Tomasz Dryła. Tylko Motor: Kowboj z Lublina (felieton)

Materiały prasowe / Prywatne archiwum Zbigniewa Matysiaka / Na zdjęciu: Zbigniew Matysiak
Materiały prasowe / Prywatne archiwum Zbigniewa Matysiaka / Na zdjęciu: Zbigniew Matysiak

Dokładnie rok temu w Lublinie było ciepło i słonecznie, a na przepiękną Starówkę zuchwale wdzierała się cudowna wiosna. Wspólnie z członkami grupy rekonstruktorskiej czekałem pod pomnikiem "Zapory" na wyjątkowego Gościa.

W tym artykule dowiesz się o:

Tylko Motor, to cykl felietonów Tomasza Dryły, charyzmatycznego komentatora nSport+.

***

Kacper Kępa (były żużlowiec, syn Marka i brat Kuby - obecnego dyrektora sportowego Motoru Lublin) przywiózł Go punktualnie. Bo On nigdy się nie spóźnia. Nie wiedział, że zaaranżowałem tę scenę i nie spodziewał się, że umundurowani ludzie oddadzą mu honory. Dlatego zaczął od solidnego opieprzenia mnie, bo przecież gdybym Go uprzedził - pojawiłby się w mundurze! Potem podszedł do rekonstruktorów, wytknął im braki i nieścisłości historyczne w ekwipunku i przyznał, że przynajmniej broń mają odpowiednią. Wziął od jednego z nich karabin. "Nie miałem takiego w rękach od '46, od lasu…". Obejrzał broń. Przeładował, jakby ostatni raz robił to wczoraj. I wtedy oczy zaszkliły mu się po raz pierwszy tego dnia. A ja stałem zahipnotyzowany i wzruszony patrząc, jak Żołnierz Wyklęty zgrupowania "Zapory" repetuje przy jego pomniku broń. I chyba wspomina…

Zbigniew Matysiak, urodzony 26 marca 1926 roku w Lublinie. Pseudonim "Kowboj". Postać nieprawdopodobna. Barwna, wyrazista i arcyciekawa. Duma Lublina i całej Polski. Żołnierz AK, "Wyklęty" i… wielokrotny motocyklowy mistrz Polski. Wybitny zawodnik i fantastyczny trener, ale przede wszystkim człowiek największego formatu. Jego biografia jest gotowym scenariuszem filmu, przy którym przygody Jamesa Bonda są niewinną igraszką. Tylko, kto ten film w końcu nakręci?

Zbigniew Matysiak / Foto: Prywatne archiwum Zbigniewa Matysiaka
Zbigniew Matysiak / Foto: Prywatne archiwum Zbigniewa Matysiaka

Po spotkaniu przy pomniku poszliśmy do knajpy, żeby porozmawiać. "W takich kurtkach w lesie nie przetrwaliby jednej nocy. Ja miałem szwedzką kurtkę, znakomitą. Mogłem w niej spać na śniegu i nie marzłem, taka ciepła. Do dziś ją mam. Chyba mnie w niej pochowają" - rzucił po drodze. W środku zamówił makaron i Perłę, "bo całe życie pije tylko Perłę". I zaczął opowiadać…

Jego zagmatwanych, ciężkich i bohaterskich losów nie da się opisać w zwykłym felietonie. To materiał na książkę. Grubą książkę. Życie młodego chłopaka, jedynaka, który musiał pomagać w utrzymaniu siebie i matki w okupowanym Lublinie, było ciężkie. Pewnego dnia Matysiak spotkał na ulicy swojego trenera boksu, Stanisława Zalewskiego - medalistę mistrzostw Polski z 1937 roku, a po wojnie bliskiego współpracownika słynnego Feliksa Stamma. To właśnie Zalewski, po krótkim wywiadzie, wciągnął go do Armii Krajowej. Działał w mieście. Był członkiem oddziału, który likwidował szczególnie niebezpiecznych Niemców i kolaborantów. W '44, pod dowództwem Henryka Niewiadomskiego "Pergona" ruszył na pomoc Powstaniu Warszawskiemu, ale oddział został rozbity w Rykach i samotnie wrócił do Lublina. Tam kierował akcją odbicia ze szpitala postrzelonego sześciokrotnie pod Rykami Niewiadomskiego. Wspólnie z kolegami wyrwał go z rąk Sowietów bez jednego wystrzału. W 1945 roku poszedł do lasu, trafił do oddziału "Romana" zgrupowania samoobrony AK cichociemnego mjr Hieronima Dekutowskiego ps. "Zapora".

"Te obrazki z filmów, czy piosenek o tym, jak to wyglądało, to bzdura. Jakie ogniska, jakie śpiewanie patriotycznych pieśni, jakie jedzenie?! W lesie było ciężko, bardzo ciężko. Nic pięknego w tym nie było. Prześpij jedną zimną noc w koniczynie, przemoknięty, głodny, zmarznięty, z tym robactwem. I tak miesiącami. Takie były realia, a nie siedzenie sobie przy ognisku. Ale mundur zawsze musiał być w nienagannym stanie i wszyscy codziennie się golili. Byliśmy polskim wojskiem!".

