Było jasne, że będzie źle, ale chyba nie aż tak. Najlepszy polski skoczek w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata Paweł Wąsek po konkursie w Oberstdorfie zajmuje dopiero 15. lokatę, a 19. jest Aleksander Zniszczoł. Reszta nie łapie się nawet do pierwszej dwudziestki. Na wygraną w Turnieju Czterech Skoczni nie mamy szans i nic nie wskazuje na to, że będzie lepiej.
Dawidowi Kubackiemu, mistrzowi świata i zwycięscy TCS zdarza się nie zakwalifikować do pierwszej serii, a Kamil Stoch w niemiecko-austriackim prestiżowym cyklu nawet nie bierze udziału. I to mimo tego, że od początku sezonu trenuje indywidualnie pod okiem wybranego przez siebie Michala Doleżala.
ZOBACZ WIDEO: Dramatyczny czas w życiu Pawła Nastuli. "Ciągle czuję jej obecność"
Słowa kolejnych skoczków wskazują na brak zaufania do głównego szkoleniowca Thomasa Thurnbichlera. Niezależnie od tego, kto w tej wymianie zdań ma rację, polskie skoki narciarskie toczy problem gigantycznej dziury między seniorami a młodym pokoleniem. Nie ma kto zastąpić mistrzów, a skoki - te na najwyższym reprezentacyjnym poziomie - zdają się w Polsce stać w miejscu.
Na trudne i palące pytania m.in. o system szkolenia, podejście sponsorów i przewidywania na najbliższą przyszłość odpowiedział nam Adam Małysz, prezes PZN, były znakomity reprezentant Polski.
Dawid Góra, szef redakcji WP SportoweFakty: Dlaczego polskie skoki są obecnie na tak niskim poziomie?
Adam Małysz, prezes Polskiego Związku Narciarskiego: Można się doszukać wielu powodów. Nie da się określić jednego i stwierdzić, że w stu procentach właśnie ten przyczynił się do takiej sytuacji. Z drugiej strony, obecnie następuje zmiana pokoleniowa. Trudno jest znaleźć następców Kamila Stocha, Piotra Żyły i Dawida Kubackiego, bo to są fantastyczni skoczkowie. To, co z nimi przeżyliśmy, było wspaniałe i to przez wiele lat. Uważam, że któryś z nich jeszcze zaskoczy - nie powiedzieli ostatniego słowa.
W skokach sporo się zmieniło. Technologia, sprzęt, kierunek przy wyjściu z progu. Styl skoków uległ zmianie. Jedzie się agresywniej, kąt natarcia jest kierowany bardziej do przodu. Starszym zawodnikom trudniej się do tego przystosować.
Świat poszedł do przodu, a my zostaliśmy w tyle? Właściwie nie zbliżamy się nawet do podium.
Na pewno musimy trochę poczekać. Talenty są. Myślałem, że pokolenie z Tomkiem Pilchem, Jasiem Habdasem i Kacprem Juroszkiem na czele będzie osiągać większe sukcesy. Tymczasem nie mogą się przebić. Na treningach skaczą naprawdę dobrze. Wydaje się, że przyczyną jest psychika, ale daliśmy im psychologów, a wciąż czuję, jakbyśmy zderzali się ze ścianą. Zwróć jednak uwagę, że w innych kadrach też nie jest wesoło. Każda z kadr, może poza Austriakami, ma tylko jednego, dwóch zawodników, którzy na stałe przebili się do czołówki.
Ale my nie mamy nikogo w czołówce. To znacząca różnica.
Zatrudniliśmy najlepszych ludzi - takich, jakich chcieli. Powiedziałem Thomasowi Thurnbichlerowi, że jego głównym zadaniem jest zrobić progres z młodszymi zawodnikami. Z tymi najmłodszymi progresu nie widzę, ale Olek Zniszczoł, Paweł Wąsek i Kuba Wolny skaczą lepiej. Mamy u siebie jednego z najlepszych specjalistów w dziedzinie skoków narciarskich, czyli Aleksandra Stoeckla. On przekonuje mnie, że młodsi dobiją poziomem do naszej czołówki. Zawodnicy dostają od nas wszystko, czego potrzebują.
Nie mam żadnych wątpliwości, że mają wszystko. Powstała jednak dziura między seniorami a najmłodszymi skoczkami. Mówiłeś o niej od wielu lat, a wciąż ten problem istnieje.
Nie dało się cofnąć czasu. Stworzyliśmy kadry przy szkołach mistrzostwa sportowego. To grupa 50-60 zawodników, którzy już odnoszą sukcesy, ale przed nimi jeszcze długa droga. Gdybyśmy nie umożliwili im dostania się do kadry, to pewnie nikt by nigdy o nich nie usłyszał. Muszą kwalifikować się na zgrupowania i zawody, wszyscy dostają taki sam sprzęt. Podobnie zadziałało to w biegach. W narciarstwie alpejskim jest trochę gorzej, bo tam każdy by chciał trenować indywidualnie, a za wyjazdy w większości płacą rodzice. My tymczasem dążymy do tworzenia kadr, aby każda zawodniczka i każdy zawodnik trenował pod okiem najlepszych specjalistów. Musimy mieć nad tym kontrolę, bo inaczej system się rozpadnie.
Ile wydajecie na indywidualne szkolenie Kamila Stocha?
Łukasz Kruczek i Michal Doleżal przyszli do nas przed sezonem i wyliczyli, że potrzebują miliona rocznie. W tym są wypłaty dla Łukasza, Michala, serwismena, transport, zgrupowania, sprzęt. Ta kwota nie jest rażąca, bo pewnie nie zdajesz sobie nawet sprawy, jak drogie są takie rzeczy.
Kiedy do nas przyszli, nie było mowy, abyśmy byli w stanie im to sfinansować. Łączyliśmy więc część specjalistów kadry z ich grupą i tak to funkcjonowało. Dziś mamy podpisaną umowę ze sponsorem właśnie pod to przedsięwzięcie i możemy im zapewnić wszystko, czego oczekują. Łącznie to będzie mniej niż milion, ale aktualnie mogą pracować tak, jak sobie to wymarzyli.
Zatrudnienie dla Kamila szkoleniowca, którego wcześniej zwolniliście z kadry, było dobrym krokiem? Na razie efektów nie widać, a koszty są ogromne.
Nie wiem, czy to na sto procent był właściwy krok, ale jeśli zawodnik takiej klasy przychodzi do ciebie i mówi, że chce spróbować i nadal koncentrować się wyłącznie na skokach, to warto mu pomóc. Ja to proponowałem Kamilowi jeszcze za czasów prezesury Apoloniusza Tajnera. Mówiłem Piotrkowi, Kamilowi i Dawidowi, że może warto podzielić kadry i skierować ich na bardziej indywidualny trening. Ale oni nie chcieli. Potem Dawid z Piotrkiem stwierdzili, że chcą trenować pod okiem Thomasa, ale tokiem indywidualnym.
Kamil odezwał się do mnie w kwietniu, czyli trochę za późno. Ale wciąż chciałem mu pomóc. Powiedział, żebym nie szukał trenera, bo on już znalazł. Przypuszczałem, że chodzi o Zbyszka Klimowskiego albo Wojtka Topora. Nie sądziłem, że to będzie Doleżal. Okazało się jednak, że Michal zrezygnuje z intratnej i pewnej posady w niemieckich skokach, żeby przyjść do Kamila. Nie było więc powodu, aby się nie zgodzić.
Nie jest tak, że ogon merda psem?
Co masz na myśli?
Słyszę o propozycjach, jakie dostają nasi skoczkowie, o tym, że mają wszystko. Pamiętasz, jaka była afera, jak zwalnialiście Doleżala. A może trzeba było zatrudnić trenera, który uderzy pięścią w stół i nie będzie bał się powiedzieć zawodnikom, że jeśli nie będą wypełniać jego założeń, to zostaną odsunięci od kadry?
Chętnie przyjmę takiego trenera. Mam dla ciebie propozycję.
Wskaż szkoleniowca z doświadczeniem, dużą wiedzą, wszystkim, co potrzebne do przejęcia kadry, a jednocześnie takiego, który będzie w stanie twardą ręką prowadzić zespół. I jeszcze do tego zapewnić atmosferę do trenowania.
Nie znam takiego, ale zakładam, że ty masz znacznie większy ogląd w świecie skoków od środka.
No właśnie. Z Aleksandrem Stoeklem rozmawiałem znacznie wcześniej, niż do nas przyszedł, ale nie chciał podjąć pracy trenerskiej. Rozmawiałem z Austriakami, byłymi trenerami kadry niemieckiej i nie chcieli do nas przyjść. Przypominam, że mówimy o dyscyplinie, jaką są skoki narciarskie, co oznacza, że nie ma wielu trenerów z odpowiednią pozycją. Wiem, o co ci chodzi, bo pamiętam, jak ja miałem indywidualne szkolenie za czasów, kiedy trenerem był Kruczek, czyli mój kolega. Bardzo cenię umiejętności Łukasza, ale potrzebowałem trenera, a nie kolegi. Dlatego przyszedł Hannu Lepistoe.
Nie wiem, czy Thurnbichler jest najlepszym rozwiązaniem dla naszych starszych skoczków, ale przypominam, że jego głównym zadaniem jest skupienie się na młodszych. Tak, aby to oni walczyli o podium Pucharu Świata. Postęp jest, ale zobaczymy, jak to będzie wyglądało dalej. Cały czas przyglądamy się pracy sztabu i oceniamy ją.
Młodsi skoczkowie dają z siebie wszystko?
Zależy który. Mam żal do niektórych, bo jak słyszę, że zawodnik daje z siebie sto procent, to zawsze powtarzam, że sto procent to za mało. Nie może być tak, że przychodzisz na trening i masz nadzieję, że trener wskaże ci, co poprawić. Oczywiście, on będzie robił wszystko, aby znaleźć taki element i wybrać odpowiednią drogę, ale zawodnik powinien cały czas o tym myśleć. Tylko on tak dobrze zna swój organizm i możliwości psychiczne. Pamiętam, jak za naszych czasów siedzieliśmy z Robertem Mateją i bez przerwy kombinowaliśmy, co poprawić, jak dostać się na szczyt. Tymczasem teraz tego nie widzę.
Albo jesteś zawodowym sportowcem i oddajesz się temu w pełni, albo nie. Zawodnik musi tym żyć na co dzień, kochać to, co robi, i być otwartym na ludzi, którzy chcą mu pomóc, na trenerów. Kiedy masz problem, to ty musisz iść do trenera, bo on czasem nie domyśli się, co w tobie siedzi.
Kiedy przyszedł Stefan Horngacher, związek próbował utworzyć konkretny system szkolenia. Potem był Michal Doleżal, przy którym stworzyliście duże, pomieszane wiekowo kadry, aby młodsi trenowali z najlepszymi. Przyszedł Thomas Thurnbichler i znów to zmieniliście. Kto odpowiada za to, że właściwie żaden z tych systemów nie zadziałał w pełni?
Największym problemem zawsze było to, że kluby szkoliły zawodników do momentu uzyskania wieku seniorskiego. Potem klub chciał pozbyć się zawodnika, bo nie miał z niego żadnych korzyści. Teraz dostają punkty za to, że ich podopieczni zajmują wyższe miejsca w Pucharach Świata i tak dalej.
Druga sprawa jest taka, że zawodnicy w wieku powyżej 18 lat często nie mieli wsparcia, czyli sponsorów. Kiedyś firmy biły się o to, aby móc wspierać zawodników. Dziś jest z tym problem. Musieliśmy reagować w zależności od okoliczności.
Zainteresowanie skokami jest coraz mniejsze, więc profity dla sponsorów też są niższe. To jasne. Może dzieje się tak dlatego, że nie postawiono na młodych wtedy, kiedy był na to czas.
Pewnie masz trochę racji, ale spójrz na to z drugiej strony. Kiedy sukcesy osiągali Kamil, Piotrek i Dawid, wszyscy byli super zadowoleni. Gdyby związek w tym momencie położył nacisk na młodych, zaczęłaby się krytyka, że najlepsi nie dostają odpowiednio dużo pieniędzy. A na wszystko i wszystkich pieniędzy niestety nie było i nie ma. Choćbyś nie wiem, ile miał, zawsze zabraknie. Poza zapewnieniem wszystkiego, co potrzebują najlepsi zawodnicy, związek wypłaca stypendia określone ustawą. To jest wypłata, jakbyś pracował na etat, niemało pieniędzy.
Ponadto na palcach jednej ręki można policzyć szkoleniowców z wykształceniem i odpowiednimi możliwościami. Oni powinni być po kursach, po szkołach, mieć doświadczenie. Dziś wielu polskich trenerów idzie tą drogą, tylko jest trochę za późno, aby natychmiast dołączyli do najlepszych. Potrzebujemy paru lat, aby to zbudować.
Zainteresowanie skokami już bardzo osłabło. Nie obawiasz się, że kiedyś zejdziecie do podziemia? Wrócimy do czasów sprzed twoich sukcesów.
Oczywiście, że się tego obawiam. Zainteresowanie może spaść do takiego poziomu, że staniemy się dyscypliną niszową. Ale nie tylko dlatego, że w Polsce nie ma teraz takich sukcesów, jak były kilka lat temu.
Skoki stają się nudne. Jeśli federacja nie wymyśli czegoś, co będzie "wow", z roku na rok skoki będą szły w złą stronę. Na razie zainteresowanie jeszcze jest, ludzie chętnie kupują bilety na zawody w Polsce. Tylko przez ostatnie kilka lat FIS zrobił tak, że zawodnik może skoczyć znacznie dalej od tego, który skakał przed nim, a i tak jest drugi, bo przeliczniki za wiatr zmieniły wynik. To jest mało zrozumiałe, mało oczywiste. A sport - przynajmniej z perspektywy widza - powinien być prosty. To musi być gigantyczne show, bo skoki są spektakularne i pozwalają na takie podejście do nich.
Co masz dokładnie na myśli?
Nie mogę mówić o konkretach, ale jestem w trakcie rozmów z Red Bullem. Tam i u nas są pomysły, jak uczynić skoki jeszcze bardziej widowiskowym sportem. Sport i rywalizacja by zostały, ale do tego trzeba dołożyć pierwiastek przedstawiania, widowiska, prawdziwego show. No i rywalizacja musi być zrozumiała dla każdego kibica. Widz powinien wiedzieć, ile skoczek musi skoczyć, żeby wygrać, musi być pewny, że taki skok da mu zwycięstwo lub prowadzenie. Jest szansa, że już na wiosnę kibice będą mogli zobaczyć takie skoki.