[b][tag=61510]
Paweł Kapusta[/tag], Jarosław Galewski: Czytelnicy WP SportoweFakty wybrali cię Żużlowcem Roku 2020. Na pewno jesteś totalnie zaskoczony…[/b]
Bartosz Zmarzlik, mistrz świata, żużlowiec Moje Bermudy Stali Gorzów: Na pewno bardzo szczęśliwy. Widziałem, że organizujecie plebiscyt, i zastanawiałem się, jaki będzie jego wynik. Każdy ekstraligowy klub ma przecież swojego bohatera, na którego głosują kibice. Cieszę się, że statuetka trafiła do mnie. Brałem jednak pod uwagę, że mogę nie wygrać.
Najważniejsza jest dla mnie robota, którą wykonuję na torze. Plebiscyty to świetna sprawa, ale jak w nich nie wygrywasz, żyjesz dalej. Tak samo jest w żużlu. Chcesz zwyciężyć we wszystkich wyścigach, ale świat od razu się nie wali z powodu jednej porażki. Najważniejsze jest dążenie do celu. Cała reszta - wyróżnienia od kibiców i ekspertów - to miła nagroda po zakończeniu sezonu.
W sezonie 2020 obroniłeś tytuł indywidualnego mistrza świata oraz poprowadziłeś Moje Bermudy Stal Gorzów do tytułu wicemistrza Polski. Jeszcze kilka lat temu eksperci mówili, że Zmarzlik w kluczowych momentach zawodzi, nie trzyma ciśnienia. W tym sezonie wygrałeś wszystkie kluczowe biegi. Kiedy i jaka dokładnie zaszła w tobie zmiana?
Minął czas. To on miał największy wpływ na moją przemianę. Nic tak nie uczy, jak doświadczenie konkretnych sytuacji na własnej skórze. Wszyscy wokół mogą ci mówić, co masz robić, ale tego nie zrozumiesz, dopóki sam nie doświadczysz. Właściwą drogę musisz odnaleźć sam. Czasem dotyczy to błahostek, czasem spraw poważniejszych. Kiedyś ludzie oceniali, że nie daję sobie rady z presją. Dziś te same osoby mówią coś zupełnie odwrotnego. Zdania się zmieniają, a ja wciąż jestem przecież Bartkiem Zmarzlikiem. Tyle tylko że bardziej doświadczonym.
ZOBACZ WIDEO Żużel. Pawlicki nigdy nie wyobrażał sobie, że może go spotkać taki sezon
Co czuje zawodnik przed wyścigiem, którego nie może zawalić?
Trudno to dokładnie opisać. To specyficzne przeżycie. W życiu codziennym nie spotkałem się z niczym podobnym. Nic nie wywołuje takich emocji. Jechałem wiele ważnych biegów w karierze, ale nie da się ich porównać z walką o tytuł mistrza świata. Wygranie Grand Prix daje największą satysfakcję, ale spełnienie czuje się dopiero po minięciu linii mety.
W mojej pamięci utkwiły przede wszystkim trzy wyścigi. Pierwszy to bieg w Pradze. Ten, podczas którego szykowałem atak na Taia Woffindena. Czułem, że mój motocykl rozpędza się z okrążenia na okrążenie, że jestem coraz bliżej. Wiedziałem jednak, że mam przed sobą rywala, który jedzie szybko i nie popełnia błędów. By wygrać, musiałem zrobić coś więcej niż zazwyczaj. Coś ekstra. Może właśnie dlatego postawiłem wszystko na jedną kartę i usiadłem na błotniku.
Dwa kolejne biegi to półfinały w Toruniu. Gadaliśmy o presji, ciśnieniu, oczekiwaniach. Gdy w Toruniu zakładałem gogle przed półfinałami, za każdym razem parowały, bo było mi tak gorąco. Gotowałem się od środka. Siedząc w domu, oglądałem w telewizji powtórkę tych zawodów. Patrzyłem na to i naszła mnie myśl: drugi raz bym już tego nie chciał.
Jak to?
