Antonio chce jeździć w Rybniku w przyszłym roku - rozmowa z Marcinem Momotem, mechanikiem Antonio Lindbaeck'a

Jeszcze nie tak tak dawno był na samym dnie. Z pomocą ojca wyszedł z dołka i wrócił na żużlowe tory. Dzięki ludziom, których zaprosił do współpracy, każdego dnia odzyskuje wiarę w siebie i własne umiejętności. Spory wkład w sukcesy Szweda ma także jego mechanik, Marcin Momot.

Michał Stencel: Trudne pytanie już na początek. Pomimo że był awizowany, ostatecznie Antonio zabrakło w składzie "Rekinów". Dlaczego?

Marcin Momot: Jak nie wiadomo o co chodzi, chodzi o pieniądze. Klub jest winny Antonio troszkę pieniędzy. Szwed poszedł nawet działaczom na rękę, że jest w stanie przyjechać na to spotkanie po spłacie części zadłużenia. Niestety działacze nie stanęli na wysokości zadania, zatem Antonio nie było w Rybniku.

Czy możemy mówić o konkretnych kwotach?

- Wolałbym ten temat ominąć. To pytanie do mojego szefa, ja nie chcę nic mówić. Nie czuję się do tego upoważniony. Powiem tylko tyle, że nie są to małe kwoty.

Zostawmy zatem kwestie finansowe. Jak doszło do współpracy twojej ze Szwedem?

- Wcześniej pracowałem już za granicą u obcokrajowców i poprzez moje i ojca znajomości dowiedziałem się, że Antonio poszukuje mechanika. Skontaktowałem się z panem Zdzisławem Kołsutem, który dograł wszystkie sprawy i chciałbym bardzo mu za to podziękować. Nie ukrywam, że na początku miałem trochę obaw czy dam rade i dogadam się z nowym pracodawcą, ale jakoś od początku nasza współpraca nabrała rumieńców, chociaż pierwsze nasze wspólne zawody w Polsce nie wyszły zbyt dobrze. Potem jednak było coraz lepiej i wyniki szły w górę. Oczywiście zawsze są rzeczy do poprawki, ale póki co wszystko wygląda dobrze.

Wiadomo nie od dziś, że życie żużlowca to ciężki kawałek chleba. Swoje muszą także odcierpieć mechanicy. Jak wygląda twój tydzień pracy?

- Zgadza się, czasami jestem potwornie zmęczony i mam serdecznie dosyć żużla (śmiech). Antonio jeździ w Polsce, Szwecji i czasem jest jeszcze Dania i Niemcy, zatem są takie tygodnie, że pokonujemy 4000 kilometrów. Przeważnie to właśnie mechanik prowadzi busa, zatem nie jest lekko. Ale jak się ma takiego szefa jak Antonio, czasami nie przejmujemy się zmęczeniem. Ja zajmuję się serwisem motocykli w pełnym tego słowa brzmieniu. Nie dotykam jednak silnika w sensie tuningu. Nie ukrywam, że zapewne w przyszłym sezonie będziemy potrzebowali jeszcze kogoś do pomocy, bo wtedy łatwiej się pracuje i w trudnych sytuacjach łatwiej o dobre rozwiązanie.

Miałeś swój udział w kapitalnym spotkaniu Antonio, na torze w Bydgoszczy. To ty namówiłeś go na pewien silnik, który jechał bajecznie.

- Tak, udało się namówić Lindbaecka, aby nie zmieniał silnika. Szwed czasami jest zbyt impulsywny i po jednym niezbyt udanym wyścigu potrafi od razu przesiadać się na drugi motocykl. Ale jest jednocześnie człowiekiem, którego można przekonać do swojej racji. Byłem przekonany, że silnik, przy którym się upierałem, w Bydgoszczy pojedzie i byłem nawet w stanie się o to założyć. Ostatecznie Antonio dał się przekonać, a efekt był znakomity.

Nie od dziś wiadomo, że zagraniczni żużlowcy potrafią dość dobrze nagradzać swoich mechaników za wykonaną pracę. Czy możesz coś na ten temat powiedzieć?

- Nie mogę narzekać na zarobki. Antonio czasami jednak potrafi zaskoczyć i sprezentować mi praktyczny gadżet, zupełnie dodatkowo. Ostatnio stwierdził nawet, że na koniec sezonu ma niespodziankę, ale najpierw chciałby go cało zakończyć. Nie wiem, co on kombinuje (śmiech).

Masz na Antonio dość duży wpływ z tego co mówisz. Będziesz go namawiał na starty w Rybniku w przyszłym roku?

- Nie muszę tego robić. Jemu tu się podoba - miasto, kibice. Mówi, że jest szczęśliwy, bo odczuwa dowody sympatii na każdym kroku. Mówi się o Skandynawach, że to zimni, niedostępni ludzie. Lindbaeck jest jednak ich przeciwieństwem bo jak mówi jego przyjaciel, Tomek Lorek, to diabelska brazylijska krew (śmiech). A co do startów Antonio w przyszłym sezonie, to podchodzi do tego ostrożnie, ponieważ Szwed nie chce być w drużynie numerem pięć czy sześć. On chce być liderem i numerem jeden. Jasne, że ważne są także pieniądze, ale mogę z pełną odpowiedzialnością powiedzieć, że Lindbaeck nie jest drogim zawodnikiem. Poza tym, jak już mówiłem, dla niego nie liczy się tylko gotówka w portfelu.

Czyli kibice RKM mogą być spokojni o jego starty na Górnym Śląsku za rok?

- Nie do końca, ponieważ wszystko może się wydarzyć. Nie chciałbym czegoś obiecywać i deklarować, że Antonio zostanie w Rybniku, aby kibice nie poczuli się zawiedzeni. Poza tym jest też coś, na co zwrócił mi uwagę. W parkingu podczas zawodów nie zawsze jest różowo i kolorowo. W Szwecji drużyna to jedna rodzina i każdy każdemu pomaga i dobrze życzy. Z tego co widzę, czy raczej widzimy wspólnie, tutaj troszkę tego brakuje. Ale myślę, że wszystko jest do nadrobienia. Jednak o tą atmosferę powinni także zadbać działacze, których jednak czasem brakuje.

Siódmego września, ostatnie spotkanie w Rybniku, przeciwko ekipie z Grudziądza. Czy Antonio pojawi się w boksie z napisem "gospodarze"?

- Bardzo by chciał. Lubi tu startować, chociaż na początku jego startów rybnicki tor był dla niego zagadką, każdy wygrany bieg sprawia mu wielką radość, a jak już mówiłem wcześniej, polubił rybnickich kibiców. Poza tym kiedy rozpoczynał sezon, postawił sobie wysoko poprzeczkę. Chciał mieć w każdej lidze, w której startuje, średnią minimum 2,00/bieg. Do tej pory udaje się to z nawiązką.

Komentarze (0)