Niesamowita była to przygoda Austriaka z Polskim Związek Narciarskim. Przygoda, która nie trwała nawet rok. Alexander Stoeckl ledwo wszedł do domu, zdjął buty i powiesił kurtkę, a już szykował się do ponownego wyjścia. A wszystko tuż przed najważniejszą imprezą sezonu - mistrzostwami świata w Trondheim.
Nie ma wątpliwości, że spory wpływ, a może nawet największy, na tę sytuację miały ostatnie wypowiedzi Adama Małysza, a więc prezesa związku. Zresztą w swoim oświadczeniu potwierdził to sam zainteresowany, były już dyrektor sportowy skoków narciarskich i kombinacji norweskiej.
ZOBACZ WIDEO: Artur Siódmiak dziś jest legendą. "Wychowałem się na blokowisku"
"Zdarzyło mi się być świadkiem wewnętrznych spraw, o których informowano media bez wcześniejszego powiadomienia osób zaangażowanych. Ostatnim incydentem był wywiad na żywo dla TVP, w którym prezes powiedział, że nie jest zadowolony z mojej pracy. Nie przypominam sobie, żeby dzielił się ze mną tą informacją" (więcej TUTAJ).
To już kolejna sytuacja, gdy z Polskiego Związku Narciarskiego odchodzi prawdziwy fachowiec. Przed sezonem 2024/2025 pożegnaliśmy Haralda Rodlauera, jednego z najlepszych trenerów kobiecych skoków narciarskich. Austriak za zadanie miał wyciągnąć nasze panie z dna. To się nie udało. Podobną misję, choć zdecydowanie z wyższego poziomu, otrzymał Stoeckl. Nie dotrwał nawet do końca obecnej edycji Pucharu Świata.
Teraz pozostaje pytanie, czy to z nami (PZN) jest coś nie tak, czy może z osobami, które zostają zatrudniane. Niemniej nie można zapomnieć, że austriacki szkoleniowiec w zeszłym roku został zwolniony przez norweską federację, a głównym powodem takiej decyzji był bunt samych zawodników. To bez wątpienia daje do myślenia.
Nie mam także wątpliwości, że krytyczna wypowiedź Adama Małysza w TVP była niepotrzebna. A na pewno nie była konieczna w tym momencie. Jeśli Stoeckl mówi, że nikt z nim wcześniej na ten temat nie rozmawiał, a prezes PZN dopiero zapowiada swoje spotkanie z dyrektorem, to faktycznie jest coś nie tak, że najpierw to upublicznia.
Wizerunkowo nasza federacja najpewniej sporo straciła, szczególnie poza granicami naszego kraju. Jak to wygląda z boku? Prezes związku, zamiast rozmawiać z dyrektorem, skarży się mediom, a ten w konsekwencji rzuca papierami. A przecież Stoeckl był zatrudniony, żeby wyciągnąć polskie skoki z kryzysu.
I tutaj trzeba się zatrzymać. 51-latek miał nie tylko podnieść profesjonalizm w Polskim Związku Narciarskim, ale również, a może nawet przede wszystkim, pomóc w budowie systemu szkolenia w skokach i kombinacji norweskiej. Nie da się ukryć, że od lat nie potrafimy wyszkolić, chociażby jednej dobrej skoczkini. W kombinacji norweskiej jest podobnie. Od lat za uszy ciągnęli Polskę Stoch, Kubacki, Żyła czy Kot.
Przespaliśmy moment ogromnych sukcesów. Mieliśmy podążać drogą siatkówki, a niestety bliżej było nam do piłki ręcznej. Nie twierdzę, że PZN nie chciał dobrze, ale nie wychodziło, po prostu. Co było źle zrobione? Na pewno mieliśmy kłopot z przełożeniem wyników 15-, 16-latków na ich późniejsze etapy kariery. Od osób ze środowiska słyszałem, że problemem byli sami szkoleniowcy, a konkretnie brak wystarczających umiejętności.
Cokolwiek by to nie było, bez wątpienia kłopot jest systemowy, a kolejni juniorzy przepadają. Alexander Stoeckl miał to naprawić. Austriacka myśl miała nas wyprowadzić na szczyt. Nie od razu, tylko w ciągu kilku, a może nawet kilkunastu lat. Sęk w tym, że chyba jeszcze nie zdążył palcem kiwnąć.
Stoeckl i Małysz mówili, że ostatnio Austriak spotkał się z trenerami. Ci z kolei w prywatnych rozmowach informowali, że to dopiero pierwsza taka sytuacja. Stoeckl miał nie bywać na treningach, nie rozmawiać z zawodnikami czy po prostu nie przyjeżdżać za często do Polski. W ten sposób nowego systemu szkolenia na pewno się nie stworzy.
Teraz czekają nas burzliwe dni. Niedługo zaczną zapewne wypływać różne "brudy" do opinii publicznej. Kibice oraz media dowiedzą się wielu ciekawych rzeczy. A to wszystko na niecałe dwa tygodnie przed mistrzostwami świata.
Mateusz Kmiecik, WP SportoweFakty