Bo do zobaczenia szachownicy na mecie było to bardzo nieprzyjemne doznanie. Presja i oczekiwania, które na mnie ciążyły, były przeogromne. To niesamowite, jak człowiek się wtedy zachowuje. Nie wiem, jak mogę wam to wyjaśnić… Odczuwałem to w taki sposób, jakbym wyszedł z siebie, stanął obok i z góry obserwował swoje zachowanie. W takich sytuacjach wszystko trwa niesłychanie długo, ciągnie się. A przecież bieg ma zawsze około 60 sekund! Z półfinałów potrafię odtworzyć każdy mój ruch, pociągnięcie, odepchnięcie motocykla. Dosłownie wszystko.
Puściłem sprzęgło, spojrzałem w lewo i pomyślałem sobie: Oj, szału nie ma. Czwarte pole było trudne. Miałem jednak plan. Wjechałem na górkę i skontrowałem. Usłyszałem, że motocykl spadł mi za mocno z obrotów. Jeszcze bardziej go zdusiłem. Zacząłem nabierać takiej prędkości, że niemal krzyknąłem: Niech się oni tylko rozjadą! Niech się rozjadą, to gdzieś się wcisnę!
No i właśnie tak się stało. Znalazłem lukę. Wiedziałem, że jedzie ze mną Leon Madsen, który ma szybkie wejścia w łuk. Zobaczyłem go z lewej strony, ale na szczęście go wyniosło. Nie mogłem już się dać oszukać. Uspokoiłem linię jazdy, mniej kantowałem motocykl i głęboko oddychałem. Cały czas myślałem, żeby tylko nie złapać gumy albo żeby nic się nie stało z łańcuszkiem. To był jeden z dwóch najtrudniejszych biegów w moim życiu.
O czym się myśli w trakcie takiego biegu?
Działają automatyzmy, instynkt. Oczy i buzię zawsze mam wtedy szeroko otwarte. Można powiedzieć, że śledzisz siebie samego. Dokładnie wsłuchujesz się we wszystko, co masz wokół. W reakcje motocykla na różne linie jazdy. Dopiero w takich momentach wykorzystujesz w stu procentach to, czego nauczyłeś się przez całe życie.
Niektórzy śmiali się, że za dużo czasu poświęcam na treningi. Że przesadzam. Ale ja zawsze powtarzałem: "Poczekajcie, przyjdzie pora, że te doświadczenia kiedyś przeniosą się na zawody". Nie w każdym biegu jesteś w stanie wyciągnąć z siebie absolutne maksimum, ale w decydujących momentach bez ciężkiej pracy wykonanej w przeszłości nie masz szansy na sukces.
W 2019 roku, gdy walczyłem o tytuł, najlepsze było pierwsze pole startowe. Stanął na nim Emil Sajfutdinow. Ja podjechałem pod taśmę i ustawiłem się na drugim polu. To był jeszcze moment, gdy wszyscy zarzucali mi nie najlepsze starty. A ja wygrałem wtedy mistrzostwo świata moim najlepszym startem w roku! To pokazuje, że w kluczowych momentach wykorzystujesz cały swój potencjał.
Walka z presją, skrajnymi emocjami to nic przyjemnego. Z drugiej strony pamiętam ubiegłą zimę. Przyszedł styczeń, siedziałem w domu i pomyślałem: brakuje mi adrenaliny. Brakuje tego potężnego ciśnienia, znalezienia ekstremalnej sytuacji.
Presja i oczekiwania dokuczają najbardziej podczas zawodów czy może między kolejnymi rundami? Gdy siedzi się w domu, czeka na kolejny start i rozmyśla?
Jasne, wiele się myśli między rundami. Po dwóch pierwszych we Wrocławiu byłem średnio zadowolony. W Gorzowie był świetny pierwszy dzień, a drugi zakończył się mega niedosytem, bo wygrałem prawie wszystkie biegi, a ten najważniejszy mi nie poszedł. W końcu nadszedł czas na Pragę.
