Kamil Kołsut: Polscy skoczkowie tej zimy zachwycają. To dla pana niespodzianka?
Bjoern Einar Romoeren: Zrobili ogromny postęp i to przyjemność oglądać, jak skaczą. Rozmawiałem na ten temat z Piotrem Żyłą. On się zawsze śmieje i dobrze bawi. Przyznawał jednak, że wcześniej był problem z dynamiką w drużynie; brakowało pracy zespołowej. Dziś wszyscy sobie pomagają. Najlepiej widać to na zeskoku. Jeżeli jeden z nich odnosi sukces, pozostali też świętują. Głośno i szczerze. Czysta radość.
Efekt Stefana Horngachera?
- Na to wygląda. Polska to dziś drużyna, nie indywidualności. Zawodnicy wzajemnie się motywują, każdy chce przekraczać siebie dla dobra drużyny. Podobnie działo się u nas po 2000 roku, kiedy reprezentację przejął Mika Kojonkoski.
ZOBACZ WIDEO Piotr Żyła: Kamil Stoch z konkursu na konkurs pokazuje, że jest najlepszy
Polacy są faworytami w walce o medale na mistrzostwach świata?
- Będziecie bardzo mocni zarówno indywidualnie, jak i w drużynie. Kamil Stoch był już najlepszy, ma doświadczenie i na pewno jest jednym z faworytów. Bardzo mocny będzie też Domen Prevc. On niczego się nie boi! Wygląda na gościa, dla którego nie ma znaczenia, czy walczy o mistrzostwo świata czy mistrzostwo Słowenii. Generalnie każdy z czołowej "dziesiątki" PŚ może w Lahti stanąć na najwyższym stopniu podium.
Co z Norwegami?
- To dla nas trudny okres. Wszyscy ciężko pracują i jestem pewien, że niebawem znów wrócimy na szczyt. Poprzedni sezon mieliśmy fantastyczny, a dziś świetnie skacze przede wszystkim Daniel Tande. Pozostali muszą pracować, abyśmy mieli na mistrzostwach świata zespół zdolny do walki o medale. Codziennie się o to staramy. Taki jest sport - jednego dnia dający mnóstwo radości, a kolejnego ogromnie irytujący.
Za chwilę czekają nas loty w Oberstdorfie. Skocznia jest przebudowana, wszyscy marzą o kolejnych rekordach. Kwestią czasu jest, kiedy pojawi się obiekt, gdzie będzie można latać za granicę trzystu metrów. Dziś skoki są jeszcze bardziej sportem dla wariatów niż kiedyś?
- I tak, i nie. Patrząc na skoki narciarskie lat sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych widzisz zawodników startujących w swetrze, czapce i zwykłych spodniach. Nie było żadnych maszyn ubijających zeskok, najazdy były kiepskie. Dziś mamy nawet siatki zatrzymujące wiatr. Te wszystkie środki bezpieczeństwa sprawiają, że możemy przekraczać granice. Będziemy oglądać coraz dłuższe skoki, nawet za granicą trzysetnego metra. Sport nie stanie się jednak przez to bardziej niebezpieczny. Raczej bardziej spektakularny.
Poza skoczną trwa technologiczny wyścig zbrojeń.
- To dzieje się w każdym sporcie. Głód innowacji i rozwoju pomaga. Przecież gdybyśmy robili to samo rok po roku, kibice w końcu znudziliby się dyscypliną. Nawet w bieganiu nie chodzi już tylko o bieganie. Pojawiają się nowe buty, coraz lepsze nawierzchnie. I dlatego niebawem znów zobaczymy rekord świata na sto metrów.
Skoki narciarskie nie zamienią się w Formułę 1, gdzie bolid staje się ważniejszy od kierowcy?
- Kiedy siadasz na belce i rozpędzasz się od zera do stu kilometrów na godzinę w ciągu kilku sekund, a później chcesz lecieć ponad dwieście metrów, technologia przestaje być najważniejsza. Musisz być po prostu dobry. Jestem pewien, że w skokach zawsze będzie wygrywać najlepszy. Poza tym żaden sprzęt nie pomoże, gdy nie cieszysz się sportem; jeżeli nie skaczesz całym sercem dla siebie, dla swojej drużyny, dla swojego kraju. Mówiłem już, że widać to po Polakach. Oni to mają, oni tak skaczą. I dlatego im się udaje.
[nextpage]Pan dziś ma nową pracę. Czym zajmuje się specjalista do spraw marketingu przy norweskich skoczkach?
- Koordynuję współpracę pomiędzy zawodnikami i sponsorami. Staram się też rozwijać norweski sport, jestem jednym z twórców cyklu konkursów Raw Air. To ekscytujące, robić coś nowego dla całej rodziny skoków narciarskich. Teraz widzę że to, co dzieje się poza okiem kamery, też jest interesujące.
Po zakończeniu kariery miał pan też epizod w telewizji.
- To był program "71 North Degrees", wziąłem w nim udział dwa lata temu. Biegałem, jeździłem, pływałem i wspinałem się, aby osiągnąć najdalej wysunięty na północ cypel Norwegii. Wcześniej spędzałem życie podróżując po Europie, a teraz mogłem wreszcie zobaczyć mój kraj. Piękna przygoda.
W survivalowych warunkach.
- O tak! Przez miesiąc spałem w namiocie i to w bardzo różnych warunkach, przy zmiennej aurze. Fizycznie i psychicznie to było doświadczenie ekstremalne. Musieliśmy chociażby wspinać się po górach. Oczywiście nie tych najwyższych, ale nawet dla mnie spojrzenie w dół z wysokości tysiąca metrów wisząc na linie było ciężkim przeżyciem. Pływaliśmy kajakiem po otwartym oceanie, pokonywaliśmy też olbrzymie odległości pieszo skazani na wskazówki kompasu.
Bywało niebezpiecznie?
- Generalnie nie. Musieliśmy jednak na siebie uważać, bo przecież statystycznie najwięcej kontuzji zdarza się w kuchni. Kiedy jednak teraz sobie to wspominam, siedząc w Holmenkollen przy kominku i patrząc w okno na padający śnieg... Robiłem coś, czego nie znałem. To było ekstremalne przeżycie. Za chwilę po raz pierwszy zabieram jednego z naszych sponsorów na próg skoczni i wiem, jak będzie przerażony.
Nie kusi, żeby znów polecieć?
- Zawsze, kiedy przyjeżdżam na mamucią skocznię, wracają piękne wspomnienia. Zwłaszcza uczucia lotu. Później uświadamiam sobie jednak, jak wiele treningu i wyrzeczeń to kosztowało. Pogodziłem się z tym, że więcej już nie będę latał. Cieszę się, patrząc na innych.
Noriaki Kasai wciąż walczy, na skocznię wrócił Janne Ahonen.
- Patrząc na Kasaiego mam wrażenie, że za wcześnie zakończyłem karierę. Na moją decyzję wpływ miały też jednak kwestie zdrowotne i problemy z kręgosłupem. Gdyby dziś dało się tak łatwo znów usiąść na rozbiegu, a potem polecieć poza granicę dwustu metrów, to chętnie bym wrócił. Nie jest to jednak takie proste.
Rozmawiał Kamil Kołsut