Zdjęcie z prywatnego archiwum Zbigniewa Matysiaka
Zdjęcie z prywatnego archiwum Zbigniewa Matysiaka

Wydany przez jednego z najlepszych kolegów, został aresztowany w 1946. Trafił do katowni na Zamku Lubelskim - kiedy o tym opowiada, po raz drugi tego dnia w Jego oczach pojawiają się łzy. Bity, głodzony, torturowany, nie podaje w śledztwie ani jednego nazwiska. To samo powtarza się w więzieniu w Sieradzu i w celi UB na Mokotowie, którą dzielił z żołnierzami "Uskoka". "Najstraszliwszy czas, nigdy nie cierpiałem tak, jak wtedy"…

Po amnestii wrócił do rodzinnego Lublina i próbował odnaleźć się w powojennej rzeczywistości, ale z Jego przeszłością, znalezienie pracy było niemożliwe. Z pomocą znowu przyszedł sport. Trafił do sekcji kolarskiej Tadeusza Tuory i od razu zaczął osiągać bardzo dobre wyniki. Wygrał kilka wyścigów, został mistrzem Lubelszczyzny w jeździe na czas, a po zwycięstwie w łódzkiej spartakiadzie otrzymał nominację do kadry Polski. Z powodów politycznych (no i może jeszcze przez zrzucenie portretu Stalina) z kadry wyleciał i trafił do LPŻ Lublin. To właśnie ten klub zorganizował pierwsze w Lublinie zawody żużlowe o "Puchar Życia Lubelskiego". W turnieju przy Nowej Drodze (dzisiejsze Al. Zygmuntowskie) wziął udział m.in. Włodzimierz Szwendrowski. "Kowboj" był w sekcji rajdowej. To właśnie motocykle otworzyły przed nim wspaniały i okraszony sukcesami rozdział skomplikowanej biografii. Dały mu szczęśliwy czas, którego nie zaznał jako chłopiec i nastolatek. Dzięki motocyklom zaczął się uśmiechać.

Do rajdów nadawał się znakomicie. Co mogło pokonać faceta, który przeżył okupację, konspirację, las i więzienia UB? Nic. Twardy charakter, zadziorność, nieustępliwość i szalona wola walki szybko przełożyły się na sukcesy sportowe. Ze świdnicką Avią dziesięć razy został drużynowym mistrzem Polski, za każdym razem kończąc zawody w pierwszej "trójce". "Myśmy wtedy w klubie byli grupą przyjaciół. Podczas wyścigu każdy chciał być najlepszy i robił wszystko, żeby pokonać kolegę, ale po zawodach jeden za drugiego w ogień by wskoczył. Zresztą podczas rajdu też, jechało się przecież dla drużyny. Jak ktoś miał problem ze sprzętem, a dobrze mu szło, to mu się swój motor oddawało tak, żeby sędziowie nie widzieli. Mnie już wcześniej życie nauczyło, jak ważna jest współpraca w grupie i koleżeństwo".

Reprezentował Polskę i klub w niezliczonej liczbie rajdów krajowych i zagranicznych. W 1964 roku został indywidualnym rajdowym mistrzem Polski w klasie 500ccm, a w kolejnych dwóch sezonach sięgał po tytuł wicemistrza. Był najstarszym aktywnym zawodnikiem Avii, a po zakończeniu sportowej kariery został trenerem motocrossu. I to jakim! Zdał maturę, ukończył AWF i jako jedyny wtedy człowiek po wschodniej stronie Wisły uzyskał tytuł trenera sportów motocyklowych. Jego niestandardowe metody do dziś są w Lublinie jednymi z najciekawszych moto - anegdot. Nikt tak jak On nie potrafił dostrzec niuansów w jeździe młodych zawodników. "Kowboj" widział wszystko i - przechadzając się po torze z nieodłącznym kijem – obsztorcowywał podopiecznych. Urządzał im też wyścigi… na drzewo! Rzucał szmatę na najwyższą gałąź i kazał się po nią wspinać. "To uczyło gibkości, koordynacji ruchów, no a niejednokrotnie sztuki upadania" - wspomina z uśmiechem Kacper Kępa. Nauczył się angielskiego, sprowadzał z USA specjalistyczną prasę motocrossową i trenerską, był na bieżąco, kiedy w Polsce nikomu jeszcze nie śnił się internet. I zawsze sam pokazywał, jak przejechać dany element na torze. Ostatni raz jeździł crossówką pięć lat temu. Miał wtedy 87 lat!

"Niesamowity człowiek. Tego, co przeszedł nie jesteśmy sobie w stanie nawet wyobrazić. Wojna go naznaczyła, ale nie zniszczyła. Został wspaniałym sportowcem i świetnym trenerem. Bez oporów oddałem mu pod opiekę obu moich synów (śmiech). Niezwykle jasny i otwarty umysł. Można z nim porozmawiać dosłownie o wszystkim, a myślę, że niejednego młodzieniaszka zaskoczyłby swoją wiedzą i bystrością. Do tego ma kapitalne poczucie humoru - jak wejdzie się z nim na luźniejsze tematy, to można boki zrywać ze śmiechu" - mówi Marek Kępa.

Zbigniew Matysiak nie ma łatwego charakteru, co jest dość zrozumiałe biorąc pod uwagę okoliczności, w jakich ten charakter się kształtował. Ma swoje zdanie i Lublin chyba nie zna przypadku, żeby komuś udało się go do czegokolwiek przekonać. Ale w tym najlepszym sensie. Jego losy mogą nas naprawdę wiele nauczyć, o ile będziemy chcieli słuchać. To opowieść o patriotyzmie, poświęceniu, walce, wytrwałości, honorze i wielkiej ambicji - także, a może przede wszystkim, tej sportowej. Opowieść o tym, że nie można się poddawać, że warto mieć ideały. Opowieść o tragedii i szczęściu. I o wielkim sporcie. W tym jednym życiorysie zawarte są najważniejsze lekcje. A przy nich mała podpowiedź, dla jakich ludzi jest motorsport i jakie jednostki mogą w nim osiągać sukcesy. Twarde, zahartowane, nieustępliwe, odważne i zdeterminowane. "Kowboj" jest genialnym przykładem na to, że szalony upór może uczciwie odpłacić w tej ryzykownej grze. No i daje przykład, że sport może być drogą życia. Może niełatwą, ale czasem piękną. Dla każdego. Bo jeśli Jemu się udało, to kto śmie powiedzieć, że nie miał odpowiednich warunków, sprzętu, samozaparcia, albo że niezależne okoliczności wyhamowały jego karierę? Co "Kowboj" powiedziałby dziś młodym zawodnikom? Domyślacie się, prawda? Na pewno zawstydziłby większość.

"Pan Zbigniew jest wyjątkową postacią, nie znam drugiego takiego życiorysu. Wspaniały człowiek i świetny trener. Bardzo długo opiekował się moim bratem i nawet jak już przerzucił się na żużel, Pan Zbigniew nadal go prowadził, podpowiadał, jakie ćwiczenia powinien wykonywać i jak się odżywiać. Mimo swoich lat ma bardzo aktualną wiedzę w tych tematach. Dla Kacpra jest jak dziadek, członek rodziny. Brat do dzisiaj ma z nim wspaniały kontakt, odwiedza go i spędza z nim sporo czasu" -mówi Jakub Kępa.

Zbigniew Matysiak w akcji / Foto: Prywatne archiwum Zbigniewa Matysiaka
Zbigniew Matysiak w akcji / Foto: Prywatne archiwum Zbigniewa Matysiaka

Po drugiej "Perełce", na koniec, zadałem Mu jeszcze dwa pytania. Co trzeba mieć, żeby być dobrym zawodnikiem? "Trzeba mieć charakter. Nic nie może człowieka powstrzymać w dążeniu do celu. Trzeba walczyć. Zawsze i za wszelką cenę. I trzeba trenować breakdance! To wyrabia odpowiednie ruchy i nawyki, uczy ciało takich kocich ruchów" - powiedział mi dziewięćdziesięciolatek! A co trzeba mieć, żeby być dobrym człowiekiem? "O widzisz pan, i to jest dobre pytanie. Trzeba mieć wielką pasję, bo bez tego życie jest puste. I trzeba najbliższych kochać i troszczyć się o nich. Tak kochać, żeby bez mrugnięcia okiem być w stanie wszystko im poświęcić. Włącznie z życiem"…

Nie chcę się wdawać w spory o "Żołnierzach Wyklętych". Dość mocno interesuję się historią, ale mam wrażenie, że im więcej wiem, tym mniej mam narzędzi do oceny. Nie o tym ten tekst. Tylko o tym, że miałem ogromny honor poznać tak wyjątkowego człowieka, jak Zbigniew Matysiak. Mężczyznę, który w imię walki o wolność przeszedł piekło, a potem potrafił pozostać wielkim, dobrym i uczciwym człowiekiem.

Człowiekiem kochającym życie, choć to doświadczyło go okrutnie. Jego biografia to podręcznik przyzwoitości i miłości - do ojczyzny, bliźnich i sportu. Zadziwiające, jak los jednostki może połączyć doświadczenia najgorsze z najpiękniejszymi. On dowiódł, że to możliwe. A do tego wychował i rozkochał w motorsporcie kilka pokoleń wspaniałych ludzi. Do medali mistrzostw Polski i licznych pucharów doprowadził m.in. Kacpra Kępę, Adama Kozłowskiego, czy Maćka Nowosada. Dzięki Niemu czuję dumę z tego, że jestem Lubelakiem i wiem, że nie ma rzeczy niemożliwych. To jedna z najbardziej inspirujących postaci, jakie dotąd spotkałem.

Dziś chcę oddać Mu cześć. Mam nadzieję, że wypije Pan sobie wieczorem ukochaną "Perełkę". 150 lat, Panie Zbigniewie! Dziękuję Panu.

Tomasz Dryła

ZOBACZ WIDEO Falubaz przespał okres transferowy. "Za późno się zorientowali, że trzeba działać"

Źródło artykułu: