źle ustawił zapłon. A wszyscyśmy widzieli, jak przed wejściem w łuk wystawiał lewą nogę, zesztywniałą ze strachu w kolanie - pisze w swoim felietonie Wojciech Koerber.

W tym artykule dowiesz się o:

"Po bandzie" to cykl felietonów Wojciecha Koerbera, współautora książki "Pół wieku na czarno", laureata Złotego Pióra, odznaczonego brązowym medalem PKOl-u za zasługi dla Polskiego Ruchu Olimpijskiego.

***

Znów media zrugały, zresztą nie bez powodu, Novaka Djokovica. Serbowi zarzucono kompletny brak szacunku wobec rywala, gdy po porażce z Lorenzo Sonego wyjaśnił, że odbijał na pół gwizdka. Bo swój cel osiągnął we Wiedniu rundę wcześniej, odnosząc zwycięstwo, a dzięki temu też zapewniając sobie numerek jeden na koniec tegorocznego rankingu. I tak oto Sonego, który sądził, że zagrał właśnie życiówkę, miał się poczuć jak zdzielony rakietą między oczy.

Gdzie tu jakiś związek? No więc zauważam, że żużlowcy podobny brak szacunku okazują sobie, na naszych oczach, kilka razy w czasie jednego meczu. I przynajmniej kilkanaście w czasie każdej ligowej kolejki. Za każdym razem, gdy swoją porażkę składają na karb słynnego pójścia w złą stronę z ustawieniami. Natomiast nigdy jeszcze żaden nie przyznał, że poszedł w złą stronę z wyborem życiowego zajęcia.

ZOBACZ WIDEO Prezes PZM tłumaczy, skąd wziął się przepis o zawodniku U24 i dokąd ma zaprowadzić polski żużel

Dobra, nie myślcie, że się czepiam, bo nie da się jednak przyłożyć jednej miarki do białego sportu i do czarnego. Między nimi jest miejsce, jak widać, na całą gamę różnych przejściowych odcieni. Tyle że felieton nie lubi szarości, stąd niekiedy decyduję się przedstawiać rzeczywistość w sposób bardziej brawurowy - albo pomalować ją czarnym mazakiem, albo białym. Dzięki temu mogę na koniec uznać, że po trosze nie zgadzam się sam ze sobą...

Bo prawda leży z reguły pośrodku.

To jasne, że w motorsporcie jak posmarujesz i jak ustawisz, tak pojedziesz. Nawet Zmarzlik nie poradził sobie w finałowym meczu na Smoczyku. Bo nie te zabawki wyjął z szafy przed podróżą do Leszna? Choć to znamienne, że najtrudniej jest się przełożyć na torach drużyn najmocniejszych. Np. w Lesznie. Taka ciekawostka.

Pamiętam, gdy spoglądałem na wyjazdowy mecz Włókniarza z Fogo Unią, końcówka rundy zasadniczej. W trakcie meczu telewizory zapytały o przyczynę marnej postawy Pawła Przedpełskiego, który nie podniósł jeszcze z toru ani oczka. No i Pawełek wyjaśnił, że "liczy się tylko start i jedna linia." Takie słowa padły na polu walki, którym było leszczyńskie lotnisko, w tym sezonie uosobienie konkretnego żużla. No, kiepską linię obrony przyjął zawodnik. Nie trafiła do mnie. Choć wcześniej stanąłem po jego stronie, gdy spiskowcy próbowali udowadniać, że celowo obalił się w Częstochowie - w czasie meczu z Motorem. Gdy zapuścił się pod płot i zakopał pod zalegającą tam pierzyną, a dodatkowo został oszprycowany niczym podczas operacji Pustynna Burza. Paskudnie wtedy poszedł w kozły, używając motocrossowej nomenklatury. Przeleciał przez kierownicę, co mogło się skończyć groźnym urazem. A tu kilku ekspertów posądza go o celowy dzwonek w intencji ratowania Jasnej Góry. No nie, widziałem w życiu kilka świadomych, kontrolowanych uślizgów. Trochę inaczej wyglądają.

A tegoroczny finał IMP pamiętacie? Też na Smoczyku, to już taka tradycja. Wtedy podobnie złorzeczył Norbi Kościuch. Że start i do widzenia. Tymczasem w polu mieliśmy jatkę jak w salonie gier nad morzem. I zmienność pozycji jak w amerykańskim kinie akcji.

