Grzegorz Drozd: Czarno-biali celebryci

 / Hans Nielsen i Erik Gundersen
/ Hans Nielsen i Erik Gundersen

Początek lata 1987 roku. Żużlowy Toruń poruszony. Na mistrzostwa świata zjeżdża galeria zachodnich asów. Na Broniewskiego, gdzie dziś stoi kolorowy duży sklep, mają dać pokaz parowej jazdy.

 Tłok na lotniskach

W połowie lat 80-tych światowe władze postanowiły uatrakcyjnić parowe turnieje i zadecydowały, że wyścigi będą odbywać się w szóstkę. W Polsce - jak mawiali uszczypliwi - usłużnie na prykaz zaczęto poszerzać tory: Ostrów, Rzeszów, Toruń, czy Leszno. Powstawały tzw. lotniska, które odbijają się czkawką polskiej myśli szkoleniowej do dziś. - Nie wiem, kto wprowadził nakaz przebudowy i kto był za to odpowiedzialny, ale wszystko stało się bardzo szybko - zaznacza Zenon Plech. - Zaczęliśmy poszerzać tory, bo za dużo było wypadków śmiertelnych i wózków inwalidzkich. Pierwszym największym orędownikiem tej strategii był nasz ówczesny najlepszy sędzia Roman Cheładze. Wtórował mu inż. Zbigniew Flasiński. Głównym powodem było zwiększenie bezpieczeństwa - mówi prezes PZM Andrzej Witkowski. - Nie o bezpieczeństwo chodziło tylko o okazje do organizacji prestiżowych zawodów z mistrzostwami świata włącznie - ripostuje nasz najlepszy żużlowiec tamtego okresu, Roman Jankowski. - Poszerzanie torów, aby jeździć w szóstkę było złą decyzją, choć trzeba zauważyć, że w czwórkę też jest niebezpiecznie, taki to już sport - dodaje.
[ad=rectangle]
- Nie byłem zwolennikiem poszerzania torów. W latach 70-tych jeździłem na amerykańskich torach, jak Costa Mesa. Były to bardzo krótkie i wąskie tory i jakoś dało się jeździć w szóstkę bez większych problemów. Solą żużla jest walka w bliskim kontakcie. Gdy przyszło do wyścigów na tzw. lotniskach zawodnicy szybko się rozjeżdżali. Kibice mieli spory problem z wyborem kogo oglądać - śmieje się Zenon Plech. - Pozostawała kwestia bezpieczeństwa. Wszyscy pamiętamy tragiczne wypadki Bogusia Nowaka na finale mistrzostw polski par klubowych w Rybniku w 1988 roku, czy Piotrka Śwista, który wylądował na trybunach austriackiego stadionu w Wiener Neustadt w 1990 roku na półfinale mistrzostw świata par. W kraksie uczestniczył także drugi z naszych reprezentantów Rysiek Dołomisiewicz - mówi Plech. - Nasze tory ogólnie są bardziej szerokie i długie, także tutaj większej różnicy nie było. Stawaliśmy na przegranej pozycji, gdy wyjeżdżaliśmy na krótsze i techniczne tory. U nas liczyła się gablota, choć wiadomo, że motory same nie jeżdżą - zauważa Jankes. Ofiarami zbyt ciasnej walki w sześciu na torze padali również inni, jak Simon Cross na finale w Landshut w 1990 roku. Anglik złamał kręgosłup i nigdy nie wrócił do dawnej formy. Wszystkie te przypadki sprawiły, że działacze poszli po rozum do głowy i powrócono do klasycznej jazdy w czwórkę od 1991 roku w Poznaniu.

Siła naklejek

- W Toruniu w 1987 roku panowała świetna atmosfera dla żużla. Byliśmy aktualnymi drużynowymi mistrzami Polski. Zespół miał wielką gwiazdę Wojciecha Żabiałowicza, który za kilka tygodni został na własnym torze indywidualnym mistrzem Polski. W zespole rośli godni następcy, czyli cały szereg utalentowanych zawodników: Kuczwalski, Krzyżaniak, Pruss, Kowalik. Przyszłość Torunia rysowała się w jasnych kolorach - mówi Jacek, jak sam zaznacza, wieloletni kibic Apatora. W zawodach wystąpiła późniejsza gwiazda toruńskiego klubu - Per Jonsson. Przyjazd każdego zachodniego żużlowca dla polskich kibiców był atrakcją, ale show skradli Nielsen i Gundersen. Szwedzi Jonsson i Nilsen byli młodzi i nie potrafili ani na moment zagrozić pozycji duńskich żużlowców. - Podejrzewam, że niewielu toruńskich kibiców pamięta Pera z tych zawodów - dodaje Jacek.

W turnieju wystąpiły także pary z Jugosławii, Francji i Norwegii. Cały tercet nie odegrał w zawodach większej roli i odpadł z kretesem. Mimo wszystko przyjazd zachodnich jeźdźców był atrakcją i żużlową egzotyką. Obawialiśmy się ich, bo w tych czasach wszyscy mieliśmy przekonanie, że jesteśmy okrutnie słabi. Nie mieliśmy wiadomości na temat zagranicznych żużlowców, w których ligach jeżdżą i jak sobie w nich radzą. W Toruniu awans uzyskała para z Finlandii. Dla polskiego fana nie było większej różnicy w pojmowaniu klasy sportowej pary Niemi-Tyrvainen, a duetu norweskiego, czy włoskiego. Tymczasem Niemi i Tyrvainen byli zawodowcami, którzy w lidze brytyjskiej odznaczali się niezłą skutecznością. Sęk w tym, że do Polski o lidze brytyjskiej dochodziły szczątkowe informacje. Zachodni żużlowcy byli jak z innego świata: barwne i pełne reklam skóry, lepsze okulary, błotniki, obicia motocykli. Kolorowy zaprzęg robił w Polsce furorę. - Świadomość gorszego sprzętu paraliżowała psychikę. Pewność siebie malała, gdy zachodni zawodnicy wyciągali ze swoich busów lśniące motocykle - mówi Roman Jankowski. - U nas pierwszym zawodnikiem, który wprowadzał profesjonalizm na wzór zachodu był Antoni Woryna, który startował przez dwa sezony w angielskim Poole Pirates. Ale to były zalążki - mówi Zenon Plech. - Długo potem przez kolejne lata wszystko raczkowało. Zawodnicy przyklejali na motocykle i skóry różne naklejki, nie mając z tego żadnych profitów, tylko po to, aby ładnie wyglądało i aby wydawali się bardziej profesjonalnymi i lepszymi zawodnikami. Poniekąd zazdrościli zachodnim żużlowcom. Każda taka zmiana miała swój smaczek i środowisko plotkowało o nowinkach. Pamiętam, że takim wydarzeniem była moja przesiadka na krótkie siodełko w latach 70-tych z popularnej kanapy, która taśmowo była produkowana przy czeskim ESO.

Za motorem panny sznurem

- Truizmem jest, że w tamtych czasach odstawaliśmy technologicznie. Ale prawdą jest, że jedynie Gollob przyszedł do mnie i powiedział: prezesie chcę zostać mistrzem świata. Od innych 20-30 lat temu nie słyszałem takich deklaracji - twierdzi prezes PZM, Andrzej Witkowski. - Często są to młodzi ludzie, wielkie pieniądze, sława, prestiż i maleje chęć do pracy. Ja to określam: za motorem panny sznurem. Naszym zawodnikom wystarczały role krajowych mistrzów. Ich ambicje kończyły się na finale światowym i okazji zagranicznej podróży, zwiedzenia zachodniego świata i jego kultury. Od lat za bardzo pielęgnujemy w sztuczny sposób poprzez regulaminy naszych juniorów. Rozwijają się w klubowych inkubatorach pod parasolem działaczy i trenerów. Zanim przejdą do wieku seniora mija im ochota do ciężkiej, codziennej pracy, bo do tej pory wszystko dostawali bez wysiłku. Stąd wielu polskich mistrzów świata juniorów… a później klapa. Próżno szukać w naszym żużlu takich postaw jak u Golloba, Kowalczyk, czy Stocha, którzy w młodym wieku głośno deklarowali, że chcą być mistrzami świata - tłumaczy Witkowski. - Żyliśmy we własnym dziwnym świecie opanowanym przez polityczny reżim. Zwykła żużlowa codzienność była często przekomiczna - komentuje Marek Kraskiewicz, kierownik polskiej reprezentacji w latach 80-tych i działacz GKSŻ. - Na przykład permanentnym kłopotem były opony. Ściągaliśmy po dwie sztuki z Londynu dla całej drużyny. Zaprzyjaźnieni piloci przewozili Dunlopy, czy Pirelli. Nasz przyjaciel, który mieszkał w Wielkiej Brytanii, powojenny emigrant Ryszard Nowakowski, niejako te opony sponsorował. Pan Ryszard nadawał gumy w Londynie, a ja w Warszawie na lotnisku odbierałem od pilota bądź stewardessy przy służbowym wyjściu, aby nie było jakiś problemów. Na tych dwóch oponach przejeździliśmy całe zawody drużynowe - relacjonuje.

- Dobór zawodników do kadry często wyznaczał środek transportu, jakim dysponował zawodnik. Kto posiadał samochód osobowy z hakiem aby móc ciągnąc przyczepkę z motocyklami, tego wybierało się na zawody. Ze względu na to zdarzały się sytuacje, że pojechał zawodnik gorszy zamiast lepszego, tylko dlatego, że ten słabszy miał samochód wyposażony w hak. Mnóstwo czasu i trudu wymagały formalności papierkowe z pokonywaniem granic. Biegaliśmy po ambasadach i załatwialiśmy wizy. Kontakt z zawodnikami odbywał się przez osoby trzecie. Wszelkie wyjazdy na zagraniczne zawody organizował PZM, a więc jeździliśmy jedną dużą grupą. Miejsca pobytów i noclegów były wytartymi ścieżkami. Stąd centrala w ciemno mogła założyć, że jeśli jechaliśmy do Austrii, to będziemy nocować u Grubego. Wszystko bazowało na długoletnich przyjaźniach. Sama podróż była bardzo wyczerpująca. Pamiętam wyprawę moim maluchem z przyczepką wraz z Ryśkiem Franczyszynem do Kijowa. Edek Jancarz rozbił swojego mercedesa, bo zasnął za kierownicą, gdy wracał z zawodów z Anglii i tegoż malucha Edkowi pożyczyłem, kiedy jechał na eliminacje mistrzostw świata do Krsko wraz z Piotrkiem Podrzyckim. Gdy wrócili do Warszawy byli poskręcani jak paragrafy. Nie wiedzieli, że był to model eksportowy i można było rozłożyć siedzenia. Gdy się o tym dowiedzieli miny mieli nie tęgie - uśmiecha się Kraskiewicz. - Te wszystkie utrudnienia wbrew pozorom nie były dla nas tak bardzo uciążliwe, bo byliśmy do nich przyzwyczajeni. Nie znaliśmy innego świata. Dla nas to była normalka. Żyliśmy w takim systemie politycznym i trzeba było się dostosować - tłumaczy Jankes.

Dzisiaj już takiego żużla nie ma

Zawody w Toruniu oczywiście wygrali Duńczycy. - Kosili aż miło - rozmarzył się Piotr Kin, znany fotoreporter z Bydgoszczy. - Mnóstwo kibiców przed i po zawodach chciało wejść do parkingu, aby dostać autografy oraz popularne wtedy kolorowe naklejki lub inne gadżety. Największym moim marzeniem było, aby Polacy kiedyś śmigali tak jak Hans z Erikiem. Bardziej lubiłem oglądać Gundersena. Filigranowa sylwetka, która ekwilibrystycznie wiła się na motocyklu - dodaje Kin. Oglądanie na żywo takich mistrzów dla każdego kibica w Polsce było wtedy nie lada gratką. Na co dzień nie było szans tej klasy zawodników podziwiać na polskich torach, a w telewizji transmisje żużlowe były wielką rzadkością. Żużel na ekranach gościł tylko przy okazji finałów mistrzostw świata. W dodatku zawody oglądało się na czarno-białym ekranie. - Wtedy jeszcze nie robiłem zdjęć i zawody obserwowałem z trybun. Mimo to, odnosiłem wrażenie, że mam Duńczyków na wyciągniecie ręki i mogę ich oglądać w pełnych kolorach - mówi Piotr Kin. Do kanonu żużla przejdzie czarna skóra Hansa Nielsena i biała Erika Gundersena.

Hans Nielsen i Erik Gundersen, fot. Mieczysław Bielak
Hans Nielsen i Erik Gundersen, fot. Mieczysław Bielak

Hans wyższy, Erik niższy. Nielsen na torze bardziej dystyngowany, a Gundersen szalony. Swoją rywalizacją podzielili świat w sympatiach do obu, lecz wszyscy zamierali z zachwytu właśnie na te jedne zawody: rywalizacja par. Stawali się wtedy ścianą nie do przebicia. Najbardziej kolorowe postacie żużla lat 80-tych. Bardziej barwni na torze niż wskazywałyby ich skóry. Obaj Duńczycy uchodzą do dziś za najlepszą parę w historii speedwaya. - Nielsen i Gundersen, to były dwie wielkie indywidualności, ale na tyle profesjonalni, że na zawody parowe potrafili odstawić swoje ambicje i jechać dla wspólnej sprawy - ocenia Zenon Plech - Taktycznej parowej jazdy na torach widzimy coraz mniej, a szkoda, bo to piękny element w żużlowym rzemiośle - twierdzi Roman Jankowski. - W zawodach parowych zawsze potrzebna jest współpraca. Nie tylko na torze, ale i w parkingu. Strategię omawialiśmy już w drodze na zawody. Często w parze byłem tym bardziej utytułowanym i doświadczonym jeźdźcem. Starałem się dbać o partnera. Oglądałem się za nim, asekurowałem go, bądź wypuszczałem do przodu. Dzisiaj mamy ogrom przeróżnych mistrzostw, zawodów i zmian regulaminowych. Myślę, że obecna formuła Best Pairs jest wystarczająca i nie ma sensu niczego zmieniać - uważa Jankes.

Grzegorz Drozd

Źródło artykułu: