Marzeniem Ekstraliga na nowym stadionie w 2016 roku - rozmowa z Witoldem Skrzydlewskim, prezesem Orła

Witold Skrzydlewski został prezesem Orła ze względu na budowę nowego stadionu, która miałaby ruszyć w Łodzi. - Moim marzeniem jest Ekstraliga na nowym obiekcie w 2016 roku - nie ukrywa prezes klubu.

Jarosław Galewski: Czym dla łódzkiego żużla byłoby wybudowanie nowego stadionu?

Witold Skrzydlewski: Należy zacząć od tego, że najpierw powinniśmy wynikami pokazać, że zasługujemy na ten obiekt. W związku z tym montujemy teraz silniejszy skład. W 2015 roku, kiedy ma ruszyć budowa, wypadałoby już walczyć o Ekstraligę. Oczywiście, muszą na to pozwolić finanse. Czy uda się awansować to już inna sprawa. Nie chodzi zresztą o to, żeby za wszelką cenę wejść do wyższej klasy rozgrywkowej. Już w pierwszej lidze przerabialiśmy zespoły, które do niej awansowały i od razu spadały z problemami. Nam udało się wejść i od jakiego czasu się utrzymujemy. Fakt, że wiele rzeczy dzieje się na krawędzi, ale w mojej ocenie mamy rozsądną politykę finansową. Staramy się nie podpalać. Jeśli jednak będą sponsorzy, którzy postanowią nas wesprzeć i klub zdoła zbudować budżet na poziomie 6 milionów, to można wtedy myśleć o Ekstralidze.

Czyli może pan zapewnić, że teraz cele Orła będą co roku wyższe?

- Teraz stawiamy sobie za cel jazdę w play-off. Jeśli się nam nie uda, to nie będziemy jednak płakać. W 2015 roku, kiedy ruszy jednak budowa, musimy już być czarnym koniem, który będzie bardzo mocno walczyć w fazie play-off. Wtedy będziemy próbowali awansować do Ekstraligi, ale nie za wszelką cenę. Jeśli się nie uda, to na pewno nikt się z tego powodu nie zastrzeli. Zakładając jednak, że otarlibyśmy się wtedy o Ekstraligę, a w 2016 bylibyśmy już na nowym stadionie, to wtedy należałoby zbudować drużynę, która wywalczy awans. Liczę, że wtedy będzie większa szansa na pozyskanie kapitału.

W powstaniu nowego stadionu widzi pan dużą szansę dla klubu. Zakłada pan, że nowy obiekt przyciągnie sponsorów? 

- Tak mi się wydaje. Nowy obiekt powinien generować większe zainteresowanie. Na sukces może jednak złożyć się wiele czynników. Przy stadionie zaczną się pewnie budować inne atrakcje. Ten obiekt będzie nieco cofnięty. Zakładamy, że około sześć hektarów powinno pozostać jeszcze do zabudowy. Wierzę, że atrakcje, które tam powstaną, będą w jakiś sposób wspomagać to, co wydarzy się na samym obiekcie. Tak czy inaczej, nie należy zakładać, że nagle będziemy osiągać bardzo duże wpływy ze sprzedaży biletów. Jestem daleki od tego, co robią inni prezesi, którzy kalkulują, że z wejściówek do kasy kluby wpłynie przykładowo około dwóch milionów. Musimy mieć czarno na białym podpisane umowy, z których wynika, że budżet klubu będzie oscylować w okolicach pięciu, sześciu milionów. Dopiero wtedy można myśleć o Ekstralidze. W przeciwnym razie lepiej bić się o awans, ale nie wchodzić, tak jak to było w ubiegłym roku w przypadku ekipy z Grudziądza. Każdy, kto decyduje się na Ekstraligę, bez odpowiedniego zabezpieczenia finansowego, popełnia wielki błąd.

Już w tym roku macie wyższe cele. Czy w związku z tym wydacie więcej i na ile wiąże się to z tym, że pan będzie musiał zajrzeć głębiej do portfela? Czy w Łodzi pojawiają się w ogóle kolejni sponsorzy?

- Na razie zanosi się na to, że to ja wydam więcej. Łódzki żużel jest w tej chwili w stu procentach zależny od rodziny Skrzydlewskich pod tym względem, że jeśli my nie damy pieniędzy, to nie będzie go w ogóle. Wsparcie miasta i innych firm nie wystarczyłoby do utrzymania drużyny. Nie można jednak mówić o tym, że cały budżet to zasługa mojej rodziny. To byłoby kłamstwo. Najważniejszą część wydajemy jednak my i bez niej nie byłoby w Łodzi żużla nawet na poziomie drugiej ligi.

Czy w pana ocenie w Łodzi jest miejsce dla żużla na ekstraligowym poziomie?

- Ekstraliga jest moim marzeniem. Z wielu powodów zostałem prezesem i niektóre rzeczy zaczną się teraz zmieniać w klubie. Jednym z naszych nowych zawodników jest ktoś, kto powinien być nie tylko liderem, ale także show-manem. Chcemy w ten sposób generować zainteresowanie i zapełnić stadion. W Łodzi spotykam się z wieloma ludźmi, którzy pamiętają czasy pana Szwendrowskiego czy Kołeczka. Oni od ich czasów nie byli na żużlu. Potencjał więc na pewno jest.

Jaka frekwencja zadowoli zatem pana w sezonie 2014?

- Cieszyłbym się, gdyby średnia frekwencja wyniosła 3500-4000 osób. Gdyby było 5000 lub 6000 widzów, to podskakiwałbym ze szczęścia. Dla nas jednak sukcesem jest rzeczywista sprzedaż na poziomie 2000 biletów, bo trzeba pamiętać o tym, że wpuszczamy na stadion za darmo kobiety i dzieci. Z tego nie będziemy rezygnować. Po sobie doskonale wiem, że żużel jest takim sportem, który trzeba zobaczyć na własne oczy, zanim się go polubi. Później można oglądać transmisje w internecie czy telewizji, ale przy pierwszym kontakcie taki przekaz nikogo nie zachęci do tej dyscypliny.

A jak duży ma być obiekt, którego powstanie jest planowane w Łodzi? 

- Nie chcemy dużego obiektu. W stu procentach zadowoli nas stadion na 6000 osób z dodatkową możliwością 1000 lub 1500 miejsc stojących. Wychodzę z założenia, że lepiej zapełnić go w stu procentach niż świecić pustymi trybunami. Niektórzy jak Breżniew czy Stalin poszli w gigantomanię, ale tego nie będzie miał kto utrzymać. Nie jest sztuką od razu zbudować coś wielkiego. Gdyby okazało się, że zainteresowanie jest większe od planowanego, to wtedy można myśleć o rozbudowie.

Zatrudnił pan na stanowisko trenera Lecha Kędziorę, o którym niektórzy mówią, że jest specjalistą od awansów. Kierował się pan tym przy wyborze szkoleniowca?

- Zakładam, że to będzie dłuższa współpraca, bo tak było na ogół w przypadku trenerów, którzy byli w Łodzi. Nikt po roku czy po połowie sezonu od nas nie odchodził. Tak czy inaczej, kwestia awansu, o której pani mówi, nie była najważniejsza. Liczyło się doświadczenie i sytuacja naszego klubu. Orzeł działa specyficznie. Nie mamy aż tylu ludzi. Trener musi potrafić wejść na polewaczkę i się nią przejechać. Liczy się nie tylko prowadzenie zespołu. Nie możemy mieć kogoś, kto w niektórych momentach powie, że mu się ręka pobrudzi. Ale jest jeszcze jeden ważniejszy czynnik, którym kierowałem się przy zatrudnieniu trenera.

- Uważam, że naszej drużynie brakowało wzajemnego zaangażowania i jedności. Kiedy widziałem jak ściskali się Antonio Lindbaeck i trener Kędziora, to aż miło było popatrzeć, jaka będzie atmosfera w naszym klubie. W przypadku pana Puszakowskiego i Chrzanowskiego możemy mówić o tym, że się doskonale znają, bo to krajanie. Chodzi o to, żeby ludzie w klubie mieli sympatię do trenera. Chciałbym, żebyśmy byli taką drużyna, w której działa zasada "jeden za wszystkich, wszyscy za jednego".

A jak wyglądają pana ustalenia z trenerem Kędziorą na temat zawodników? To trener decyduje w stu procentach o tym, jak ma wyglądać wasz skład? 

- Trener na pewno będzie decydować o składzie na mecze. Jak pan pewnie wie, raz wymusiłem na naszym szkoleniowcu, żeby pewien zawodnik pojechał w danym spotkaniu. To było za czasów nieżyjącego już trenera Ruteckiego. Żużlowiec pojechał, zaliczył "Audi" i jeszcze trenera wyzwał od najgorszych. Od tej pory uznałem, że Skrzydlewski nie powinien się wtrącać. Nasza współpraca z trenerem Kędziorą została ułożona w bardzo prosty sposób. Słucham jego oczekiwań i w niektórych sytuacjach mówię jedynie, że na danego zawodnika nas nie stać. Chciał u nas startować jeden żużlowiec, który prezentuje poziom podobny do Lindbaecka, ale to nie było realne. Ten ktoś oczekiwał umowy cywilnoprawnej, że będzie startować we wszystkich meczach. U nas takiej opcji nie ma. Nie możemy gwarantować jazdy komuś bez względu na to, jaki będzie prezentować poziom sportowy.

Jesteś kibicem "czarnego sportu"? Mamy dla Ciebie fanpage na Facebooku. Zapraszamy!

Witold Skrzydlewski marzy o nowym stadionie i awansie Orła do Ekstraligi
Witold Skrzydlewski marzy o nowym stadionie i awansie Orła do Ekstraligi
Źródło artykułu: