"Renegocjacje kontraktów w sytuacji, kiedy żużlowcy zainwestowali już w sprzęt, mechaników, bazę i całe zaplecze w sytuacji, kiedy sezon powinien już trwać oraz wprowadzenie max. 150 tysięcy złotych za podpis i 2500 złotych za punkt zwiastuje najciekawszy okres transferowy od lat" - pisze Ireneusz Maciej Zmora na Facebooku.
Co były prezes Stali Gorzów miał na myśli? On sam tego nie rozwija, ale postaramy się zrobić to za niego, bo sprawa wydaje się prosta i oczywista.
Jeśli zawodnicy w listopadzie 2019 podpisywali kontrakty na regulaminowe minimum, wtedy to było 250 tysięcy, a do tego dokładano im nawet drugie tyle od sponsora, to dla nich te 150 tysięcy jest ogromnym ciosem. Zwłaszcza że większość zawodników nie spodziewając się obniżki, wydała już po 300, 400 tysięcy, a niektórzy robili już nawet zakupy na zeszyt.
ZOBACZ WIDEO Krzysztof Cugowski: Żużel jest sportem, który powinien najszybciej wrócić na stadiony
Właśnie wydatki to jest coś, co będzie kością niezgody. Jeśli policzymy, że najlepsi na silniki i serwisy potrafią wydać pół miliona rocznie, a do tego dołożymy zakupy pozostałego sprzętu i akcesoriów (na pewno ponad 150 tysięcy) i utrzymanie teamu (około 180 tysięcy), to wychodzi nam, że szykują się naprawdę ostre targi o pieniądze. Pewnie prezesi dorzucą niektórym zawodnikom jakieś sponsorskie dodatki pod stołem i tak załatwią sprawę. Wielu będzie jednak niezadowolonych, dlatego sezon transferowy można uznać za otwarty.
Jeśli w ostatnim czasie żużlowcy nie zmieniali klubów, bo mieli zaufanie do swoich pracodawców, to teraz, przy okazji finansowych rozmów, zostanie ono mocno nadwątlone. Właśnie z powodu obniżenia kwot za podpis czy przygotowanie do sezonu (jak kto woli). To teraz jedni na drugich będą się obrażali, tu i ówdzie wybuchną konflikty. Zacznie się też wojna podjazdowa.
Ta ostatnia będzie związana z gwiazdami, które mają najwięcej, więc i potencjał na obniżkę kontraktu jest u nich bardzo duży. Jak jeden prezes będzie ścinał, to ten z konkurencji będzie szykował grunt, mówiąc: kryzys kryzysem, ale ja bym ci tyle nie zabrał. Jeśli do tego dodamy, że zawodnicy będą się między sobą wymieniali informacjami, to zrobi się z tego naprawdę niezły kocioł. Nie ma wyjścia, z tego musi wyniknąć większy ruch na giełdzie.
Problemu by nie było, gdyby zawodnicy już przed zakupami dowiedzieli się, że mają na przygotowanie 150 tys., bo wtedy inaczej podeszliby do swoich wydatków. Teraz jest już za późno, zainwestowanej kasy nikt im nie zwróci. A jeśli ktoś wątpi w to, że będzie ruch na giełdzie, to już na koniec przypomnimy reakcję zawodników Fogo Unii Leszno, którzy dostali info od prezesa klubu, że ten płaci im po 30 tysięcy złotych, bo koronawirus.
Czytaj także:
Żużlowcy nie chcą przyjąć oferty PGE Ekstraligi
Boniek poszedł do premiera i sport wraca