Byłem zdezorientowany. Zacząłem sobie w myślach powtarzać, że przecież nic nie muszę. Że mogę, bo mistrzem świata już przecież jestem. Postanowiłem, że będę robić wszystko najlepiej, jak potrafię, a jeśli to będzie za mało – cóż, trudno. I właśnie praska część GP była najbardziej stresująca. Dużo rozmawiałem z moim tunerem, panem Rysiem Kowalskim.
- Panie Rysiu, co ja mam robić? - pytałem. - Jak to wszystko poukładać?
Te same dyskusje toczyłem z moim teamem. W moim przypadku to była przecież norma, że cały sezon jechałem dobrze, a w Pradze jak "ogórek". Nic mi tam nie wychodziło. W końcu postanowiłem podejść do tych zawodów na luzie. Kluczowy okazał się pierwszy bieg. Dostałem w nim czwarte pole, czyli złe, zaczęło się bez taryfy ulgowej. Albo w jedną, albo drugą. Pamiętam, że gdy wygrałem pierwszy bieg, pomyślałem sobie: Da się! W Pradze też da się wygrywać! Zrobiliśmy dobre korekty. Wszystko, co wprowadzaliśmy, przynosiło efekty. W końcu udało mi się tę Pragę "przełamać". W przeszłości było już tak z Krsko czy Vojens.
Ten sezon sam w sobie był trudny, specyficzny.
Najgorszy był początek. Wyjechałem na pierwsze treningi i nagle ktoś powiedział: stop. Zapalił czerwone światło. Zostaliśmy zamknięci w domach i nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać. Na co i na kiedy się szykować. Człowiek bił się z różnymi myślami, bo chciał uniknąć sytuacji, że nie będzie gotowy, gdy ktoś powie, że jutro jedziemy. Później ruszyliśmy, ale mierzyliśmy się z całkiem nowymi zasadami. Ograniczona liczebność teamów, a przede wszystkim brak możliwości jazdy na innych torach. Dla mnie to było mało komfortowe. We właściwy rytm wpadłem dopiero po półtora miesiąca. Początek sezonu jest jednak dla mnie zawsze kluczowy i lubię go przypilnować.
Chwilę temu użyłeś określenia: za dużo czasu przeznaczać na treningi. Co to właściwie znaczy?
Nie chcę jechać pod taśmę, gdy nie czuję się w stu procentach pewnie na motocyklu. Ścigam się na maksa albo w ogóle. Spędzanie czasu na torze mnie napędza. Na treningach wyjeżdżam wiele godzin, bo jestem zawodnikiem, który tego potrzebuje. Nawet ostatnie lata pokazują, że początek sezonu jest dla mnie trochę dziwny. Niby punktuję, ale sam nie jestem z siebie zadowolony. Wiem wtedy, że mam rezerwy.
O moje podejście najlepiej zapytać trenera Stanisława Chomskiego.
- Trenerze, zrób trening! - dzwonię do niego z prośbą.
- A co chcesz sprawdzić? - pada pytanie.
- Nic, po prostu chcę pojeździć!
Nie potrafię wyliczyć, ile razy w tygodniu to robię. Wszystko zależy od sytuacji. Bo gdy czuję się pewnie, wolę już nie mieszać sobie w głowie. Tak było pod koniec tego sezonu. Nie trenowałem w Gorzowie prawie wcale, ale z marszu zrobiłem trzy razy komplet. To też pokazuje, że praca wykonana na początku sezonu procentuje później.
A jak wyglądało to w przeszłości?
Nie szło mnie wygonić z toru. Nic nie kręciło mnie tak bardzo jak jazda. Zdarzało mi się wsiadać po takim treningu do busa i zasypiałem w drodze do domu. A mam przecież tylko pół godziny! To właśnie oznaczało, że byłem dobrze najeżdżony. Jeśli do tego dochodził zatarty silnik, to spełnienie było totalne. Inna sprawa, że wtedy pojawiał się też płacz, bo przecież motor się zepsuł. Można się z tego śmiać, ale tak miałem.
Nigdy nie kręciło mnie chodzenie na boisko, kopanie piłki. Zakładałem kask, wsiadałem na motocykl i jeździłem tyle, ile miałem paliwa. Tak samo w domu: jeździłem na quadzie, dopóki było w nim paliwo. A gdy się kończyło, zaczynał się płacz i marudzenie. Dziadziuś i babcia dawali mi wtedy po dwie, trzy dychy, jechaliśmy na stację i znów od rana do wieczora było jeżdżenie. Dla mnie nie miało znaczenia na czym. Ważne, żeby był silnik.
Kochałem i kocham motoryzację. Tata jako złota rączka przerabiał mi motorynki. Ostatnio wspominał zabawną sytuację, że gdy miałem trzy lata, przyszedłem do niego i powiedziałem, że motorek nie jeździ. Narobił się przy nim, sprawdził wszystko i nadal nie wiedział, co się stało. A ja dobrze wiedziałem, dlaczego tak było, tylko nikomu nie mówiłem. Nalałem do środka nafty. Miałem trzy lata, więc pomyślałem, że płyn to płyn. Trzeba nalać i będziemy jeździć. Tata się narobił, ale w końcu powąchał zawartość baku.
Gdy się budziłem, zanim poszedłem na przystanek, żeby dojechać do szkoły, z plecakiem wsiadałem na chwilę na motor lub quad. Musiałem się przejechać, zrobić kilka kółek. Ustawiałem go przy domu, żeby był gotowy do akcji, gdy wrócę. Po szkole dzwoniłem do rodziców, podjeżdżali po mnie, wysiadałem z auta i od razu na quad. Zajeżdżałem wszystko, ale tata mówi, że miałem też cierpliwość. Gdy się coś urwało czy psuło, potrafiłem od rana do nocy siedzieć umazany po łokcie, żeby tylko znowu odpaliło. O nic nawet nie pytałem, grzebałem i - co najśmieszniejsze - często udawało mi się wszystko naprawić. Tata pozwalał, nie obawiał się, że coś jeszcze bardziej zepsuję. Mówił nawet, że jak tego nie zrobię, to nigdy się nie nauczę. Mamy zakład ślusarski, motorki czy quady wrzucałem między tokarki czy frezarki i udoskonalałem swoje pomysły. Bardzo to lubiłem.
Nigdy nie miałeś innej pasji?
Na motorze siedziałem w zasadzie od urodzenia. Tata też całe dzieciństwo jeździł na Simsonach czy MZ z kolegami. Na podwórku stało mnóstwo motorów, jeździł też dziadek. Pierwszy elektryczny samochodzik dostałem, gdy miałem dwa latka, więc sami widzicie, że ledwo łaziłem, a już jeździłem. Byliśmy wtedy w sklepie, zobaczyłem go i tak się uczepiłem, że musieli mi go kupić. Zresztą, wpadłem nim później do piwnicy. Tata do dziś nie wie, jak to zrobiłem. Takich sytuacji było mnóstwo.
A pierwsza wizyta na stadionie żużlowym?
Pamiętam, kiedy zaraziłem się żużlem. Byłem z mamą w sklepie i zobaczyłem ulotkę z napisem żużel. Na niej - motory. To był festyn w Barlinku. Bogusław Nowak zabrał dzieci i zorganizował pokazówkę mini żużla. Od razu po zejściu z trybun trzeba było zaprowadzić mnie do trenera. Tata się zdziwił, bo jako dziecko do nikogo nie zagadywałem, a wtedy sam pytałem, jak można się zapisać.
Swoich sił próbował już Adrian Cyfer. Podobało mi się, że ma taki sam crossik jak ja, a już jeździ z innymi dziećmi. Do tamtej pory jeździłem sam. No i tak się zaczęło. Rodzice puścili hasło, że pójdziemy na treningi, gdy będziemy mieć czerwone paski na świadectwie. Z tej umowy nigdy się nie wywiązałem, ale był progres. Nasze starania zostały zauważone. Na treningi jeździliśmy przyczepką. To były świetne czasy. Później były ogniska i integracja z dziećmi. Miałem tam lepiej niż w przedszkolu.
Był jednak moment, w którym twoja kariera stanęła pod wielkim znakiem zapytania.
Tak, było to związane z kontuzją brata. On juz startował, a ja zaczynałem wtedy jazdę na żużlu. Po tym, co mu się stało, w domu wszystko było "na nie". Mama mówiła, że koniec z tym, że wywalamy zabawki i nic z tego. Brat jeszcze w szpitalu powiedział jej, żeby nie krzywdziła mnie za to, co go spotkało. Padło hasło, że pomożemy Bartkowi i będzie jeszcze mocniejszy. Brat wrócił później do żużla, ale od razu wypadł mu bark i uznaliśmy, że może to znak, by odnalazł się w innej roli. Dzięki temu mam najlepszego menedżera na świecie.
Dla mnie osobiście jego wypadek też był bardzo ciężkim przeżyciem. Byłem wtedy w parkingu, pomagałem mu podczas zawodów. Czyściłem koła, zmieniałem zębatki. Paweł strasznie upadł, tata wyleciał do niego z parkingu, podjechała karetka. Kosztowało mnie to mnóstwo nerwów, płaczu. Byłem bardzo emocjonalnym chłopakiem, a tu przecież coś strasznego stało się bratu. Tato prosto z toru zabrał go do szpitala, a ja zostałem na stadionie z kolegą, który nam pomagał. Chowałem zniszczony motor. Straszny widok.
Nie chciałeś wtedy dać sobie spokoju z żużlem?
Do mnie to chyba nie docierało, bo poza motocyklami nie istniało prawie nic. W tym samym roku, w którym doszło do wypadku, mama pozwoliła mi jeszcze pojechać na mistrzostwa Polski do Łodzi. Zrobiłem 11 punktów, wykręciłem najlepszy czas. Powiedziałem wtedy, że to dla brata. Warto dodać, że zdobyliśmy wtedy z Łukaszem Cyranem, Adrianem Szewczykowskim i Pawłem Parysem złoty medal Młodzieżowych Drużynowych Mistrzostw Polski.
Ten moment był przełomowy i w rodzinie skończył się strach?
Myślę, że tak, choć największą robotę zrobiły słowa brata do mamy, by nie krzywdzić mnie za to, co go spotkało. To okazało się chyba kluczowe. Poza tym, mało z tego okresu pamiętam, bo złe rzeczy raczej wypiera się z głowy.
Nie boisz się czasem, gdy wsiadasz na motor? Uprawiasz niesamowicie niebezpieczny sport.
Życie też jest niebezpieczne. Gdy przechodzę przez pasy, też mam obawy. Staram się jednak robić wszystko tak, by sobie i innym nie zrobić krzywdy.
Nie zawsze wypadek wynika jednak z twojej winy.
Kluczowe jest ułożenie sobie tego w głowie. Musisz zrobić wszystko, by tych złych sytuacji nie było.
Nauczyłeś się kalkulować? Są sytuacje, gdy wychodzisz z założenia, że lepiej odpuścić, bo sezon nie kończy się na tym jednym biegu? O takiej umiejętności mówił kiedyś Greg Hancock.
Zdecydowanie. Odczułem to w tym roku. A co do Grega Hancocka - dlaczego potrafił to robić? Bo miał cztery tytuły mistrza świata. Z doświadczenia wiem, że po zdobyciu złota jedzie się już inaczej. Wiesz, że niczego nie musisz, że tylko możesz. Tytuł powoduje, że myślisz rozsądniej, nie jesteś już taki napalony.
Z drugiej strony bez ryzyka nie ma sukcesów.
Ale kalkulacja w głowie jest już nieco inna. Potrafisz rozdzielić bieg w Toruniu od innego biegu w sezonie. Lepiej zrobić punkt czy dwa, ale jechać kolejne wyścigi.
Ciężkie upadki się jednak zdarzają. Niektóre kończą się tragicznie. Co myśli zawodnik, kiedy jego kumpel traci na torze zdrowie lub życie?
Wtedy w całym środowisku tworzy się dystans. Pojawiają się różne myśli, bo to trudne sytuacje. Każdy wtedy trochę się stopuje.
Było kilka wypadków, które wyjątkowo mocno na mnie wpłynęły. Na pewno było tak w przypadku Darcy'ego Warda i Tomasza Golloba. Tomaszowi nie przydarzyło się to wprawdzie na torze żużlowym (23 kwietnia 2017 roku podczas treningu motocrossowego w Chełmnie Gollob uległ wypadkowi i odniósł poważne obrażenia kręgosłupa), ale chodzi o sam fakt. Jestem naprawdę uczuciowy. Kiedy krzywda spotyka kogoś, kogo znam, opuszczają mnie chęci. Pewnie sami macie tak, że jak dzieje się coś złego w domu, to nie macie ochoty iść do pracy. Ze sportowcami jest tak samo.
Z Tomaszem Gollobem utrzymujesz bliski kontakt?
Słowa od pana Tomka zawsze mnie umacniają. Odbywamy wiele fajnych i luźnych rozmów o silnikach czy motocyklach. Obaj to kochamy i dlatego lubimy dyskutować.
W tym roku podczas Grand Prix w Pradze napisałeś do niego SMS z pytaniem, które pole startowe wybrać. Wiele podobnych sytuacji miało miejsce wcześniej?
Nie, to był jedyny raz. Doszło do tego drugiego dnia rywalizacji. Siedziałem wtedy wyluzowany, miałem sporo czasu i pomyślałem sobie, że spytam, jak to wygląda z perspektywy telewizora. Zapytałem pana Tomka, on doradził mi drugie pole, a ja posłuchałem.
Od dłuższego czasu sporo się wokół ciebie dzieje. Rzadko się zdarza, by żużlowiec siadał na kanapie u Kuby Wojewódzkiego. Nie kręci ci się od tego w głowie?
Oceniam to w innych kategoriach. Trafiam w ciekawe miejsca i za każdym razem to dla mnie dobra lekcja. Chętnie uczestniczę w takich wydarzeniach, bo super pokazać siebie, ale przede wszystkim zareklamować sport, który uprawiam. Dzięki temu możemy dotrzeć do innych ludzi i sprawić, że żużel będzie bardziej zauważany. Chcę zarażać nowe osoby naszą dyscypliną, bo uważam, że jest świetna.
W zeszłym roku pozytywnego szumu było mnóstwo. Teraz to trochę powtórka z rozrywki, choć wiadomo, że epidemia ogranicza niektóre sytuacje.
Coś cię w tym kolorowym świecie zaskoczyło?
Robiliśmy niedawno projekt z Olivierem Janiakiem. Poznałem tam Janka Błachowicza i wiele innych, ciekawych osób. Zacząłem ich postrzegać zupełnie inaczej niż w telewizji. To naprawdę otwarci i pozytywni ludzie. Ze mną jest akurat tak, że kiedy wchodzę w nowe miejsca, jestem odrobinę wycofany. Mam obawy, że mogę zostać niezauważony. W tym roku było całkiem odwrotnie. Pojawiałem się gdzieś i od razu byłem świetnie przyjmowany. Nie musiałem się przedstawiać.
Niebawem zostaniesz ojcem. Z tego powodu coś się w tobie zmienia?
Nie, bo i co miałoby się zmienić? To świetna sprawa, że rodzina się powiększy. Chcieliśmy tego, tak sobie to zaplanowaliśmy. Mama - babcia jest obok, więc wszystko będzie ułożone jak należy.
Nie obawiasz się, że z powodu żużla wiele ważnych, rodzinnych momentów będzie cię omijać?
Wszystko poukładam tak, żeby pogodzić jedno i drugie. Wiem, że da się to zrobić. Na początku nie będzie Szwecji i Grand Prix. Zostanie tylko liga polska. Na stadion, na trening, jadę pół godziny, będę wiele czasu spędzał w domu. A do warsztatu będziemy chodzić razem.