Przypomnijmy, że Keynan Rew po przegranym starcie w jednym z wyścigów rzucił się w pościg za Cordellem Rogersonem. Przez praktycznie cały bieg górą był Rogerson, ale wypożyczony do Zdunek Wybrzeża żużlowiec cały czas szukał sposobu na atak, który dałby mu zwycięstwo w wyścigu. Kiedy jednak podjął próbę wyprzedzenia przeciwnika, to doszło między nimi do kontaktu i obaj z impetem uderzyli w bandę.
Na szczęście Rew ma czucie w nogach i dość szybko mógł opuścić szpital. Australijczyk powoli dochodzi do siebie i może mówić o dużym szczęściu. Nikt nie ma jednak wątpliwości, że konsekwencje jego upadku mogły być znacznie gorsze. A całej dyskusji zapewne by nie było, gdyby na torze w Banyo były dmuchane bandy, co na Twitterze zauważył prezes Fogo Unii Leszno Piotr Rusiecki. Z jednej strony Australijczyk sam podjął ryzyko, że wziął udział w takich zawodach, ale poza tym pojawia się pytanie, dlaczego polskie kluby co roku biernie przyglądają się takimi wydarzeniom.
- Nasz kontrakt dotyczy zawodów w Polsce. Kluby dają zgodę zawodnikom polskim i zagranicznym na zawody organizowane w Polsce. Polscy zawodnicy muszą mieć zgodę na start poza granicami naszego kraju, ale zagraniczni już nie. Jednym z obowiązków zawodnika, wynikającym wprost z naszego regulaminu - tzn. zbioru zasad regulujących stosunki między klubem a zawodnikiem, jest niepodejmowanie poza treningowych i nieuzgodnionych z klubem przedsięwzięć, w szczególności w ramach sportów ekstremalnych powodujących zwiększone ryzyko urazowości - mówi nam Przemysław Szymkowiak z PGE Ekstraligi.
ZOBACZ Tomasz Gollob mówi o swojej pracy w telewizji. Otrzymał konkretną sugestię
Zgodnie z obowiązującymi przepisami Zdunek Wybrzeże nie mogło zatem zakazać występu swojemu zawodnikowi na torze w Banyo, ale Krzysztof Cegielski ze stowarzyszenia żużlowców "Metanol" przekonuje, że gdyby klub chciał, to mógł go do tego bez problemu doprowadzić.
- Warto pamiętać, że sami wprowadziliśmy szereg restrykcji i mocno zwracamy uwagę na bezpieczeństwo, ale inni już niekoniecznie chcą nas naśladować. Poza tym nie do końca rozumiemy, co dzieje się w Australii. Dla nich wyścigi na motorach to jedna z rozrywek i ogromna nauka. Miałem przyjemność tam jeździć. Tory mają czasami trzy łuki, znajdują się w polu, a ich długość to od 100 do 1000 metrów. Czasami jeżdżą po tym inne pojazdy niż motocykle. Nie wszystko jest robione tylko pod żużel. To nie zmienia jednak faktu, że polskie kluby mogą bardzo wiele i nie potrzebują do tego narzędzi regulaminowych - podkreśla.
- Cały problem polega na tym, że kluby często nie mają kontaktu ze swoimi zawodnikami. Trenerzy czy kierownicy drużyn nie wiedzą, co robią danego dnia ich żużlowcy, w jaki sposób przygotowują się nowego sezonu. Z czasem pojawiają się listy startowe różnych zawodów, ale mało kto interesuje się, jak wygląda tamtejszy tor. Taka jest brutalna prawda. O tym mówi się, dopiero kiedy coś się stanie. Musimy zrozumieć, że żużlowcy lubią adrenalinę i szukają jej także, kiedy nie ma u nas sezonu. Poza tym takie rzeczy można załatwić na etapie negocjowania kontraktu, ale o tym też nikt nie myśli, bo chęć pozyskania zawodnika jest tak duża, że liczy się tylko kwota za podpis pod umową i punkt. O całej reszcie mało kto myśli - zauważa Cegielski.
Były reprezentant Polski zwraca również uwagę, że kluby nie tylko nie śledzą kalendarza startów swoich zawodników, ale czasami nawet zezwalają im na niebezpieczne aktywności, mimo że zgodnie z przepisami mogą je bez problemu ukrócić.
- Można blokować takie pomysły jak skoki na spadochronie, ale okazuje się, że i to zawodnicy robią, a nawet się tym głośno chwalą. Uważam, że żużlowcy otrzymują pod tym względem zbyt dużą swobodę. Oni powinni być świadomi, co jest dla nich najważniejsze i czym będzie skutkować dla nich brak możliwości realizacji kontraktu w Polsce. Kluby muszą jednak zacząć zwracać im na to uwagę - podsumowuje Cegielski.