Od pewnego czasu w żużlu trwa nieustanny wyścig zbrojeń. Tunerzy prześcigają się w wymyślaniu nowych rozwiązań, za sprawą których sprzęt staje się coraz szybszy, ale też mniej trwały. To wszystko prowadzi do częstszych serwisów, a co za tym idzie - wzrostu kosztów.
FIM wyszedł z inicjatywą, by pomóc zawodnikom w cierpieniach i od roku 2020 wprowadził limitery obrotów. Dzięki temu sprzęt ma być mniej żyłowany, a przez to będzie w stanie wytrzymać dłuższe dystanse. Są jednak pewne "ale".
Czytaj także: Transfery, które wydawały się być nierealne
- Mam wątpliwości, czy w żużlu będą tylko spełniać swoją rolę bez mnożenia innych kłopotów. Ciekawe jest np. to że obecne limitery nie posiadają homologacji. Skąd mamy pewność, że jeden faktycznie pozwala "kręcić" obroty do 13,5 tys., a drugi nie pozwala na 13,8 tys. obrotów? - mówił nam jeszcze w grudniu Rafał Dobrucki (czytaj więcej o tym TUTAJ), opiekun młodzieżowej reprezentacji Polski.
ZOBACZ WIDEO Bartosz Zmarzlik typował Roberta Lewandowskiego na sportowca roku w Polsce
Kontrowersje wywołuje też sprawdzanie silników, bo aby sprawdzić obroty silnika, trzeba będzie w parku maszyn zasymulować start, a to będzie powodować niepotrzebne zużycie się sprzętu.
- Nie testowałem limiterów, więc nie wiem, co będzie. Być może trzeba będzie inaczej ułożyć sylwetkę na starcie, może trzeba będzie inaczej wkręcić gaz. Dla mnie pomysł z limiterem jest bez sensu, bo został on wprowadzony dla ograniczania kosztów, a wcale ich nie ograniczy - mówił nam ostatnio Jarosław Hampel (czytaj więcej o tym TUTAJ).
Ze środowiska da się słyszeć głosy, że sprawę można było załatwić znacznie taniej i prościej, bez stawiania na problematyczne limitery. Wystarczyłoby zmienić bieżnik opony albo jej właściwości. Gdyby guma stała się twardsza, to nie gwarantowałaby aż takiej przyczepności, to zaś skutkowałoby koniecznością obniżenia mocy jednostek. Podobnie byłoby w przypadku zastosowania nieco węższych opon.
Czytaj także: Kostka i kolano Leona Madsena w coraz lepszym stanie
W obecnych realiach często określa się, że w 80 proc. o sukcesie zawodnika decyduje sprzęt, a 20 proc. to jego umiejętności. Za sprawą opon o innych właściwościach można by przywrócić te wartości do rozsądnego poziomu.
Jest tylko jeden problem. W przypadku zmian w oponach koszty ponieśliby producenci ogumienia (m.in. Mitas, Anlas), a nie zawodnicy. Najwidoczniej federacja woli, aby za nowinki płacili żużlowcy.