No ale wracając do sedna - pewnie, że sprawa nie jest jednoznaczna, a kwestia ustawień w dzisiejszym speedwayu robi niesamowitą różnicę. Potrafi cię przenieść z końca stawki na początek i odwrotnie. Wszelako warto wyznaczyć pewne granice dobrego smaku. Ustalmy, że sprawy sprzętowe to jednak część całości, która przekłada się na konkretną wartość danego zawodnika i albo to się ma, albo nie. Tak jak technikę, kondycję czy spokojną głowę. Bo to jednak trochę razi, gdy jakiś średniej klasy junior lub etatowy pracownik drugiej linii przekonuje nas wszystkich, że nie pokonał Sajfutdinowa lub Zmarzlika, bo źle ustawił zapłon. A przecież wszyscyśmy widzieli, jak przed wejściem w łuk zamykał gaz albo wystawiał lewą nogą, zesztywniałą ze strachu w kolanie, przed przednie koło. Niczym radar.

Czekam zatem aż ktoś przyzna przed kamerą, że przyjechał z tyłu, bo przeciwnik był lepszy. Aż okaże rywalowi SZACUNEK. No ale jak tu wyskoczyć z takim coming outem, skoro rezerwowy na plecach. Lepiej przekonać menedżera, by dał jeszcze jedną szansę. Bo zaraz pójdę w drugą stronę i będzie pięknie. W końcu pieniądze leżą na torze, nie w boksie, a trzeba utrzymać siebie i całą firmę, kilkuosobową. Poza tym każdy ambitny sportowiec, co zrozumiałe, szuka rewanżu. Znów chce się dostać na arenę walki, by skończyć na szczycie, nie na dnie. Np. za cenę niewinnego w sumie kłamstewka. Tak, to nie są tematy zero-jedynkowe.

Jeśli to sprzęt decyduje o tytułach, zacznijmy pewne rzeczy tytułować inaczej. Stosujmy nazewnictwo znane ze światka wyścigów konnych. Mówmy, że metę pierwszy przeciął Kowalski pod Woffindenem lub Holloway pod Kołodziejem. Albo że Johns pod Kasprzakiem wyprzedził nieznacznie, o łeb, Graversena pod Doyle'em. Choć niektórym wydaje się to dziś abstrakcją. Panowie tunerzy, od koni mechanicznych, byliby zapewne na tak, wartość rośnie. A dżokeje?

Tymczasem na ryneczku transferowym raczej spokojnie i przewidywalnie, choć pojawia się też nowa krew. Otóż sędziemu Słupskiemu urodziła się śliczna córeczka, druga już do kolekcji. Gratulacje! A więc znalazł się nasz arbiter w podobnym położeniu, co Robert Lewandowski - trzeba próbować dalej. Choć nie ma gwarancji, że sprawa będzie wygrana. Co prawda red. Majewskiemu z c+ udało się za trzecim razem spłodzić mściciela, jak nazywał potomka płci męskiej wybitny trener judo Ryszard Zieniawa, jednak znamy też inne przykłady ze środowiska. Andrzej Huszcza czy Rafał Haj okazali się krawcami w stu procentach żeńskimi i skończyli z trzema dziewczynkami na koncie.

Niekiedy sam się zastanawiam, czy może jeszcze powalczyć o trzeciego mściciela (wrogów niemało), jednak przeskok z czteroosobowej rodziny na pięcio wiąże się - jak sądzę - z poważną zmianą logistyki. Choćby ze zmianą samochodu. A nie wiem, czy jestem mentalnie gotowy, by przesiąść się do multipli. Choć ma to też swoje dobre strony - człowiek zyskuje pewność, że nikt mu auta nie buchnie.

Inna sprawa, że my, dziennikarze - w dobie internetu, który upodlił i zniszczył ten zawód - jesteśmy raczej skazani na to, by preferować takie samochody, których cena wzrasta dwukrotnie po zatankowaniu do pełna. A Lewy to może sobie próbować strzelać z czystą głową.

Szacunek. W pewnym momencie sezonu zacząłem się zastanawiać, kto komu pokaże w najbliższej kolejce środkowy palec. Tyle było wymachiwania grabiami. Razi mnie ten prostacki gest bardzo i trudno go zaakceptować, mimo całej specyfiki niebezpiecznej dyscypliny. Bo to jednak walka o punkty, pieniądze, ale i o życie. A brama parku maszyn, którą zawodnik przekracza, potrafi całkowicie zmienić jego postrzeganie świata. Chemia sprawia, że staje się zupełnie innym człowiekiem. Bo nagle znalazł się na wojnie i ma misję do wykonania.

To prawda, zwracam bacznie uwagę, kto jakim jest człowiekiem. A mistrzowska klasa w sporcie nie stanowi dla mnie absolutnie żadnej wartości dodanej, gdy mamy do czynienia z małym człowiekiem. Osobiście trzymam ostatnio kciuki za takie persony jak Ester Ledecka czy Primoż Roglić. Bo współczesnemu sportowi dodają romantyzmu. Czeszka wygrała na zimowych igrzyskach w Pjongczangu złoto na jednej desce i na dwóch, z kolei Słoweniec był swego czasu niezłym skoczkiem, jednak po upadku na mamuciej Letalnicy przebranżowił się i wsiadł na rower, przy pomocy którego potrafi przenosić góry. Wygrał już Vuelta a Espana, był drugi na Wielkiej Pętli i trzeci w Giro. A więc niby dominuje dziś totalna specjalizacja, jednak wciąż jest poletko dla ludzi renesansu. I dobrze. Jak zauważył pan Sławek Stempniewski, piłkarski ekspert i protoplasta Leszka Demskiego, wszechobecna specjalizacja sprawia, że człowiek wie coraz więcej i więcej o bardzo wąskiej dziedzinie życia, aż w końcu się okazuje, że wie już wszystko o… niczym.
Czyli można zgłupieć totalnie, gdy się skręca tylko w lewo. Dobrze, że martwy sezon w żużlu trwa jakieś pół roku. Jest czas, by się odkręcić, oddać w życiu rzeczom niepokrewnym, z innej bajki.

Dlatego nie tęsknię jeszcze za nowym sezonem, choć, rzecz jasna, staram się być na bieżąco. Ostatnio dostrzegłem, że nasi działacze wciąż wychodzą z założenia, iż nieporządek zrobi się sam, natomiast porządek trzeba robić. Stąd też próbują zaprowadzić ład w światowym żużlu, stymulując pewne zjawiska. Właśnie wprowadzili zapis, w myśl którego zawodnicy mający kontrakt w PGE Ekstralidze mogą się ścigać w maksymalnie dwóch krajowych rozgrywkach - a więc poza naszą ligą zostaje im już tylko jedna destynacja. I z miejsca rozsierdziło to dzikiego Nickiego, bo mimo niespełna 44 lat na karku nie znudziły mu się podróże po Europie.

Ta sprawa też nie jest jednoznaczna, bo są plusy i minusy. Z jednej strony mamy świadomość, że żużlowy rynek istotnie opanowała grupka kilkunastu, może kilkudziesięciu, starzejących się panów, którzy zagarniają pod siebie większą część każdego ligowego tortu. Więc trzeba im to ograniczyć i sprawić, by na rynku pojawił się też nowy wypust. To kolejny zapis, po zawodniku U-24, mający to umożliwić. Z drugiej strony uderzyć to może choćby w żużel na wyspach, który pozostanie zabawą dla miejscowych średniaków i żużlowych turystów objazdowych z krajów trzeciego świata. Bo elita wybierze Polskę i Szwecję. To nie jest miłe i budujące dla miejscowych amatorów szlaki, gdy najlepsze rodzynki z danego kraju nie mogą w tym kraju występować. A my im to właśnie serwujemy. Przy czym my tego możemy nie rozumieć, bo nas to nie dotyczy.

Weźmy takiego Milika sprzed kilku lat, gdy był, być może, u szczytu formy. Dominował i w Polsce, i w Szwecji. Ale rodacy nie mogliby go już oklaskiwać okazjonalnie w Pradze czy Pardubicach. To zbrodnia. Temat niełatwy, bo notoryczne obskakiwanie czterech lig - a la Ułamek - też czyniło ten sport szalonym i dziwacznym. Z drugiej strony nie widzę nic złego w tym, by jakaś gwiazda wpadła ze dwa razy do trzeciego kraju, bo ma w tym jakiś swój interes - albo przejściowy brak innych startów, albo jakaś przysługa względem sponsora etc. Tyle że trudno takie wyjątki usankcjonować na papierze. A więc pojawią się tu i wygrani, i przegrani. Jak to zwykle bywa.

Natomiast prześmiewczy argument, że problem nie istnieje, bo ile my tych lig po prawdzie mamy, jest tyleż błyskotliwy, co smutny po prostu. Otóż my już się staliśmy narodową zabawą dla zamkniętej grupy plemiennej, czymś jak wrestling dla Amerykanów. Tylko jeszcze nie wszyscy się z tym faktem pogodzili. W każdym razie jednostek napędowych do tego porywającego polskie tłumy sportu nie dostarczają takie koncerny jak Yamaha, Kawasaki, Honda, Ferrari, Suzuki, Mercedes czy BMW, tylko chałupniczo jeden dziadek Marzotto. I od tego trzeba wyjść, niestety, analizując problem.

Jednak żebym nie zostawił Was pogrążonych w smutku, okres przecież ciężki. Mianowicie jest pewna żużlowa nacja, która zaczyna wyrastać z pieluch, osiemdziesiątek i studwudziestopiątek. To Duńczycy. Być może już niebawem znów nabierzemy do nich szacunku.

Wojciech Koerber

Zobacz także:
Bartosz Zmarzlik: Na motorze siedzę od urodzenia
Grzegorz Zengota o gorącej głowie, ofertach z PGE Ekstraligi i kontrakcie życia

Źródło artykułu: