Słaba głowa, mocne kości. Terminator mistrzem świata na żużlu

WP SportoweFakty / Łukasz Trzeszczkowski / Na zdjęciu: Jason Doyle
WP SportoweFakty / Łukasz Trzeszczkowski / Na zdjęciu: Jason Doyle

Jason Doyle, nowy mistrz świata na żużlu, siedem lat obijał się po niższych ligach i marzył o złocie. W PGE Ekstralidze debiutował dopiero w wieku 30 lat. Teraz prezesi polskich klubów biją się o niego płacąc mu miliony.

Jason Doyle właśnie splunął w twarz komercji i udowodnił, że mistrzem świata może zostać człowiek, który cztery lata temu nie miał praktycznie nic. Australijczyk w wieku 28 lat jeździł sporadycznie w drugoligowym Rawiczu. To zresztą ten klub jako pierwszy sprowadził go w 2008 roku do polskiej ligi. - Zakontraktowaliśmy go, bo świetnie jeździł w drugiej lidze angielskiej w barwach Somerset. Był tam wtedy najlepszym zawodnikiem. Umowę podpisaliśmy po kilku mailach i telefonach - wspomina Dariusz Cieślak, były prezes Kolejarza Rawicz.

Swój pierwszy mecz w polskiej lidze Doyle zapamięta pewnie do końca życia. Miał wylądować dwie godziny przed rozpoczęciem zawodów. Niestety, samolot miał ponad godzinne opóźnienie. - Akurat trafiło, że to ja odbierałem go z lotniska - wspomina Cieślak. Panowie w 45 minut przejechali z Wrocławia na stadion w Rawiczu, łamiąc po drodze mnóstwo przepisów. - Jason przebierał się w moim aucie i prosto z niego wskoczył na motocykl. Tak odjechał swój pierwszy w bieg w polskiej lidze. W życiu bym nie pomyślał, że wiozłem wtedy faceta, który za 10 lat będzie mistrzem świata - dodaje Cieślak.

Rozczochrany terminator z plecakiem

Cały świat o Doyle'u usłyszał tak naprawdę w 2014 roku, kiedy Australijczyk trafił do pierwszoligowego Orła Łódź. - Wypatrzył go jeden z łódzkich dziennikarzy. Doradził i go wzięliśmy - wspomina prezes Witold Skrzydlewski, który jak zobaczył pierwszy raz Doyle'a, to miał spore wątpliwości. - Na początku za bardzo nie wierzyłem, że z niego będzie dobry żużlowiec. Wysoki był, wyglądał bardziej jak koszykarz - dodaje główny sponsor Orła.

Australijczyk w Łodzi zrobił furorę. Okazał się najlepszym zawodnikiem całych rozgrywek. - Wpadał na mecze, czasami w ostatniej chwili, cały rozczochrany jakby dopiero wstał. No i miał jeszcze ten swój plecaczek - wspomina Lech Kędziora, który był wtedy trenerem Orła Łódź.

ZOBACZ WIDEO Tobiasz Musielak: Niewielu Polaków ma ten tytuł, co ja

- Później wskakiwał na motor i zamieniał się w terminatora. W jego oczach było widać żar, obsesję. Golił wszystkich jak chciał. Po meczu od razu pakował się w samochód i tyle go widzieliśmy. Już wtedy wprowadził nową jakość do żużla. Jego charakterystyczne wejścia przy krawężniku zaczęło później kopiować wielu innych żużlowców - opowiada Kędziora.

- Zanim do nas trafił, to jego myśli zaprzątały przyziemne sprawy. Zastanawiał się, czy w razie awarii będzie miał za co naprawić silnik. Nie mógł się w stu procentach poświęcić żużlowi. U nas zmartwień już nie miał, bo wszystko było na czas. Był tym w sumie zaskoczony. To dlatego poszedł tak szybko do przodu - dodaje Witold Skrzydlewski.

Po wielkim sezonie Orzeł robił wszystko, żeby zatrzymać Doyle'a. Klub ustalił z nim nawet warunki finansowe, ale Australijczyk wybrał KS Toruń i wieku 30 lat zadebiutował w PGE Ekstralidze. - Na odchodne powiedział mi, że niedługo będzie mistrzem świata. Uwierzyłem mu - zdradza Skrzydlewski.

Miał słabą głowę, ale mocne kości

W Toruniu też szybko zauważyli, że Doyle jest facetem, który wie, czego chce. Australijczyk wprawdzie nie odjechał wtedy wybitnego sezonu, ale imponował konsekwencją w dążeniu do celu. Kiedy przebywał w mieście poza meczami, to większość wolnego czasu spędzał w siłowni. Trzymał się rygorystycznej diety, bo przesadnie dbał o swoją sylwetkę. Pod względem fizycznym był wyżyłowany. Przez moment tak szczupły, że ludzie w klubie pytali jego mechaników - Jonathana Birksa i Dave'a Haynes'a - czy Doyle przypadkiem nie przesadza.

W prowadzeniu sportowego trybu życia pomagała mu też podobno bardzo słaba głowa. W Toruniu mówią, że Doyle nigdy nie balował, bo nie miał do tego za bardzo predyspozycji. Jako przykład podają spotkanie, do którego doszło po zakończeniu rundy zasadniczej. W obecności zarządu i całej drużyny była okazja do wypicia kilku drinków. Australijczyk miał odpaść jako jeden z pierwszych. Po procentach był tak nieporadny, że plecak, który miał ze sobą, przyczepił mu się do krzesła i wychodził razem z nim z VIP Roomu. Widok był podobno przezabawny.

- On nie należał do grupy tych zwariowanych i nieodpowiedzialnych kangurów. Pamiętam, że w Łodzi podobała mu się zwłaszcza Piotrkowska street, gdzie łatwo stracić głowę. Inna sprawa, że większość tych historii na temat Jasona to legendy. To był profesjonalista, facet chory na sukces, który nigdy nie przekroczył pewnej granicy - wspomina były trener Orła Łódź, Lech Kędziora.

Doyle odszedł z Torunia, bo w ocenie sztabu szkoleniowego i działaczy za mało dawał od siebie drużynie. Nie chciał się bardziej zaangażować. Po biegu miał zjeżdżać do swojego boksu i niczym się nie interesować. Poza tym, ważną rolę odgrywały kwestie finansowe. W klubie pojawili się Martin Vaculik i Greg Hancock. Do obsadzenia było jedno miejsce i dwóch chętnych. Klub wybrał Chrisa Holdera, bo był tańszy od Doyle'a i mocniej związany z Toruniem.

Jego obsesja chodziła o kulach

Rękę do niechcianego w Toruniu Australijczyka wyciągnął wtedy Marek Cieślak. Doyle podpisał kontrakt z Ekantor.pl Falubazem Zielona Góra i został gwiazdą ligi. Uzyskał trzecią najlepszą średnią biegopunktową i był o krok od zdobycia tytułu mistrza świata. Wtedy dostał od losu potężny cios. Kiedy wszyscy wieszali na jego szyi złoty medal, zaliczył fatalny wypadek podczas toruńskiej rundy Grand Prix. Kontuzja wykluczyła go z rywalizacji do końca sezonu i zabrała mu złoty medal.

Pytań o jego stan zdrowia przed kolejnym sezonem było sporo. Niektórzy mówili, że Doyle nie da rady wrócić na czas. Australijczyk się wtedy wściekał, dzwonił do trenera Marka Cieślaka i krzyczał do słuchawki, dlaczego ludzie wygadują na jego temat takie bzdury. Zapewniał, że jest silny i teraz nic już go nie zatrzyma. I faktycznie, w sezonie 2017 też jechał jak natchniony. Znowu pojawił się jednak znak zapytania i znowu w Toruniu.

Podczas meczu Get Well Toruń - Ekantor.pl Falubaz Zielona Góra żużlowiec nabawił się kontuzji. Jego noga była w opłakanym stanie. Kiedy lekarze opowiadali o złamaniach i pokazywali mu je na ekranie, ten z zaciśniętymi zębami mówił, że nie jest źle. W sobotę czekał go kolejny turniej Grand Prix. Nie wyobrażał sobie, że może odpuścić. Do prezentacji wyszedł o kulach, wyglądał jak zbity pies, ale na torze znowu jechał z wielką pasją. Taka sytuacja powtarzała się później jeszcze kilka razy.

W rezultacie Doyle zbudował sobie 14-punktową przewagę nad drugim w klasyfikacji generalnej Patrykiem Dudkiem. Podczas ostatniego turnieju w Melbourne tylko kataklizm mógł mu odebrać złoto. Do tego jednak nie doszło. W ten sposób zakończyła się obsesyjna walka Australijczyka. Pełna bólu, wyrzeczeń i wiary. Nagrodzona w najlepszy możliwy sposób.

Źródło artykułu: