- Kiedy patrzę na wyniki, to nie jestem zmartwiony - powiedział dla Interii Thomas Thurnbichler, trener polskich skoczków, po sobotnim konkursie. Ze zdziwieniem przyjąłem te słowa. Czy naprawdę polskie skoki upadły już tak nisko, że mamy skakać do góry po miejscach naszych zawodników w drugiej i trzeciej dziesiątce? Nie.
Przez lata polscy skoczkowie przyzwyczaili nas, że świetnie potrafili rozpoczynać sezon. Jeszcze dwa lata temu, już za kadencji Thurnbichlera, Kubacki robił w pierwszych konkursach, co chciał. Wygrywał, stawał na podium i realnie walczył o Kryształową Kulę. Teraz ten sam Dawid Kubacki w sobotę ledwo wchodzi do finałowej serii, a dzień później nie ma go w finale. Zajmuje 33. miejsce...
Nie możemy zatem przejść do porządku dziennego nad wynikami w Lillehammer, nawet jeśli nie było tak tragicznie, jak w pierwszym weekendzie poprzedniego sezonu. Wtedy nasi skakali jednak tak katastrofalnie, że teraz poprzeczka nie była zawieszona zbyt wysoko. Dlatego nie zgadzam się ze słowami trenera. Wyniki martwią, zwłaszcza po katastrofie w niedzielę, gdy najlepszy z Polaków, Paweł Wąsek, był 23.
ZOBACZ WIDEO: "Nie takie nazwiska przegrywają". Kibice bronią selekcjonera Probierza
W Lillehammer inauguracja sezonu odbyła się w niezłych warunkach. Wiatr nie odgrywał pierwszoplanowej roli i końcowe rezultaty są miarodajne. W tej chwili Austriacy, Niemcy czy Norwegowie są zdecydowanie lepsi od polskich skoczków.
Co prawda statystycznie Aleksander Zniszczoł i Paweł Wąsek zanotowali najlepsze początki zimy w karierze. Punktowali w obu konkursach, ale przecież nie o to w polskich skokach chodzi, żeby kibice i zawodnicy cieszyli się z miejsc w drugiej i trzeciej dziesiątce. Chyba że cofnęliśmy się już do mrocznych czasów polskich skoków sprzed Małysza i będziemy otwierać szampany, gdy jeden Polak będzie w najlepszej trzydziestce?!
Właściwie już po pierwszym weekendzie sezonu walka o Puchar Świata któregoś z Polaków wydaje się szaloną perspektywą. Nie chodzi tylko same o straty punktowe. Bardziej o same skoki. Nasi skoczkowie ledwo przekraczali 120. metr, a rywale potrafili latać po kilkanaście metrów dalej.
Przez cały weekend w Lillehammer nie widzieliśmy żadnego skoku Polaka, który moglibyśmy określić jako "petardę". Tymczasem trener Thurnbichler mówił nam przed sezonem (TUTAJ), że jego podopieczni potrafili świetnie skakać na treningach. I... gdzie te świetne skoki? Prawda jest taka, że miliony Polaków - zamiast radości ze skoków - czują ogromne rozgoryczenie.
Niestety na razie nic nie dało także odłączenie się Kamila Stocha od reszty kadry. Trzykrotny mistrz Polski postawił na indywidualny sztab, na trenerów, którym ufa najbardziej, ale problemy są cały czas te same. Aż trudno uwierzyć, że tak doświadczony i utytułowany skoczek skacze tak spięty. Że nie jest w stanie oddać próby z większym luzem. Z bólem serca patrzy się, gdy tak utytułowany zawodnik musi drżeć, czy w ogóle znajdzie się w drugiej serii. Na razie niestety taka jest rzeczywistość.
Może w Lillehammer wyniki Polaków nie były tak tragiczne, jak rok temu na inaugurację, ale po pierwszym weekendzie przemyślenia są podobne. Biało-Czerwoni są na razie bez formy: tak ci najbardziej doświadczeni, jak i ci młodsi. A najgorszy w tym wszystkim jest fakt, że biorąc pod uwagę doświadczenia z poprzedniego sezonu, proces powrotu Polaków do formy może zająć długo. Bardzo długo.
Tymczasem polskie skoki nie mogą sobie pozwolić na drugą tak nieudaną zimę jak poprzednią. Na razie nie ma większych powodów, by sądzić, że będzie znacznie lepiej. I naprawdę, panie trenerze, trzeba się martwić tymi wynikami i stratą, jaką Polacy mają do najlepszych. Na ten moment to przepaść. A słowa o "petardach" na treningach brzmią teraz jak nieśmieszny żart.
Szymon Łożyński, dziennikarz WP SportoweFakty
Problem jest bardziej widoczny w braku następców.
No i dobór trenera też chyba nie był n Czytaj całość