[b]
Tekst w ramach serii "Skoczków życie po życiu". Tylko na WP SportoweFakty[/b]
Ojciec nigdy by na to nie pozwolił. Ale tego nie widzi - prowadzi trening na drugiej skoczni.
Sześciolatek zawsze chciał skoczyć. Ojciec nie pozwalał. Kazał czekać, aż będzie starszy.
Dziecko rozejrzało się. Nikogo w pobliżu. Pokraczne ruchy. Przy wychodzeniu na rozbieg skoczni K-20 z płuc świszczy płytki oddech. Narty są ciężkie. Ciągnie je w górę trzymając za żabki wiązań.
Jeszcze kilka metrów męczarni, a potem skok w dorosłość. Bo tylko duzi chłopcy mogą skakać. Ale on przecież jest synem reprezentanta Polski, najlepszego trenera w Wiśle. Na pewno sobie poradzi.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: jest w 34. tygodniu ciąży. Zobacz, co robi
Wierzchołek. Rozbieg czeka już tylko na niego.
Wpina się w wiązania. Ale nie pasują. Są za duże na jego małe buty. A buty za wielkie na drobne stopy.
Kombinezonu nie ma. Wtedy ich nie było. Kasków też. Tylko spodnie, sweterek i czapka.
Narty zapięte. Na tyle, na ile się dało. Podchodzi do bramki. Za nią rozbieg.
Dopiero teraz poczuł strach. Ale zrobił już tak wiele, że nie ma mowy o powrocie. Niebezpieczeństwo fascynuje. Poza tym zniesienie nart z takiej wysokości byłoby trudne. Musiałby zostawić je tutaj, a nie chciał, aby ktoś go nakrył.
Rozgląda się. Za nim żywej duszy. Ojciec nie ma pojęcia, gdzie jest. A kiedy pochwali się pierwszym skokiem, tata będzie dumny.
To ten moment.
Trzy, dwa, jeden.
Jeszcze raz. Trzy, dwa, jeden.
Rusza. Torów najazdowych nie ma. Narty zostawiają płytki ślad na śniegu.
Problemy z utrzymaniem równowagi. Nie pomaga niedopasowany sprzęt. Mimo tego błyskawicznie nabiera prędkości. Brakuje stabilizacji.
Próg jest blisko.
"Kantuje" prawa narta. But wypadł z wiązania. Tuż przed progiem dziecko upada na prawy bok, potem bokiem na bulę skoczni. Bezwiednie odbiła się w prawo poza zeskok.
Wątłe ciało się obraca. Sześciolatek nie jest w stanie nic zrobić.
Ześlizguje się z dużą prędkością. Nartą, która nie wypięła się z wiązania, szoruje o śnieg. Nie może zmienić kierunku. Nie może się zatrzymać. Liczy już tylko na szczęście.
Wokół zeskoku nie ma band. Siła rozpędu rzuca nim w tumanach unoszącego się śniegu. Znikąd wyłania się przeszkoda.
Dziecko z dużą prędkością uderza brzuchem o słup elektryczny. Owija się wokół niego. To koniec.
Nie może złapać tchu. Powoli traci przytomność.
Jest pewny, że umiera. O ile sześciolatek jest w stanie wyobrazić sobie, czym jest śmierć.
Siłą wiatru
- Nie pamiętam, kto mnie znalazł, ale jak się obudziłem, zobaczyłem przerażoną twarz ojca. Ten skok mam przed oczami do dziś. Pierwszy w życiu. Miałem szczęście, że to życie nie skończyło się właśnie wtedy - wspomina późniejszy skoczek narciarski, kombinator norweski, trener i prezes Polskiego Związku Narciarskiego.
Tak wyglądał pierwszy skok Apoloniusza Tajnera.
Obrażeń - żadnych. O dziwo. Ojciec nie był dumny, ale gniew przeszedł szybko. Musiał. Apoloniusz miał być spadkobiercą tradycji, która właśnie rodziła się w Wiśle. Szczególnie że był jedynym synem Leopolda. Apoloniusz wychował się z trzema siostrami.
Ojciec natomiast wywodził się z wielodzietnej rodziny. Miał jedenaścioro rodzeństwa.
W wieku 14 lat Leopold usłyszał od matki, że musi poszukać sobie pracy i miejsca w życiu. Nie zastanawiał się długo. Wziął kijek, zawiązał na nim chustkę z najpotrzebniejszymi rzeczami i pieszo opuścił Goleszów (wieś między Ustroniem a Cieszynem).
