Stefan Smołka: Powroty do przeszłości: polski żużel pół wieku temu - 1967. ROW szósty raz z rzędu (felieton)

Zdjęcie okładkowe artykułu: Materiały prasowe / Archiwum Stefana Smołki / Srebrna reprezentacja Polski 1967. Od lewej: Andrzej Wyglenda, Jerzy Trzeszkowski, Andrzej Pogorzelski, Antoni Woryna i Zbigniew Podlecki
Materiały prasowe / Archiwum Stefana Smołki / Srebrna reprezentacja Polski 1967. Od lewej: Andrzej Wyglenda, Jerzy Trzeszkowski, Andrzej Pogorzelski, Antoni Woryna i Zbigniew Podlecki
zdjęcie autora artykułu

Żużel polski pół wieku temu miał się całkiem dobrze. Był co prawda bardziej czarny, ale wydawał się czystszy. Wtedy nieco szerszy niż dziś żużlowy świat jednoczył siły przeciw nam.

W tym artykule dowiesz się o:

Powroty do przeszłości to cykl felietonów Stefana Smołki.

***

Chciał pokazać, że Polska nie taka znów mocna i to jedynie przypadek sprawił, iż "reszta świata" dostawała od naszych łupnia (DMŚ 1965 i 1966), że ten możny świat zlekceważył tylko rosnący potencjał Polski w żużlowej konkurencji. Tymczasem, analizując zakończony sezon 1967 widać, iż zwycięstwa Biało-Czerwonych były konsekwencją wielkiej popularności speedwaya w Polsce.

Przypomnijmy, w roku 1965 polska reprezentacja (po raz drugi w historii) zdobyła w niemieckim Kempten złoto DMŚ, to samo stało się w roku następnym, 1966, we Wrocławiu. Wygraliśmy bezapelacyjnie, nie było siły na Polaków. Indywidualnie też szło ku dobremu. Antoni Woryna przed sezonem 1967 był aktualnym drugim wicemistrzem świata, jego nauczyciel a zarazem klubowy kolega Stanisław Tkocz był wtedy dziewiątym żużlowcem w świecie, Marian Kaiser jedenastym, a Andrzej Pogorzelski dwunastym. Dwójka rybniczan w najlepszej dziesiątce świata, a czwórka Biało-Czerwonych pośród najlepszych dwunastu, i to podczas finału na obcej ziemi. To było imponujące przełamanie brytyjsko-szwedzkiej dominacji. Jak do tego doszło, że po sezonie 1967, pomimo bardzo dobrej postawy polskich żużlowców, rozlała się na nich fala krytyki, odsądzono ich od czci i wiary? Oto fakty. Na początku maja 1967 roku rozpoczęły się eliminacje IMŚ z licznym udziałem Polaków. W Miszkolcu wygrał Edmund Migoś, a w pierwszej piątce byli jeszcze Andrzej Pogorzelski i Stanisław Tkocz. W Abensbergu wygrał Joachim Maj z kompletem punktów, drugi był Paweł Waloszek, a w piątce oprócz tego zmieścili się Antek Woryna i Konstanty Pociejkowicz. W Mariborze dwa pierwsze miejsca wywalczyli Andrzej Wyglenda i Jerzy Trzeszkowski. Trudniej szło Polakom w enerdowskiej Miśni, gdzie Zbigniew Podlecki był trzeci, Stanisław Rurarz siódmy, a odpadł Marian Rose, który był bliski podium, ale z jednego wyścigu został raczej niesłusznie wykluczony za niebezpieczną jazdę. W półfinałach kontynentalnych, Polacy znów błyszczeli (Woryna wygrał w Slanym, a spoza podium awansowali Waloszek, Migoś i Pogorzelski, zaś w Bałakowie wygrał Wyglenda, a z dalszych miejsc przeszli Rurarz i Trzeszkowski), niestety część już definitywnie odpadła, a mianowicie: Konstanty Pociejkowicz, Joachim Maj, Stanisław Tkocz i Zbigniew Podlecki. Finał kontynentalny rozegrano w szczęśliwym dla nas niemieckim Kempten. Wygrał Wyglenda przed Trzeszkowskim, czwarty był Pogorzelski, a piąty Woryna. Reszta odpadła (Rurarz, Migoś, Waloszek), a szkoda, bo europejski finał przewidziano na koniec sierpnia we Wrocławiu. Na Stadion Olimpijski zjechało m.in. specjalnymi tramwajami 60 tysięcy widzów. Awansowali wszyscy czterej nasi reprezentanci, Trzeszkowski z dziewiątego miejsca, Woryna z czwartego, Pogorzelski z drugiego i Wyglenda z pierwszego. Ten ostatni został więc tzw. mistrzem Europy i naturalnym faworytem na finał światowy. Andrzej Wyglenda w 1967 roku pobił swego rodzaju rekord, mianowicie na wszystkich czterech szczeblach drabiny eliminacyjnej meldował się jako bezdyskusyjny zwycięzca.

ZOBACZ WIDEO Wypadek Tomasza Golloba wstrząsnął Polską. "To najważniejszy wyścig w jego życiu"

Niestety, finał światowy w połowie września rozegrano na Wembley, najbardziej znienawidzonym przez Polaków obiekcie. Problem tu leżał raczej w głowie, nie na torze, czy w sprzęcie. Dość, że Wyglenda miał prawo kląć najsoczystszymi wiązankami. W Londynie wygrał Ove Fundin, ten sam, który we Wrocławiu przy Polakach cieniował jak rzadko, to samo wicemistrz Bengt Jansson, na trzecim miejscu stanął Ivan Mauger. Najlepsi z Polaków w końcowym rozdaniu to Pogorzelski - dziewiąty i Woryna - jedenasty, zaś faworyzowany Wyglenda trzy razy defektował. Tu ciekawostka, taki lider Rosjan Igor Plechanow, który z Polakami przegrywał regularnie w eliminacjach i praktycznie wszędzie, nawet na własnych śmieciach, w "Kotle Czarownic" na Wembley był tuż za podium. Reprezentacja Polski na żużlu w omawianym 1967 roku otoczona była szczególną troską ze strony władz PZM. Rysowała się bowiem szansa zdobycia na własność Pucharu Świata. Wystarczyło trzeci raz rok po roku wygrać finał DMŚ 1967 w Malmoe. - Wiśta wio, łatwo powiedzieć - jak mawiał główny bohater kultowego serialu TVP "Dom". Słusznie uznano, że tylko liczniejszy kontakt z europejską czołówką może Polakom dać upragnione trzecie złoto, szczególne miejsce w historii, no i cenne trofeum na własność. Sport jednak lubi płatać figle, zwane niespodziankami. Postawiono na międzypaństwowe mecze towarzyskie. Polacy potykali się między innymi ze Szwedami w Łodzi i Bydgoszczy (jeden wygrali, drugi wysoko przegrali), a wyróżnili się Henryk Glücklich, Marian Rose i wciąż świetny Edward Kupczyński. W lipcu kadra wyjechała na Wyspy Brytyjskie i tam dwa mecze wygrała, a cztery przegrała. Opiekunem był kierownik drużyny ROW, wpływowy Jerzy Kubik. Wyróżnili się Pogorzelski, Migoś, Woryna, Waloszek i, co ciekawe, wysoko punktujący na angielskich torach Wyglenda, ten sam, który nie istniał później na Wembley. Ten brytyjski serial lipcowy był w ogóle pechowy dla znakomitego w całym sezonie Andrzeja Wyglendy. W pierwszym meczu, w Edynburgu, rybniczanin mocno się potłukł, m.in. w starciu z niedoświadczonym kolegą z kadry Jurkiem Trzeszkowskim. Potem pomimo bólu dwa razy punktował dwucyfrowo dla Polski.

Niestety w Poole, miażdżąc m.in. Maugera oraz braci Boocock, z poważną kontuzją nogi wylądował w szpitalu, po czym kilka tygodni intensywnie się leczył. Że wrócił, wcale nie gorszy, pokazują wyniki indywidualne i w kadrze narodowej. Gdyby Wyglenda w 1967 roku został mistrzem świata, to światowa elita zapewne tylko pokiwałaby głową na znak szczerego podziwu tudzież aprobaty. To powinien być rok Wyglendy... Gdyby nie fatum Wembley. Rówieśnik Andrzeja Antek Woryna też spisywał się pięknie i też przewracał się nie mniej efektownie, boleśnie przy tym raniąc. W pierwszym meczu w Wielkiej Brytanii Woryna zaliczył potężny "dzwon", w konsekwencji szpital z podejrzeniem wstrząśnienia mózgu, ale dla Antka no problem, z blokadą przeciwbólową jeździł dalej i okazał się prawdziwym liderem Polaków. Takich mieliśmy pół wieku temu twardzieli à la Doyle.

Antoni Woryna i Andrzej Wyglenda, dwaj najlepsi polscy żużlowcy 1967 roku - fot. z archiwum autora
Antoni Woryna i Andrzej Wyglenda, dwaj najlepsi polscy żużlowcy 1967 roku - fot. z archiwum autora

Swego rodzaju ostrzeżeniem, że nie wszystko może iść, jak chcieli działacze w Warszawie był półfinał DMŚ zwany finałem kontynentalnym. W radzieckiej Ufie co prawda tylko jednym punktem, ale Polacy przegrali z gospodarzami. Na szczęście awansowały dwa pierwsze teamy. Niepokonany był Woryna, jeden punkt stracił Pogorzelski. Zabrakło leczącego wtedy kontuzję Wyglendy, ale na finał był już zdrów. Tenże Andrzej okazał się, obok Antka, liderem Polaków w decydującej batalii o tytuł DMŚ w Malmoe. Na trudnym po kilkudniowych opadach torze tylko Goete Nordin był lepszy od dwóch rybniczan, Wyglenda oddał rywalom 3 punkty, Woryna 2. Zawiedli Trzeszkowski, Podlecki, ale najbardziej Pogorzelski, który zaliczył tylko dwa starty, w obu był ostatni. Każdy sportowiec ma prawo do chwili kryzysu, rolą trenera-selekcjonera (był nim Józef Olejniczak wraz z płk. Rościsławem Słowieckim) jest wyczuć "doła" i nie wystawiać delikwenta, bo traci zespół, a sam zawodnik przez wystawienie do składu na siłę zostaje poniekąd skrzywdzony.

Polska zdobyła srebro mistrzostw świata, tym samym ulegając Szwedom nie zdobyła na własność okazałego Pucharu. Winą (jeśli można o czymś takim mówić) obarczono przede wszystkim Pogorzelskiego, ale dostało się też kapitanowi reprezentacji Worynie. Nie pomógł jego świetny dorobek w finale (10 punktów na 12 możliwych), ani nawet fantastyczny ostatni wyścig, w którym "fruwający Toni" pokonał dwie żużlowe legendy, Briggsa i Fundina. Po finale GKŻ zawiesiła go w funkcji kapitana polskiej kadry żużlowców.

Dalsza część artykułu na drugiej stronie. [nextpage]Indywidualnie w wymiarze światowym to mógł być rok Wyglendy, mógł to też być rok Woryny, który w przekroju sezonu szedł z Wyglendą "łeb w łeb". Dwaj rybniczanie byli wtedy na czele polskich żużlowców, co potwierdziła zresztą sporządzona już po latach w "TŻ" tzw. Dwudziestka Sezonu, gdzie obaj reprezentanci ROW znaleźli się na dwóch czołowych lokatach. W cyklu turniejów Złotego Kasku najlepszy był w końcu Woryna przed swoim dawnym sąsiadem z rybnickiego Zamysłowa, Henrykiem Gluecklichem i drugim krajanem z Paruszowca, Wyglendą właśnie. Ale dodać się godzi, że z powodu kontuzji Wyglenda nie we wszystkich turniejach brał udział. Indywidualnym mistrzem Polski na torze w Rybniku nie został żaden z wymienionej trójki faworytów, lecz Zygmunt Pytko (Pytka - z oryginalnej metryki) z tarnowskiej Unii.

To była bomba na rybnickim stadionie. Jej detonatorem był oczywiście lider Unii Tarnów, jeżdżący znakomicie Pytko (choć w bezpośrednim pojedynku przegrał z Woryną), ale także Zygfryd Friedek. Opolanin niesamowitą szarżą tuż przed metą XVI wyścigu pozbawił Worynę tytułu mistrza Polski, sam zaś wywalczył dla siebie brąz. Pytko do młodzieniaszków już nie należał, ale był w świetnej formie, miał czwartą średnią w ekstraklasie, wygrał półfinał IMP w Rzeszowie (drugi w Gorzowie wygrał Gluecklich), dobrze wypadał w kadrze narodowej. Niemniej o zwycięstwie tarnowskiej Jaskółki w jaskini lwa (ławicy rekinów?) nikt, nie wyłączając jego samego, przed finałem poważnie nie myślał. O niesprawiedliwości nie może być mowy, słuszniej tu mówić o całym uroku sportu i o tej szczególnej magii jednodniowych finałów, pamiętanych przez dziesięciolecia. Nie było jeszcze pół wieku temu rozgrywek indywidualnych juniorów, jak Brązowy Kask, czy też drużynowych mistrzostw młodzieżowych, za to już drugi rok funkcjonował młodzieżowy Srebrny Kask (wtedy dla "młodzieży" w wieku do 25 lat), a jednocześnie wprowadzono Młodzieżowe Indywidualne Mistrzostwa Polski, z dokładnie takim samym limitem wieku 25 lat. W Srebrnym Kasku triumfował Edward Jancarz przed dwoma żużlowcami drugiej ligi, Fiedkiem z Opola i Bogdanem Szulukiem z Torunia. Skład czołówki pierwszego w historii finału MIMP zaskakiwał o tyle, że tu również dominowali zawodnicy drugoligowi, para leszczyńskiej Unii Zbigniew Jąder i Zdzisław Dobrucki (musieli stoczyć dodatkowy wyścig o koronę), za nimi Szuluk z toruńskiej Stali.

W pierwszej lidze młodzieży było jak na lekarstwo, a jeśli nawet się młody trafił, to trudno mu było się przebić, bez przywilejów rozwój jego był wolniejszy niż dziś, ale za to wybranym jednostkom dawał dużo mocniejszego kopa na przyszłość. Pokazały to choćby przykłady Gluecklicha, Jancarza, Gryta, Bruzdy. Ciężko się przedzierali do składów w swoich klubach, ale za to potem nie osiadali na laurach, błyszczeli jaśniej i dłużej. Niemałym zainteresowaniem kibiców cieszyły się czwórmecze o Puchar PZM, szczególnie pierwszej czwórki drużyn z poprzedniego sezonu. W 1967 roku wygrali znów rybniczanie, o całe 40 punktów wyprzedzając Stal Gorzów z Pogorzelskim, Padewskim, Migosiem, Rogalem i Jancarzem. Ligę również zdominował ROW. To była trwająca już sześć lat władza absolutna - fenomen w skali światowej. Wysokie zwycięstwa galaktycznego zespołu samych wychowanków dla kogoś z boku może wydawały się nudne, ale nie dla rybnickich kibiców, którzy oglądali pogromy kolejnych rywali w liczbie oscylującej koło 20 tysięcy. Nikt się nie nudził, nikt nie narzekał, ponieważ pomimo wygranych były to piękne widowiska, walka na całym dystansie toru przygotowanego do walki, o co dbał gospodarz stadionu, wspaniały człowiek Józef Studnik.

Wielkim atutem Rybnika była każdorazowo wyjątkowa oprawa zawodów i niezapomniana atmosfera na widowni, bez bójek, choć po meczu wynoszono opasłe worki butelek, raczej nie po coca-coli (tego jeszcze w Polsce nie znano). Nagłośnienie w tym technicznym "średniowieczu" było takie, że spikera Jana Ciszewskiego (później też red. Karola Drewnioka) słychać było nie tylko na stadionie, ale także poza jego ogrodzeniem. To była doskonała, tania promocja żużla, każdy pragnął znaleźć się w środku. "Cis", którego słuchało się pasjami, sypał kawałami, opowiadał anegdoty, ale przede wszystkim mówił na żywo co się dzieje, przybliżał historię, którą znał również z własnych przeżyć, bo na tym rybnickim obiekcie tuż po wojnie zaczynał, najpierw z motocyklem, a potem z mikrofonem przy ustach. Kto nie mógł wejść na stadion, a wielu takich było, wypisywał program stojąc pod płotem, na który czasem udało się niektórym w karkołomny sposób wspiąć, by choć przez chwilę rzucić okiem na jednego ze swych idoli.

A było kogo oglądać, nazwiska mówią wszystko. Antoni Woryna - najwyższa średnia w (ekstra-) lidze 2.79, Joachim Maj - trzecia średnia 2.51, Stanisław Tkocz - piąta średnia 2.47, Andrzej Wyglenda - szósta średnia 2,47 (według tabeli autorstwa Krzysztofa Błażejewskiego - TŻ nr 53 z 31 grudnia 2017 roku, liczącego średnie bez bonusów, kolejność jest jeszcze bardziej dla rybniczan korzystna: 1.Woryna, 2.Wyglenda, 3.Maj, 4.Pytko, 5.Tkocz. Drugi garnitur ROW to też niezłe ”Kozaki”: Alojzy Norek, Jerzy Gryt, Karol Peszke, Antoni Masłowski i Waldemar Motyka. O sile rybniczan świadczy nie tylko fakt, iż czwórka "muszkieterów" zmieściła się w pierwszej szóstce ekstraklasy, że coraz lepiej szło młodym Jurkowi Grytowi czy Antkowi Masłowskiemu, ale również postawa wychowanków rybnickiej kuźni talentów w innych klubach. W Bydgoszczy Henio Gluecklich już wyrósł na pierwszego asa gwardzistów, z lepszą średnią od wieloletniego lidera Mieczysława Połukarda; w Gdańsku rosła w siłę trójka rybniczan, Jan Tkocz, Bogdan Berliński i Roman Wieczorek, przy czym ten pierwszy z bardzo dobrą średnią 2.00 był obok Podleckiego i Żyto jednym z liderów gdańszczan; na drugoligowych arenach furorę robili wychowankowie Górnika Rybnik, Józef Jarmuła w Świętochłowicach i Stanisław Bombik w Opolu. Do tego dochodziło brylowanie rybniczan na torach Europy (z niedosytem wszak - opisanym wyżej). Gdyby pominąć KS ROW (8 punktów przewagi nad Wybrzeżem), to liga 1967 była bardzo wyrównana. Gdańszczanie wyprzedzili wrocławską Spartę o jeden punkt, a dotąd mocniejszą Stal Gorzów o dwa. Srebro Wybrzeża było tym cenniejsze, że zdobyte bez Mariana Kaisera. Ten zasłużony dla polskiego żużla zawodnik najlepsze lata miał już pewnie za sobą, ale do roku 1966 wciąż obok Podleckiego był najsilniejszym punktem drużyny. Przed sezonem wyjechał do Niemiec i tam na stałe pozostał, za co okrzyknięto go zdrajcą w Polsce. Tymczasem w gdańskim klubie przyzwoicie punktował o dwa lata młodszy brat Mariana Stanisław i był mocnym jego ogniwem. Henryk Żyto był niczym wino, ale dało się odczuć brak obiecującej młodzieży. Wrocław zaskoczył pozytywnie, na co wpływ największy miała, dla odmiany, para młodych, Jerzy Trzeszkowski (22 lata) i rok młodszy Piotr Bruzda. W Sparcie była mieszanka rutyny z młodością. Adolf Słaboń kończył 40 lat, niewiele młodszy był Pociejkowicz, a "słuszne" lata mieli już Bohdan Jaroszewicz, Andrzej Domiszewski, Zygmunt Antos i Stanisław Nowak. W Gorzowie personalnie niewiele się zmieniło, byli wszyscy najlepsi, a Jerzy Padewski po kontuzji nawet wzniósł się na wyżyny i zaliczył sezon życia (druga średnia w Polsce - 2.64), szkoda tylko że ograniczył to do zmagań ligowych. Uznaną klasę potwierdzili zasłużeni Andrzej Pogorzelski i rok od niego starszy Edmund Migoś, stały postęp notował Jancarz, debiutował Ryszard Dziatkowiak. Mimo dobrej paki, gorzowska Stal po medal DMP tym razem nie sięgnęła, bo rywale byli lepsi. Niewiele brakowało, a nawet ta druga Stal z Rzeszowa też by zepchnęła gorzowian niżej. Zadecydował lepszy bilans małych punktów. W Rzeszowie po sezonie dramat. Dwóch absolutnych liderów drużyny, Stefan Kępa i Florian Kapała, musiało pożegnać się z żużlowym wyczynem, a niestety, pod zarzutem nielegalnego handlu walutą, także z wolnością. Trudno to komentować - czasy były podłe. Dobry poziom w Rzeszowie trzymali Jan Kolber, Jan Malinowski i Adam Ciepiela.

Dalsza część artykułu na trzeciej stronie. [nextpage]Beniaminek z Częstochowy z powodzeniem walczył o utrzymanie, za głównych rywali mając bydgoską Polonię i Unię z Tarnowa. Dwa punkty meczowe dzieliły trzy ostatnie drużyny. W tym sezonie nikt nie spadał, bo obowiązywał absurdalny dwuletni cykl awansów i spadków. Świetną robotę pod Jasną Górą odwalał młody Wiktor Jastrzębski (23 lata), dziewiąty żużlowiec w polskiej lidze, wyróżnił się także jeszcze młodszy Lech Zapart, na swoim poziomie jeździli doświadczeni Stanisław Rurarz i Bernard Kacperak. W Bydgoszczy zmiana warty. Mieczysław Połukard, Stanisław Witkowski, bracia Rajmund i Norbert Świtałowie powoli ustępowali pola młodym, jak wspomniany Gluecklich i jeszcze młodszym (Jerzy Dobrzański, Stanisław Kasa i Benedykt Kosek). Te dwa pokolenia łączył Andrzej Koselski (27 lat). Unia Tarnów była czerwoną latarnią, ale nie odstawała jakoś dramatycznie. Zasługa to przede wszystkim Pytki, owego sensacyjnego mistrza Polski. Pozostali to w kolejności: Stanisław Chorabik, Andrzej Tanaś, Zbigniew Flegel, Stanisław Pacura, a schodzili już ze sceny tarnowscy pionierzy Władysław Kamiński, Marian Curyło i Benedykt Bogdanowicz.

W drugiej lidze wygrały Świętochłowice, bez awansu, o czym wyżej, a twórcami zwycięstwa byli głównie bracia Paweł i Wiktor Waloszkowie, Jan Mucha, Józef Jarmuła i Erwin Brabański. Unia Leszno szła równo ze Śląskiem, ”wyprodukowała” parę najlepszych młodzieżowców w pierwszym finale MIMP, Zdzisława Dobruckiego i Zbigniewa Jądera, co samo w sobie dawało nadzieje na lepsze jutro. A przecież najlepszym w Unii był też młody Jerzy Kowalski, debiutował natomiast m.in. Wojciech Kaczmarek. Wśród ”starych” wciąż przydatni byli Kazimierz Bentke, Zdzisław Waliński i Jan Kusiak. Reszta klubów II ligi odstawała wyraźnie. W Opolu liderem był sensacyjny młodzieżowiec (23 lata) Zygfryd Friedek, a wyróżniali się Stanisław Skowron, Bogumił Grudziński i Stanisław Bombik. Obiecujący debiut zaliczył młodziutki osiemnastolatek Jurek Szczakiel, który za sześć lat okazał się najlepszym żużlowcem w świecie. Zielona Góra dopiero budowała swoją późniejszą potęgę, opierając się na intensywnym szkoleniu. Nauczycielami byli starsi, Ludwik Jaskulski, Zenon Nowak, Stanisław Sochacki, Henryk Ciorga i Mieczysław Mendyka, a pojętnymi uczniami Czesław Kolman, Ryszard Skoczylas oraz debiutanci: Jerzy Szymczak, Paweł Protasiewicz i Zbigniew Marcinkowski. W Łodzi skład oparto o starą gwardię, liderem był pozyskany z Bydgoszczy Edward Kupczyński, a obok niego: Paweł Mirowski, Włodzimierz Sumiński czy wreszcie najstarszy z nich, już prawie czterdziestolatek, Eugeniusz Wróżyński. W Toruniu również dominacja starszych, Marian Rose, Bogdan Krzyżaniak, Janusz Kościelak, Stanisław Bauta i Bogdan Kowalski, ale napierała już fala młodych: Bogdan Szuluk, Jan Ząbik i Stanisław Kowalski. Start Gniezno to też "starsi panowie" - po "30": Czesław Odrzywolski, Marian Kwarciński, Leon Majowicz i Kazimierz Grudziński. Z młodych pojawił się talent Jerzego Kniazia. W Lublinie odchodziła legenda Leszka Próchniaka, a najlepsi to Andrzej Mazur, Andrzej Jendrej, Wojciech Kowalski, Zygmunt Matjan i Ryszard Bielecki. Krosno trzymało się hardo dzięki takim zawodnikom jak: Jerzy Owoc, Emil Jakubowski, Zdzisław Hap i kończący już karierę Roman Gąsior. Najsłabszą drużyną była Polonia Piła. Tu też dominowali starsi: Wiesław Rutkowski, Mieczysław Siodła, Henryk Gólcz i Jerzy Bartoszkiewicz. Burzliwy był rok 1967 również w innych obszarach życia: we Wrocławiu tragiczna śmierć pod kołami pociągu uwielbianego aktora Zbyszka Cybulskiego, warszawski koncert The Rolling Stones, wizyta gen. Charlesa de Gaulle’a w Polsce, "wojna sześciodniowa" Żydów z Arabami na Bliskim Wschodzie, pierwszy przeszczep serca u człowieka. Najwięcej radości Polakom sprawiali jak zwykle sportowcy, zwłaszcza piłkarze (kluby Górnika Zabrze i Legii w Pucharach Europejskich), bokserzy, kolarze, sztangiści, szermierze i lekkoatleci. Pół wieku temu po sezonie 1967 a przed 1968 wskutek niechęci "ludowej" władzy żużel spychano w Polsce nieco na margines, był bowiem poczytywany jako zanadto zawodowy. Różnej maści partyjnym kacykom wydawał się nazbyt "imperialistyczny". Okazało się koniec końców, że to masy decydują. Dla setek tysięcy kibiców czarny sport wciąż pozostawał atrakcją najwyższego rzędu, a pokazywały to wypełnione po brzegi stadiony. Stefan Smołka

Źródło artykułu: