Przed sezonem kibice liczyli, że Biało-Czerwoni zawalczą o najwyższe cele. Rzeczywistość okazała się zgoła odmienna. Niekiedy czołowi polscy skoczkowie mają problem, by przebrnąć przez półmetek rywalizacji. Widmo rozpadu zagląda w twarz reprezentacji. Rafał Kot w rozmowie z nami zdradza przyczyny takiego stanu rzeczy i podkreśla, że w Polskim Związku Narciarskim mają plan.
***
Bogumił Burczyk, dziennikarz WP SportoweFakty: Może czternaste miejsce Piotra Żyły w Wiśle nie jest najgorsze, ale trudno uznać je za powód do wielkiego optymizmu. Takich wciąż brak. Dlaczego?
Rafał Kot, wiceprezes Tatrzańskiego Związku Narciarskiego: Mieliśmy dużo większe oczekiwania względem polskiego touru. Chcieliśmy lepiej wypaść przed własną publicznością i liczyliśmy, że coś się zmieni. Nastąpiła niestety tylko drobna poprawa. Należy zacząć od tego, że przełamał się Olek Zniszczoł. Zaczyna spisywać się coraz lepiej. Pojedyncze skoki w jego wykonaniu są bardzo dobre, jak choćby ten w serii próbnej. Co prawda w konkursie zajął dwudzieste miejsce, ale trzeba uczciwie powiedzieć, że zepsuł swoją ostatnią próbę. W pierwszej zabrakło odległości, jednak skakał w zdecydowanie najgorszych warunkach.
Niedawno powiedzielibyśmy, że Zniszczoł radzący sobie z wiatrem w plecy to oksymoron.
Zgadza się. Zwykle musiał mieć wiatr pod narty, w przeciwnym razie było mu trudno odlecieć. Teraz zobaczyliśmy swoisty przebłysk. Dlatego jeśli ktoś pyta mnie o plusy po niedzielnych zmaganiach, ja odpowiadam - Aleksander Zniszczoł. Czternaste miejsce Piotra może nie jest najgorsze. Zdecydowanie poniżej oczekiwań zaprezentował się za to Kamil Stoch, który nawet nie wszedł do trzydziestki.
Niestety znowu...
Właśnie. Słabo wypadł także Dawid Kubacki. Zajął odległą, dwudziestą piątą lokatę, która bez wątpienia go nie satysfakcjonuje.
Jeśli mówimy o zepsuciu drugiego skoku przez Zniszczoła, trzeba uczciwie powiedzieć to samo o Kubackim.
Spadek o dziewięć pozycji mówi wiele. Warunki warunkami, jednak nie można zwalać na nie wszystkiego, tym bardziej, kiedy spojrzymy na wyniki pierwszej serii i całego konkursu. Zawodnicy będący w formie bez problemów się w Wiśle odnaleźli. Ci, którym jej brakuje, cierpieli w dwójnasób, gdy przyszło im zmierzyć się z niekorzystną aurą.
Jakby pan jednym zdaniem podsumował niedzielną rywalizację w wykonaniu Polaków?
Szału nie ma. Wyłączając Olka Zniszczoła z którego jestem zadowolony. Może i miejsce wyżej znalazł się Paweł Wąsek, ale bardziej przemawiają do mnie próby tego pierwszego.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: gola zapamięta do końca życia. Co tam się stało?!
Puchar Świata nam uciekł. Jak ratować sezon?
Po Turnieju Czterech Skoczni stało się jasne, że straciliśmy szansę na spektakularne sukcesy, biorąc pod uwagę Puchar Narodów i walkę o wysokie lokaty w PŚ. Nie mamy żadnych szans, by zbliżyć się do podium. Trzy czołowe drużyny uciekły. Nie ma sensu marzyć i wypierać rzeczywistość. Wciąż mam nadzieję, że indywidualnie zaczniemy liczyć się w walce o czołową dziesiątkę i przydarzy nam się jakieś podium.
Kiedy natomiast to się stanie... Trudno wyrokować. Thomas Thurnbichler mówił, że wykonali sporo pracy. Nie mam powodów, żeby w to wątpić. Byłem w Wiśle osobiście i proszę mi wierzyć. Zaangażowanie trenera i sztabu szkoleniowego jest ogromne. Podobno zawodników również. Pytanie, kiedy przyjdą efekty?
O potencjalnym przełamaniu mówimy już po raz kolejny.
Nawet podzieliłbym je na trzy etapy. Najpierw nastawialiśmy się na Engelberg. Później na Turniej Czterech Skoczni, by zakończyć tezą: gdzie, jeśli nie u siebie. To niestety trwa i trwa, a efekty widzą wszyscy.
Co dalej? Bo przecież wcale nie chodzi tylko o bieżący sezon. Z każdym kolejnym będzie nam coraz trudniej. Zawodnicy już nie odmłodnieją.
Mamy najstarszą kadrę w całym zestawieniu Pucharu Świata. Spójrzmy wstecz. Byliśmy w ścisłej czołówce przez sześć lat. Nie zabrakło sezonów, w których dominowaliśmy. Nasi skoczkowie przywozili medale z najważniejszych imprez, w tym Igrzysk Olimpijskich. Prędzej, czy później musiało nas dopaść tak zwane zmęczenie materiału. Teraz widzimy, jak dotyka ono najstarszych skoczków naszej kadry.
To, że nie zadbaliśmy o pojawienie się następców, jest odmiennym tematem rozmowy. Doszło do zaniedbań i to nie ulega wątpliwości. Za czasów trenera Horngachera trzeba było zatrudnić najlepszych fachowców do szkolenia młodzieży, przez co prawdopodobnie w tej chwili mielibyśmy przynajmniej trzech, a może i więcej zawodników, zdolnych do znośnego punktowania w Pucharze Świata. Przespaliśmy szansę.
Wrócę do przeszłości. Wielokrotnie rozmawiałem z panem o kondycji polskich skoków. Mówiliśmy, że gdy najlepszy tercet powiesi kombinezony na kołku, dyscyplina w naszym kraju wpadnie w poważne tarapaty, a o wysokich lokatach będziemy mogli przez jakiś czas pomarzyć. Teraz nie obawiamy się marazmu, bo on już nadszedł.
Niestety tak. Spójrzmy na poprzedni Puchar Kontynentalny w Innsbrucku. To była katastrofa.
W Pucharze Świata również spisujemy się fatalnie, biorąc pod uwagę przedsezonowe oczekiwania.
Odniosłem się do tak zwanego zaplecza i młodszych zawodników. Nie mamy zmienników. Brakuje też przodujących postaci.
Jak przeciwdziałać? Potrzebujemy cudotwórcy i wcześniej wspominanej czarodziejskiej różdżki?
Nie chcę zdradzać niektórych szczegółów. Niemniej wraz z członkami zarządu prowadziliśmy bardzo poważne rozmowy w Wiśle i podjęliśmy pewne decyzje. Nadchodzą bardzo duże, wręcz ogromne zmiany, przede wszystkim prosportowe. Chcemy, żeby zaplecze doszlusowało do najlepszych. Na razie zamierzamy utrzymać to w tajemnicy, bo lepiej nie wybiegać przed szereg. Opracowaliśmy pewien system. Trzeba go jeszcze tylko dopracować i wzbogacić o kilka elementów.
Na efekty trzeba będzie poczekać. Ile? Rok? Dwa? Trzy?
Nie popadałbym w skrajny pesymizm. Na pewno potrzebujemy co najmniej roku, może dwóch.
Kibice więc muszą uzbroić się w cierpliwość. Jeśli skoczkowie wrócą na szczyt szybciej, to będzie tylko miła niespodzianka?
Myślę, że tak. Jako Polski Związek Narciarski zrobimy wszystko, żeby problem wyeliminować jak najszybciej i przede wszystkim osiągnąć pożądany efekt. Potrzebujemy zmian. Dalej nie możemy pracować w oparciu o taki system. Nie damy rady.
Co pan odczuwa jako działacz, ale również wieloletni ekspert i sympatyk polskich skoków narciarskich?
Niedosyt. Nikt nie spodziewał się, że będzie aż tak źle. Trzeba wyciągnąć wnioski. Z całą stanowczością chcę podkreślić, że wciąż mamy pełne zaufanie do trenera Thurnbichlera. Będziemy skupiać się na zapleczu.
Rozmawiamy o efekcie końcowym. Na taki złożyły się różne przyczyny. Teraz już nie możemy powiedzieć, że na drodze polskich skoczkom stanęło jedno czy drugie przeziębienie. Eksperci mówią o poważnym błędzie. Jakim?
Coś zaszwankowało. Pewne rzeczy przedobrzono. Być może w okresie przygotowawczym nasza kadra trenowała ze zbyt dużym natężeniem.
Związek już wie, co dokładnie zawiodło i tylko nie chce ujawniać tych informacji, czy też trudno dokładnie zweryfikować problem?
Jest parę hipotez, które musi podsumować sztab szkoleniowy. Myślę, że trener i jego zespół też powoli dochodzą do klarownych wniosków, by potem poddać je dogłębnej analizie. W tej chwili trudno powiedzieć, co dokładnie zaszwankowało. Według mnie nie zadecydował wyłącznie jeden aspekt, tylko nastąpił efekt domina. Zaczęło się od jednej rzeczy, może dwóch. Potem doszła do tego psychiczna frustracja zawodników. Nerwy biorą górę, głowa nie pracuje, a resztę widzimy na skoczni...
W trakcie przygotowań podobno nic nie wskazywało, że tak się stanie.
Parametry biometryczne skoczków były dobre i to jest czynnik mierzalny. Zawodnicy zadowoleni ze współpracy... Nie można było odmówić zaangażowania trenerowi. Pewne rzeczy kształtują się dopiero po rozpoczęcie sezonu. Za zawodnika nie skacze sam kombinezon, ani platforma. Niestety, w tym przypadku nie samymi parametrami biometrycznymi skoczek narciarski żyje.
Rozmawiał Bogumił Burczyk, dziennikarz WP SportoweFakty
Zobacz także:
- "Szukanie sensacji". Dyrektor PŚ w Zakopanem o cenach biletów
-"Taka jest rzeczywistość". Gorzka prawda o frekwencji na mistrzostwach Polski w skokach