Przed sobą widział szczyt góry Chełm. Poszedł w jego kierunku.
Po kilku godzinach trafił na lotnisko szybowcowe. Był wieczór, a pogoda sprzyjała, więc położył się na stogu siana obok pasa startowego. I zasnął.
Rano zainteresował się nim stary mechanik. Dał mu pracę, komórkę do spania, wyżywienie.
Leopold pomagał tam przez rok. Rozmawiał z pilotami, z bliska podziwiał maszyny, które wyłącznie siłą wiatru unosiły się powietrzu. Po kilkunastu miesiącach sam zaczął latać.
Historia z szybowcami miałaby swój dalszy ciąg, gdyby nie wybuch drugiej wojny światowej. Kiedy Leopold uciekał na wschód, do Lwowa, złapali go naziści. Najpierw zawrócili do Goleszowa, a potem wysłali na przymusowe roboty do Niemiec. Usłyszał, że jeśli będzie sprawiał problemy, on i cała jego rodzina wylądują w podobozie Auschwitz w Goleszowie.
- Pracował przy liniach kolejowych do 1944 r. Potem Niemcom zaczęło brakować ludzi w Wehrmachcie, więc wcielili go do armii. Pełnił funkcję pomocnika mechanika lotniczego – tłumaczy Apoloniusz Tajner. - Po wojnie wrócił na lotnisko w Goleszowie. W zimie jednak było zamknięte, a ojcu brakowało powiewu szybkości i uczucia ryzyka, więc z kolegami zaczął budować skocznie ze śniegu. Potem, systemem gospodarczym, tworzył rozbiegi i usypywał zeskoki w całej okolicy.
Takie doświadczenie wystarczyło, aby oficjalnie został zawodnikiem. Załapał się do kadry. Już w 1948 r. reprezentował Polskę na igrzyskach olimpijskich w Sankt Moritz jako kombinator norweski i skoczek. Cztery lata później w Oslo - tylko jako skoczek. Nie osiągnął spektakularnego sukcesu, ale w powojennej Polsce sam udział w wielkiej imprezie sportowej stanowił powód do dumy.
Skakali też bracia Leopolda: Alojzy, Jan i Władysław. Ten ostatni reprezentował kraj na igrzyskach w 1956 w Cortinie d'Ampezzo oraz cztery lata później w Squaw Valley.
Pasja trwała mimo przepaści między Polską a Zachodem w zakresie sprzętu, organizacji i infrastruktury sportowej. Był jeszcze jeden czynnik, który mógł skutecznie odstraszyć od tego sportu. Dziś trudno to sobie wyobrazić, ale kiedyś wypadki skoczków zdarzały się często i nie były traktowane jak pechowe odstępstwo od normy.
W Wiśle i okolicach wszyscy starsi mieszkańcy pamiętają 1960 r., kiedy miasteczko rozświetlił niebieskawy przerywany blask.
Senne miasteczko rozświetla niebieskawy przerywany blask. Cichy dźwięk syreny staje się coraz wyraźniejszy. Doskwiera. W tych czasach widok erki w Wiśle nie wpisuje się w codzienność. Po chwili uporczywe wycie syreny docierało już do każdego mieszkańca. Firanki okien przydrożnych domków odsuwały się jak na wezwanie.
Karetka jechała w stronę skoczni na osiedlu Malinka. Polska kadra trenowała tam przed wyjazdem na igrzyska w USA.
Kiedy ratownicy i lekarz dotarli na miejsce zobaczyli leżącego na śniegu Zdzisława Hryniewieckiego. Nie poruszał się.
Diagnozą były złamany piąty kręg szyjny i czwarty piersiowy. Porażenie kończyn oraz mięśni tułowia. O starcie na igrzyskach nie ma mowy. Po kilku dodatkowych badaniach okazuje się, że Hryniewiecki już nigdy nie stanie na nogi.
W swoim ostatnim skoku przed wyjazdem na igrzyska w Squaw Valley (1960 r.) Hryniewiecki za wcześnie odbił się z progu. Do tego testował skakanie z rękami do tyłu - to bardziej aerodynamiczna, ale mniej stabilna sylwetka.
Hryniewiecki był jednym z najlepszych polskich skoczków w historii. Nadzieją na piękną sportową historię.
- To był potężny wstrząs dla całej Wisły. Poza tym były jeszcze dwa wypadki śmiertelne. W Łomnicy i Oberwiesenthalu. W tych czasach zeskok nie był obandowany, więc wystarczyło polecieć trochę w bok - nie było możliwości, aby przeżyć uderzenie w drzewo przy takiej prędkości - opowiada dziś Apoloniusz Tajner. - Ale nie przypominam sobie, żeby te przypadki odrzuciły mnie od tego sportu. Człowiek rósł wśród skoczni. Były stałym i naturalnym punktem krajobrazu.
Dwie minuty na decyzję
Jednak kariera zawodnicza Apoloniusza, tak w skokach, jak i kombinacji norweskiej, była krótka. Zrezygnował z niej już w wieku 26 lat. Progres nie przychodził, a w kadrze skakało już kilku świetnych zawodników.
Potem studia. Początek pracy trenerskiej w Olimpii Goleszów. Funkcja szkoleniowca w polskiej kadrze kombinatorów norweskich. Przerwa na prowadzenie sklepu odzieżowego wraz z żoną. I znów przerwa. Tym razem na stanowisko wiceprezesa w Polskim Związku Narciarskim.
W 1994 r. poprosił Czecha Pavla Mikeskę o radę, który trener dla polskich skoczków byłby najlepszy. Czech chwilę pomyślał i odpowiedział: "To kiedy mam zacząć?". Dostał posadę. PZN nie miał jednak pieniędzy na pierwsze trzy miesiące pracy. Tajner i członkowie zarządu związku początkowo sami składali się na wynagrodzenie dla trenera.
Po pięciu latach formuła się wyczerpała, a skoczkowie powoli odsuwali się od Czecha.
- Zgłosił się Piotr Pawlusiak, Tadeusz Kołder, były kandydatury z Finlandii i Słowenii, ale oferty przekraczały dwa tysiące dolarów miesięcznie, a w Polsce nie było mowy o takich pieniądzach dla trenera skoczków. Ja też zgłosiłem akces z myślą, że przejmę kadrę na rok, a potem kogoś znajdziemy. W końcu zirytowany brakiem rozwiązania zapytałem Piotra Fijasa, czy będzie ze mną współpracował. Milczał pół minuty, aż wreszcie stwierdził, że tak. Zapytałem o to samo Kruczka, Mateję, Skupnia i Małysza - ówczesną kadrę. Odpowiedź była twierdząca. Wręcz ucieszyli się, że to będę ja. Znali mnie, poza tym uczestniczyłem jako rozjemca w konfliktach między związkiem i zawodnikami, więc mieli do mnie zaufanie. Zarząd zaakceptował moją kandydaturę. Od razu zaprosiłem do wspólnej pracy fizjologa Jerzego Żołędzia i psychologa Jana Blecharza. Wiedziałem, że skoczkowie, a szczególnie Adam, którego forma zniżkowała, potrzebują psychologa - wspomina Tajner.
Stworzył czteroosobowy sztab szkoleniowy (on, Fijas, Blecharz, Żołądź) i zaczęła się praca zespołowa. Sukcesy przyszły stosunkowo szybko, ale były efektem rewelacyjnych skoków jednego człowieka.
Adam Małysz sprawił, że dyscyplina przekraczała wszelkie granice popularności. Zainteresowanie obciążało też trenera, a po kilku latach formuła szkolenia się wyczerpała. Sukcesy Małysza wykreowały nową sytuację. Tajner tracił zaufanie skoczków. W 2004 r. stwierdził, że po zakończeniu sezonu odejdzie. PZN już miał kandydata na jego następcę - Heinza Kuttina.
- Wtedy zawisnąłem w próżni. Nie wiedziałem, co będzie dalej. Nie miałem nawet jeszcze wypowiedzenia, a już musiałem myśleć o przyszłości - przyznaje Tajner. I podjął decyzję pod presją czasu. Jedną z mniej trafionych w swojej zawodowej drodze.
- Przyszedł do mnie przewodniczący Wrzecionko, działacz PSL w Wiśle, i zapytał, czy w ich imieniu nie wystartowałbym w wyborach do europarlamentu. Organizował mi spotkania, wiece. Pamiętam, jak w Sosnowcu ktoś zapytał, co zrobię dla ich miasta, kiedy wygram. Człowiek prostoduszny, więc powiedziałem, że nie wiem, co akurat dla Sosnowca, ale chciałbym pracować w komisji dotyczącej sportu, bo na tym się znam. Doświadczenia politycznego nie mam i nigdy nie miałem. Dzisiaj wiem, że to zupełnie nie dla mnie - reasumuje.
Plany Tajnera zweryfikowali wyborcy. Uzyskał 7265 głosów i nie otrzymał mandatu.
Wreszcie został dyrektorem sportowym PZN. Na tym znał się doskonale. Ze współpracownikami wymyślił program narodowego rozwoju skoków, przekonał prezesa Lotosu do finansowania przedsięwzięcia. Szybko został sekretarzem generalnym związku.
Aż do wybuchu ogólnopolskiej afery dotyczącej niejasnej sytuacji z przepływem środków finansowych do PZN od nowego sponsora. Po publikacjach "Przeglądu Sportowego" i TVN sponsor zawiesił finansowanie związku.
- Zostałem sam. Nie miałem z kim konsultować wydatków, a wiele pieniędzy poszło na wyjazdy i zgrupowania. W końcu okazało się, że jest mnóstwo niezapłaconych faktur za około pół miliona zł, kolejne pół miliona niezapłaconych innych zobowiązań. Wiedziałem, że przetrwamy maksymalnie trzy miesiące, a potem ogłosimy upadłość. Trzeba by było wstrzymać szkolenie, bo nie dało się wysyłać ekip za granicę bez zabezpieczenia finansowego. Zadzwoniłem więc do ministra sportu Tomasza Lipca i przedstawiłem sytuację. On stwierdził, że oddzwoni niebawem. Po godzinie usłyszałem w słuchawce, że mam wsiadać w pociąg i przyjechać do Warszawy jeszcze tego samego dnia - opowiada Tajner.
Na miejscu zasypano go lawiną informacji. Zarząd do rozwiązania. Potrzeba kuratora. Miał nim być Tajner.
- Zapytałem, ile dają mi czasu na decyzję. Minister odpowiedział, że dwie minuty - wspomina.
Tajner się zgodził, o ile Lotos przywróci finansowanie. Spółka wysłała do związku rewidenta i po kilkudziesięciu dniach finansowanie wznowiono. Tajner powołał pięć osób ze środowiska narciarskiego jako mężów zaufania społecznego, którzy stworzyli coś na kształt nowego zarządu.
- Po trzech miesiącach doprowadziłem do Walnego Zjazdu PZN i wyborów na prezesa. Na początku było 21 kandydatów. Na końcu zostałem tylko ja i Andrzej Kozak. Prywatnie bardzo się lubimy, to też jest trener - zaznacza Tajner.
Ale ostatecznie to on zebrał najwięcej głosów. I rozpoczął kadencję prezesa PZN. W jej trakcie sukcesy odnosili Adam Małysz, Kamil Stoch, Dawid Kubacki, Piotr Żyła czy Justyna Kowalczyk.
Tak zakończyła się zawodowa droga Apoloniusza. Ale klan Tajnerów to nie tylko on i Leopold. Tomisław, syn Apoloniusza, przedłużył sportowe tradycje rodziny.
Choć nie do końca tak, jak zakładał.
"Nie mam żalu do nikogo"
Marzec 2002 roku. Konkurs drużynowy w Planicy. Tego dnia Sven Hannawald, Matti Hautamaeki i Martin Schmitt poszybowali na mamucie ponad 220 metrów. Polski zespół liczy na wyjście z głębokiego dołka. Nawet Adam Małysz notuje ostatnio nieco słabsze wyniki.
Na belce słoweńskiej Velikanki siada Tomisław Tajner. Kończy się sezon, w którym złapał pierwsze punkty Pucharu Świata. Kolejne konkursy nie przebiegały po jego myśli, ale nadal stanowi jedną z największych nadziei polskich skoków.
Rusza. Standardowy dojazd do progu. Odbicie.
- Troszeczkę zostawił biodra - mówi Włodzimierz Szaranowicz komentujący zawody dla Telewizji Polskiej. Chce powiedzieć coś jeszcze. Ale nie może. Tajner już ląduje. Aby zachować stabilność, macha rękoma przed klapnięciem nartami o zeskok.
- Ten skok musiał być, niestety, krótki - dodaje Szaranowicz.
W drugiej próbie było jeszcze gorzej. Po wyjściu z progu Tajnera Szaranowicz podniósł głos, licząc na poprawę rezultatu, ale szybko go zawiesił. Zwieńczeniem komentarza mogło być tylko charakterystyczne dla legendy polskiej telewizji, wypowiedziane kilkakrotnie: "Ułaa".
Nie licząc Czecha Jakuba Hlavy, Tajner był najsłabszym skoczkiem konkursu. Indywidualnie uplasował się na 35. lokacie. Ale w ówczesnych polskich realiach nikogo to nie zaskoczyło. 34. i 33. miejsca zajęli odpowiednio Łukasz Kruczek i Robert Mateja. Jedynie Małysz rywalizował z najlepszymi.
Ale w karierze Tajnera były też znacznie lepsze momenty. To choćby szósta lokata z drużyną podczas igrzysk olimpijskich czy brązowy medal mistrzostw Polski w rywalizacji indywidualnej. Tomisław wskazuje na przyczynę słabszych skoków - szczególnie pod koniec sezonów:
- Zwróćmy uwagę na obecny sezon. Od początku w kadrze B najlepiej prezentował się Tomasz Pilch. Jednak po którymś konkursie z rzędu stracił formę. Cofnięto go więc na treningi w kraju, potem pojechał na Puchar Kontynentalny. Widać, że powoli się odbudowuje, znów nabrał wiary w siebie. Natomiast w moich czasach, kiedy już wrzucono mnie do Pucharu Świata, objeździłem 30 konkursów. Miałem niezły początek, były znaki, które świadczyły o tym, że zaczynam świetnie sobie radzić na skoczni. Zacząłem punktować. Jednak po jakimś czasie to zgasło. Potrzebowałem przerwy, zmiany. Tymczasem nie miał mnie kto zastąpić. W przypadku Tomka Pochwały zmęczenie skończyło się groźnym upadkiem w Planicy.
Tajner z boku obserwował sukcesy Małysza. Początek szaleńczego wręcz zainteresowania skokami w Polsce. Jego miłość do skoków nie słabła. I wciąż miał momenty, w których nadzieja wygrywała z przeciwnościami.
Kolejny sezon zaczął nieźle. Na osiem konkursów punktował w czterech. Jednak kiedy cieszył się z 24. miejsca wywalczonego w Engelbergu, nie wiedział, że to jego ostatnia druga seria PŚ w karierze.
Coraz częściej dochodziły do niego głosy zazdrosnych kolegów, że miejsce w kadrze załatwił mu ojciec. W szkole zyskał ksywkę "Nielot". Jednak to, co dla znajomych było powodem pieszczotliwych żartów, stało się potężnym orężem w rękach internetowych hejterów.
"Byli na niższym poziomie sportowym"
Do zmęczenia doszło załamanie nerwowe. Choć, jak twierdzi, nie było spowodowane hejtem czy komentarzami w internecie. Chodziło o zmęczenie startami.
- Kiedy ojca nie było w kadrze, pracowałem jeszcze ciężej, chciałem udowodnić swoją przydatność. Po czasie to musiało się odbić na poziomie skoków - przyznaje Tajner.
Kuttin szybko przemeblował kadrę. Do krajowego topu weszli m.in. Kamil Stoch i Stefan Hula. Tomisław trenował z kadrą B pod okiem Stefana Horngachera. Tyle że tam też zdecydowano o reorganizacji.
- Niestety, ja nie załapałem się do nowej grupy. Na stopień wyżej wskoczyły cztery osoby. Ja byłem piąty. Za czasów Horngachera miałem niezły sezon, tyle że w Pucharze Kontynentalnym. Nie przedostałem się wyżej. Wreszcie utworzono kadrę juniorów, a mnie odrzucono w selekcji. Zacząłem trenować tylko przy ośrodkach lokalnych. Jedynymi zawodami, na które się przygotowywałem cały sezon, były mistrzostwa Polski - przypomina sobie Tajner. - Nie mam żalu do nikogo. System mnie wykluczył. Pokazywałem się z dobrej strony, ale najważniejsze było dawanie szans młodszym. Rozumiem to. Wcześniej to ja byłem młodym zawodnikiem, który wszedł do kadry.
Tomisław zakończył karierę zawodniczą w wieku 27 lat. Trudno było mu rozstać się z tym, co kocha. Ale po problemach zdrowotnych nie było już śladu, pozytywne usposobienie wreszcie go nie opuszczało.
Kiedy skakał, nie czytał komentarzy w internecie. Dziś mu się to zdarza, ale nie robią na nim wrażenia. Tak przynajmniej twierdzi.
- Od samego początku mocno pracowałem na swoje osiągnięcia. Wiedziałem i nadal wiem, jaką wykonałem pracę. Trudno porównać ją do zawodników, którzy zostawali w kraju, a i tak mnie hejtowali. Prawda jest taka, co pokazywały wyniki, że byli na niższym poziomie sportowym - wyznaje.
By nie tracić kontaktu ze sportami zimowymi, otworzył wypożyczalnię sprzętu narciarskiego na trasach biegowych "Kubalonka". Prowadzi ją do dziś. Stosunkowo szybko został też trenerem. Najpierw kadry juniorskiej kombinatorów norweskich. Po kilku latach otrzymał awans na stanowisko trenera głównego kadry.
- W sporcie i narciarstwie siedzę od 20 lat. Na pewno znam się na rzeczy. Może nie wszystko potrafiłem jako zawodnik, ale chcę przekazywać moje doświadczenie. Wierzę, że moi podopieczni osiągną większe sukcesy niż ja. To napędza mnie na każdy następny dzień. Nie mogę się doczekać pierwszego dużego sukcesu mojego podopiecznego - nie ukrywa Tajner.
Tomisław liczy zresztą nie tylko na zawodników swojej kadry. Na nartach skacze także jego córka. I to coraz lepiej, a we wrześniu urodził się mu syn Antonio. Ma nadzieje, że utrzyma tradycje rodzinną.
Liczą się tylko skoki
- Nazwisko ani mi nie przeszkadza, ani nie pomaga. Podchodzę do tego zupełnie neutralnie - Sara Tajner mówi racjonalnie i dodaje, że razem z koleżankami chce odmienić polskie skoki kobiece.
A te od lat szorują po dnie. Polskim skoczkiniom z trudnością przychodzi zdobywanie jakichkolwiek punktów Pucharu Świata i nie ma choćby pojedynczego znaku, który świadczyłby o tym, że sytuacja mogłaby się zmienić. Może poza nowymi nazwiskami, które na razie rzadko można spotkać na międzynarodowych listach.
- Teraz liczą się tylko skoki, a co będzie dalej, nie wiem. Na pewno miałam wyższe oczekiwania wobec siebie, ale nałożyło się sporo przeszkód, które nie pozwoliły mi osiągnąć wymarzonej formy. Na początku miałam problem z trafieniem na właściwego trenera. Być może w innej sytuacji dziś byłabym na wyższym poziomie. Ale nie wchodzę w konflikty, nie kłócę się z nikim. Uważam, że to dobra cecha. W przyszłości pozwoli mi złapać szansę i rywalizować ze światowym topem - 16-latka jest pewna swego.
Cel? Regularne punktowanie w pierwszej dziesiątce Pucharu Świata.
- Widzę podejście, jakie mają dziewczyny, widzę, jak trenuje Sara. Tam nie ma rozluźnienia. Panuje pełen profesjonalizm - komentuje Tomisław Tajner, ojciec Sary.
W Sarze także nadzieja dziadka. To pierwszy raz w wieloletniej narciarskiej historii Tajnerów, kiedy kobieta ma stanowić o sportowej sile rodziny.
- Dla mnie to przede wszystkim fajna wnusia. Nie ma tendencji do konfliktów, kocha skakać. Trenerzy mówią, że jest zrównoważoną dziewczyną, rozwija się prawidłowo. Teraz potrzeba czasu. Jeśli wszystko będzie iść tak, jak teraz, za parę lat będzie czołową zawodniczką polskiej kadry - uważa Apoloniusz Tajner.
Na Sarze narciarski ród Tajnerów może się zakończyć. Jest jeszcze wspomniany Antonio oraz trzyletni Leopold, syn Apoloniusza z obecnego małżeństwa, który imię dostał po słynnym dziadku. Jednak jego ewentualna droga na skocznię będzie skomplikowana.
W ciągu kilku miesięcy rodzina przeprowadzi się z Krakowa do Warszawy, gdzie trudno o profesjonalne warunki do uprawiania narciarstwa.
- Jestem w takim wieku, że w dalszy rozwoju syna bardziej zaangażuje się żona. Przyszłość Leopolda jest w rękach jego mamy - bez cienia wątpliwości wyznaje Tajner.
Choć po chwili namysłu w oku byłego trenera pojawia się błysk:
- W ubiegłym roku burmistrz warszawskiej dzielnicy Wesoła, gdzie będziemy mieszkać, zaprosił mnie na spotkanie. Miał pomysł, aby wybudować tam niewielką skocznię. Teraz nawet z konstrukcyjnych rurek można zrobić porządny obiekt. Na początek jedna 15- i druga 20-metrowa skocznia to w zupełności wystarczające zaplecze. A potem, jak ktoś jest zdolny, to może iść do SMS-u w Szczyrku czy Zakopanem i kontynuować przygodę ze skokami. Może Leopold skorzysta z tej szansy...
Dawid Góra, WP SportoweFakty