Tłok na lotniskach
W połowie lat 80-tych światowe władze postanowiły uatrakcyjnić parowe turnieje i zadecydowały, że wyścigi będą odbywać się w szóstkę. W Polsce - jak mawiali uszczypliwi - usłużnie na prykaz zaczęto poszerzać tory: Ostrów, Rzeszów, Toruń, czy Leszno. Powstawały tzw. lotniska, które odbijają się czkawką polskiej myśli szkoleniowej do dziś. - Nie wiem, kto wprowadził nakaz przebudowy i kto był za to odpowiedzialny, ale wszystko stało się bardzo szybko - zaznacza Zenon Plech. - Zaczęliśmy poszerzać tory, bo za dużo było wypadków śmiertelnych i wózków inwalidzkich. Pierwszym największym orędownikiem tej strategii był nasz ówczesny najlepszy sędzia Roman Cheładze. Wtórował mu inż. Zbigniew Flasiński. Głównym powodem było zwiększenie bezpieczeństwa - mówi prezes PZM Andrzej Witkowski. - Nie o bezpieczeństwo chodziło tylko o okazje do organizacji prestiżowych zawodów z mistrzostwami świata włącznie - ripostuje nasz najlepszy żużlowiec tamtego okresu, Roman Jankowski. - Poszerzanie torów, aby jeździć w szóstkę było złą decyzją, choć trzeba zauważyć, że w czwórkę też jest niebezpiecznie, taki to już sport - dodaje.
[ad=rectangle]
- Nie byłem zwolennikiem poszerzania torów. W latach 70-tych jeździłem na amerykańskich torach, jak Costa Mesa. Były to bardzo krótkie i wąskie tory i jakoś dało się jeździć w szóstkę bez większych problemów. Solą żużla jest walka w bliskim kontakcie. Gdy przyszło do wyścigów na tzw. lotniskach zawodnicy szybko się rozjeżdżali. Kibice mieli spory problem z wyborem kogo oglądać - śmieje się Zenon Plech. - Pozostawała kwestia bezpieczeństwa. Wszyscy pamiętamy tragiczne wypadki Bogusia Nowaka na finale mistrzostw polski par klubowych w Rybniku w 1988 roku, czy Piotrka Śwista, który wylądował na trybunach austriackiego stadionu w Wiener Neustadt w 1990 roku na półfinale mistrzostw świata par. W kraksie uczestniczył także drugi z naszych reprezentantów Rysiek Dołomisiewicz - mówi Plech. - Nasze tory ogólnie są bardziej szerokie i długie, także tutaj większej różnicy nie było. Stawaliśmy na przegranej pozycji, gdy wyjeżdżaliśmy na krótsze i techniczne tory. U nas liczyła się gablota, choć wiadomo, że motory same nie jeżdżą - zauważa Jankes. Ofiarami zbyt ciasnej walki w sześciu na torze padali również inni, jak Simon Cross na finale w Landshut w 1990 roku. Anglik złamał kręgosłup i nigdy nie wrócił do dawnej formy. Wszystkie te przypadki sprawiły, że działacze poszli po rozum do głowy i powrócono do klasycznej jazdy w czwórkę od 1991 roku w Poznaniu.
Siła naklejek
- W Toruniu w 1987 roku panowała świetna atmosfera dla żużla. Byliśmy aktualnymi drużynowymi mistrzami Polski. Zespół miał wielką gwiazdę Wojciecha Żabiałowicza, który za kilka tygodni został na własnym torze indywidualnym mistrzem Polski. W zespole rośli godni następcy, czyli cały szereg utalentowanych zawodników: Kuczwalski, Krzyżaniak, Pruss, Kowalik. Przyszłość Torunia rysowała się w jasnych kolorach - mówi Jacek, jak sam zaznacza, wieloletni kibic Apatora. W zawodach wystąpiła późniejsza gwiazda toruńskiego klubu - Per Jonsson. Przyjazd każdego zachodniego żużlowca dla polskich kibiców był atrakcją, ale show skradli Nielsen i Gundersen. Szwedzi Jonsson i Nilsen byli młodzi i nie potrafili ani na moment zagrozić pozycji duńskich żużlowców. - Podejrzewam, że niewielu toruńskich kibiców pamięta Pera z tych zawodów - dodaje Jacek.
W turnieju wystąpiły także pary z Jugosławii, Francji i Norwegii. Cały tercet nie odegrał w zawodach większej roli i odpadł z kretesem. Mimo wszystko przyjazd zachodnich jeźdźców był atrakcją i żużlową egzotyką. Obawialiśmy się ich, bo w tych czasach wszyscy mieliśmy przekonanie, że jesteśmy okrutnie słabi. Nie mieliśmy wiadomości na temat zagranicznych żużlowców, w których ligach jeżdżą i jak sobie w nich radzą. W Toruniu awans uzyskała para z Finlandii. Dla polskiego fana nie było większej różnicy w pojmowaniu klasy sportowej pary Niemi-Tyrvainen, a duetu norweskiego, czy włoskiego. Tymczasem Niemi i Tyrvainen byli zawodowcami, którzy w lidze brytyjskiej odznaczali się niezłą skutecznością. Sęk w tym, że do Polski o lidze brytyjskiej dochodziły szczątkowe informacje. Zachodni żużlowcy byli jak z innego świata: barwne i pełne reklam skóry, lepsze okulary, błotniki, obicia motocykli. Kolorowy zaprzęg robił w Polsce furorę. - Świadomość gorszego sprzętu paraliżowała psychikę. Pewność siebie malała, gdy zachodni zawodnicy wyciągali ze swoich busów lśniące motocykle - mówi Roman Jankowski. - U nas pierwszym zawodnikiem, który wprowadzał profesjonalizm na wzór zachodu był Antoni Woryna, który startował przez dwa sezony w angielskim Poole Pirates. Ale to były zalążki - mówi Zenon Plech. - Długo potem przez kolejne lata wszystko raczkowało. Zawodnicy przyklejali na motocykle i skóry różne naklejki, nie mając z tego żadnych profitów, tylko po to, aby ładnie wyglądało i aby wydawali się bardziej profesjonalnymi i lepszymi zawodnikami. Poniekąd zazdrościli zachodnim żużlowcom. Każda taka zmiana miała swój smaczek i środowisko plotkowało o nowinkach. Pamiętam, że takim wydarzeniem była moja przesiadka na krótkie siodełko w latach 70-tych z popularnej kanapy, która taśmowo była produkowana przy czeskim ESO.
Za motorem panny sznurem
- Truizmem jest, że w tamtych czasach odstawaliśmy technologicznie. Ale prawdą jest, że jedynie Gollob przyszedł do mnie i powiedział: prezesie chcę zostać mistrzem świata. Od innych 20-30 lat temu nie słyszałem takich deklaracji - twierdzi prezes PZM, Andrzej Witkowski. - Często są to młodzi ludzie, wielkie pieniądze, sława, prestiż i maleje chęć do pracy. Ja to określam: za motorem panny sznurem. Naszym zawodnikom wystarczały role krajowych mistrzów. Ich ambicje kończyły się na finale światowym i okazji zagranicznej podróży, zwiedzenia zachodniego świata i jego kultury. Od lat za bardzo pielęgnujemy w sztuczny sposób poprzez regulaminy naszych juniorów. Rozwijają się w klubowych inkubatorach pod parasolem działaczy i trenerów. Zanim przejdą do wieku seniora mija im ochota do ciężkiej, codziennej pracy, bo do tej pory wszystko dostawali bez wysiłku. Stąd wielu polskich mistrzów świata juniorów… a później klapa. Próżno szukać w naszym żużlu takich postaw jak u Golloba, Kowalczyk, czy Stocha, którzy w młodym wieku głośno deklarowali, że chcą być mistrzami świata - tłumaczy Witkowski. - Żyliśmy we własnym dziwnym świecie opanowanym przez polityczny reżim. Zwykła żużlowa codzienność była często przekomiczna - komentuje Marek Kraskiewicz, kierownik polskiej reprezentacji w latach 80-tych i działacz GKSŻ. - Na przykład permanentnym kłopotem były opony. Ściągaliśmy po dwie sztuki z Londynu dla całej drużyny. Zaprzyjaźnieni piloci przewozili Dunlopy, czy Pirelli. Nasz przyjaciel, który mieszkał w Wielkiej Brytanii, powojenny emigrant Ryszard Nowakowski, niejako te opony sponsorował. Pan Ryszard nadawał gumy w Londynie, a ja w Warszawie na lotnisku odbierałem od pilota bądź stewardessy przy służbowym wyjściu, aby nie było jakiś problemów. Na tych dwóch oponach przejeździliśmy całe zawody drużynowe - relacjonuje.
- Dobór zawodników do kadry często wyznaczał środek transportu, jakim dysponował zawodnik. Kto posiadał samochód osobowy z hakiem aby móc ciągnąc przyczepkę z motocyklami, tego wybierało się na zawody. Ze względu na to zdarzały się sytuacje, że pojechał zawodnik gorszy zamiast lepszego, tylko dlatego, że ten słabszy miał samochód wyposażony w hak. Mnóstwo czasu i trudu wymagały formalności papierkowe z pokonywaniem granic. Biegaliśmy po ambasadach i załatwialiśmy wizy. Kontakt z zawodnikami odbywał się przez osoby trzecie. Wszelkie wyjazdy na zagraniczne zawody organizował PZM, a więc jeździliśmy jedną dużą grupą. Miejsca pobytów i noclegów były wytartymi ścieżkami. Stąd centrala w ciemno mogła założyć, że jeśli jechaliśmy do Austrii, to będziemy nocować u Grubego. Wszystko bazowało na długoletnich przyjaźniach. Sama podróż była bardzo wyczerpująca. Pamiętam wyprawę moim maluchem z przyczepką wraz z Ryśkiem Franczyszynem do Kijowa. Edek Jancarz rozbił swojego mercedesa, bo zasnął za kierownicą, gdy wracał z zawodów z Anglii i tegoż malucha Edkowi pożyczyłem, kiedy jechał na eliminacje mistrzostw świata do Krsko wraz z Piotrkiem Podrzyckim. Gdy wrócili do Warszawy byli poskręcani jak paragrafy. Nie wiedzieli, że był to model eksportowy i można było rozłożyć siedzenia. Gdy się o tym dowiedzieli miny mieli nie tęgie - uśmiecha się Kraskiewicz. - Te wszystkie utrudnienia wbrew pozorom nie były dla nas tak bardzo uciążliwe, bo byliśmy do nich przyzwyczajeni. Nie znaliśmy innego świata. Dla nas to była normalka. Żyliśmy w takim systemie politycznym i trzeba było się dostosować - tłumaczy Jankes.
Dzisiaj już takiego żużla nie ma
Zawody w Toruniu oczywiście wygrali Duńczycy. - Kosili aż miło - rozmarzył się Piotr Kin, znany fotoreporter z Bydgoszczy. - Mnóstwo kibiców przed i po zawodach chciało wejść do parkingu, aby dostać autografy oraz popularne wtedy kolorowe naklejki lub inne gadżety. Największym moim marzeniem było, aby Polacy kiedyś śmigali tak jak Hans z Erikiem. Bardziej lubiłem oglądać Gundersena. Filigranowa sylwetka, która ekwilibrystycznie wiła się na motocyklu - dodaje Kin. Oglądanie na żywo takich mistrzów dla każdego kibica w Polsce było wtedy nie lada gratką. Na co dzień nie było szans tej klasy zawodników podziwiać na polskich torach, a w telewizji transmisje żużlowe były wielką rzadkością. Żużel na ekranach gościł tylko przy okazji finałów mistrzostw świata. W dodatku zawody oglądało się na czarno-białym ekranie. - Wtedy jeszcze nie robiłem zdjęć i zawody obserwowałem z trybun. Mimo to, odnosiłem wrażenie, że mam Duńczyków na wyciągniecie ręki i mogę ich oglądać w pełnych kolorach - mówi Piotr Kin. Do kanonu żużla przejdzie czarna skóra Hansa Nielsena i biała Erika Gundersena.
Hans wyższy, Erik niższy. Nielsen na torze bardziej dystyngowany, a Gundersen szalony. Swoją rywalizacją podzielili świat w sympatiach do obu, lecz wszyscy zamierali z zachwytu właśnie na te jedne zawody: rywalizacja par. Stawali się wtedy ścianą nie do przebicia. Najbardziej kolorowe postacie żużla lat 80-tych. Bardziej barwni na torze niż wskazywałyby ich skóry. Obaj Duńczycy uchodzą do dziś za najlepszą parę w historii speedwaya. - Nielsen i Gundersen, to były dwie wielkie indywidualności, ale na tyle profesjonalni, że na zawody parowe potrafili odstawić swoje ambicje i jechać dla wspólnej sprawy - ocenia Zenon Plech - Taktycznej parowej jazdy na torach widzimy coraz mniej, a szkoda, bo to piękny element w żużlowym rzemiośle - twierdzi Roman Jankowski. - W zawodach parowych zawsze potrzebna jest współpraca. Nie tylko na torze, ale i w parkingu. Strategię omawialiśmy już w drodze na zawody. Często w parze byłem tym bardziej utytułowanym i doświadczonym jeźdźcem. Starałem się dbać o partnera. Oglądałem się za nim, asekurowałem go, bądź wypuszczałem do przodu. Dzisiaj mamy ogrom przeróżnych mistrzostw, zawodów i zmian regulaminowych. Myślę, że obecna formuła Best Pairs jest wystarczająca i nie ma sensu niczego zmieniać - uważa Jankes.
Grzegorz Drozd