Łukasz Kruczek spełnił marzenia dopiero po karierze. Robert Mateja dałby sobie kilka rad, między innymi: "Mniej imprezuj". Wielu byłych skoczków odnalazło się w budowlance, jeden pracuje w policji.
Tekst w ramach serii "Skoczków życie po życiu". Tylko na WP SportoweFakty
Robert Zygmuntowicz po odłożeniu nart do garażu szukał szczęścia w kilku branżach. Wyjechał do USA, zrobił prawo jazdy na TIR-a. Z Chicago do Kalifornii woził książki, mandarynki i ziemniaki. Pięć lat jeździł także wywrotką z piaskiem. A później na całego wszedł w budowlankę.
- Czasem człowiek żałuje. W juniorach młodszych Adaś Małysz ze mną przegrywał. Szkoda Wojtka Skupnia, to wielki talent był. Robert Mateja też mógł zrobić karierę. We łbie się nie mieści, że to się tak rozmyło - komentuje Zygmuntowicz, uczestnik mistrzostw świata z 1993 roku.
Buduje drewniane domki
Dziś Zygmuntowicz konstruuje drewniane domy. - Po czasie dostrzegłem, że z moich skoków nic nie będzie, bo nie mogłem poradzić sobie z wagą - kontynuuje. - Pojechałem do Ameryki. Pierwsze zderzenie miałem z budowlanką. Ojciec wpuścił mnie na konstrukcje szkieletowe i one zostały ze mną do dziś. Zaczęło mnie to interesować, wkręciłem się. I z Jarkiem Mądrym (medalistą mistrzostw Polski w skokach - red.) zaczęliśmy się tym bawić. Stawialiśmy domy, dachy. Jarek robił sufity katedralne - opowiada nasz rozmówca.
Obecnie firma Zygmuntowicza dostarcza góralskie chatki do Niemiec i Francji. - Wozimy je do Chamonix lub Aubergenville. Do Niemiec dostarczamy domy ryglowe - w typowo bawarskim stylu - wymienia.
Były skoczek tłumaczy, jak wygląda produkcja. - Obrabiarki "CNC" wycinają szkielety. Skręcamy to do kupy, przybijamy płyty OSB (drewnopodobne - red.), pakujemy na TIR-a i w trasę. Na miejscu ja to sobie układam w całość. W tym roku wyprowadzamy się z rodziną na rok pod Hanower. Mamy sporo zamówień - tłumaczy Zygmuntowicz.
Trzeba dalej działać
Robert Mateja został w sporcie. Pracuje jako asystent w kadrze Czech w kombinacji norweskiej.
- Czasem mam dosyć - mówi. Czego konkretnie? - Kilkunastogodzinnej jazdy autem, zamętu. Chętnie bym wrócił bliżej domu, ale walczymy - uśmiecha się Mateja. Dalej mieszka w Polsce i dojeżdża do Czech samochodem.
- Ostatnio wsiadłem w auto o piątej rano. Z przystankiem w Libercu dotarłem do Oberstdorfu na 21. Co jest najtrudniejsze? Presja, oczekiwania, parcie na wynik, poświęcanie się. Przy tym wszystkim wyniki raczej średnie - wylicza. - Ten maraton jest nawet większy niż podczas kariery. Nieraz mam w tygodniu dwa dni pauzy, ale czasem i przez dwa-trzy tygodnie nie ma mnie w domu.
Ale były skoczek lubi być pod prądem. - W naszym fachu jest tak, że siedzi się ciągle na minie i nie wiadomo, kiedy ona wybuchnie - śmieje się. Przy kadrze Czech pracuje już trzeci sezon.
- Czasem myślę, żeby to rzucić, ale mijają trzy dni i ciągnie wilka do lasu. Lubię tę robotę, choć pomysł pracy jako trenera wyszedł w praniu, trochę nieoczekiwanie - komentuje Mateja.
I tłumaczy: - Gdy jeszcze skakałem, trener powiedział wprost, że jestem już wiekowym zawodnikiem i nie dostanę powołań na zawody wyższej rangi. Pojawiła się propozycja współpracy z kadrą. I tak się przez kilka lat mogłem "pobawić": potrenować, doszkolić się, poskakać i nie odcinać się z dnia na dzień od skoków - wyjaśnia trzykrotny uczestnik igrzysk olimpijskich we Włoszech, Japonii i USA.
Jak Mateja wylądował w Czechach? - Dostałem propozycję, lepsze warunki finansowe, to była interesująca zmiana. Nie ma się też co oszukiwać - muszę pracować do emerytury. Nie dorobiłem się wielkich pieniędzy, żyłem raczej na bieżąco, więc ciągle trzeba działać - tłumaczy 48-letni trener.
Nie chciał być trenerem
Łukasz Kruczek na pytanie, o czym marzył będąc skoczkiem, szybko odpowiada: - O tym, co osiągnąłem jako trener.
Kruczek w życiu po życiu narodził się na nowo. Z nim polska kadra w końcu sięgnęła po medale drużynowe (dwa brązowe w mistrzostwach świata). A Kamil Stoch wszedł w buty Adama Małysza - zaczął kompletować złote krążki: w igrzyskach olimpijskich (dwa) i wygrywać trofea: mistrzostwo i puchar świata.
- Ostatnio trafiłem na swój stary wywiad, bardzo odległe czasy - odkopuje w pamięci Kruczek. - Dziennikarz zapytał, czy chciałbym zostać trenerem. Zdecydowanie zaprzeczyłem. Wykluczyłem, że tak będzie wyglądała moja przyszłość - uśmiecha się były szkoleniowiec kadry Polski (2008-16) i Włoch (2016-19).
Obecny dyrektor sportowy PZN miał inne plany: - Po maturze kończyłem szkołę o profilu turystycznym. Dawała wiele możliwości, od bycia przewodnikiem, po organizację logistyczną. Myślałem o tym na poważnie.Perspektywę Kruczka zmieniły studia. - Decyzje przyszły spontanicznie. Zdecydowałem się pójść na krakowski AWF. Tam zaczął przebijać się pomysł mojej pracy w zawodzie trenera. Nie myślałem, że to może być ciekawsze niż skakanie. Miałem szczęście trafić od razu na ofertę pracy z PZN, a dalej wszystko się szczęśliwie poukładało.
- Od razu otrzymałem możliwość uczenia się od trenerów zagranicznych. Bardzo mi to pomogło. Wcześniej koledzy-trenerzy nie mieli takiej szansy - porównuje.
Totalna prowizorka
Skoczków, którzy dorastali z Adamem Małyszem, łączy jedno: żaden nie zrobił kariery. Były wielkie oczekiwania, ale tylko Małysz potrafił wytrzymać presję i wybić się z totalnej prowizorki.
Mateja pamięta, jak jeden z trenerów podwiózł go po zawodach na dworzec PKP w Bielsko-Białej i skoczek, w środku nocy, czekał kilka godzin na pociąg do swojego miasta. Na zagraniczne zawody zabierali własne wałówki, byle oszczędzić. Tomisław Tajner w Planicy spał w wannie, bo jego ojciec Apoloniusz chrapał. A Adam Małysz, by nie szastać pieniędzmi, nocował na jednej wersalce z trenerem Pavlem Mikeską.
Takich sytuacji było mnóstwo. - Pamiętam jak chłopcy dojeżdżali z Zakopanego do Szczyrku pociągami - mówi Kruczek. - Na pierwsze zgrupowania kadry jeździliśmy pożyczonymi samochodami, do których z trudem mogliśmy się zapakować. Machina nakręciła się dopiero po pierwszych sukcesach.
- Tak to wyglądało. W latach 90. trzeba było jechać na zawody, czy się było w formie, czy nie. Byleby pozostać w tej grupie. Z drugiej strony, innych nie było - dopowiada Mateja.
Za dużo imprez
Zanim fachową wiedzą zaczęli dzielić się inni, między innymi Piotr Fijas czy Piotr Pawlusiak, zawodnicy nie wiedzieli nawet, jak wybić się z progu! - My się odbijaliśmy do przodu, a nie w górę. To było chore! Gdybym to kurde wiedział wcześniej... ale tłukli nam do głowy, że tak trzeba - Robert Zygmuntowicz dalej nie może tego przeboleć.
- Adam mi sam opowiadał od czego się zaczęło. Dopiero Piotrek Fijas powiedział mu: "Adaś, odbij się w górę". Małysz powiedział mi później: "Robert, k...a, załapałem wtedy, o co w tym chodzi" - wspomina Zygmuntowicz.
Do tego dochodził frywolny tryb życia sporej grupy sportowców. - Robertowi z tamtych lat powiedziałby: "Zachowaj więcej spokoju i zmień tryb życia" - mówi Mateja. Co ma na myśli? - Była chęć zabawy, wyjścia na dyskotekę. Później się wracało do domu. Młodzi byliśmy - komentuje.
- Złą ścieżką poszedłem - wtrąca Zygmuntowicz. - Imprezy były, rozsypało się to u mnie przez wagę - wyjaśnia. - Trochę żal tego wszystkiego. Od piątego roku życia skakałem. Zresztą - dalej startuję, w zawodach weteranów. Kilka lat temu wygrałem turniej w Norwegii. Nie umiem tego zostawić - dodaje.
Większość na budowie
- Sobie młodemu powiedziałbym: pracuj jeszcze więcej i bądź bardziej konsekwentny w działaniu - mówi Łukasz Kruczek. Da się wyczuć, że trener nie jest jeszcze nasycony.
- Pewnie można było wycisnąć więcej, ale sukcesy, które osiągnęliśmy z chłopakami w reprezentacji, mogę uznać za satysfakcjonujące - Kruczek docenia swoje wyniki, ale bez przesadnej euforii - ostrożnie dobiera słowa.Grupa starych znajomych dalej jest w kontakcie. - Z Wojtkiem Skupniem widziałem się w zeszłym roku na skoczni. Pełni czasem rolę asystenta delegata technicznego - mówi Kruczek. - Wojtek w Niemczech robi - uzupełnia Zygmuntowicz. - Układa styropiany, elewację na domach. Ociepla chałupy - dodaje. - Powodzi mu się, dobry samochód ma, widziałem - uśmiecha się Mateja. - Nawet nie wiem, czy Wojtek nie wyszedł lepiej, jak my? - zastanawia się.
- Dwa-trzy lata temu spotkałem się z Markiem Gwoździem, w policji pracuje - kontynuuje Mateja. - Staszek, kolega ze skoczni, na taksówce jeździ w Chochołowie. Większość do Ameryki wyjechała, właśnie na budowę - wymienia Zygmuntowicz.
Zarobki? Na poziomie najlepszych
Mateja żałuje jednej rzeczy. - Całe życie człowiek był związany ze sportem, nie kształciłem się. Szkoda, może wtedy po karierze wybrałbym inną drogę? Ta sportowa była czasem bardzo trudna. Cieszę się, że dzieci poszły w innym kierunku, nauczyły się zawodu - mówi Mateja.
Pytam go o wspomnienia ze skoczni. - Z Trondheim z mistrzostwa świata, czy z Pucharu Świata. To te miłe momenty - odpowiada lakonicznie. Gorszych skoków nie chce sobie przypominać. - Czy to strawiłem? Organizm sam się broni, nie dopuszcza tych słabszych chwil - odpowiada z uśmiechem, choć daje odczuć, że niekoniecznie ma ochotę rozwijać wątek.
- Ale werwa jest dalej, jak u osiemnastolatka - zaraz wraca entuzjazm Matei. - Mogłem tylko pomarzyć o takiej karierze trenerskiej - dopowiada Łukasz Kruczek, który ma jeszcze dużo do wygrania. - Nie ma co narzekać - zgadza się Zygmuntowicz. - Obecne zarobki? Nieporównywalne. W skokach musiałbym skakać prawie jak Małysz - puszcza oko mistrz kraju sprzed trzydziestu lat.
Mateusz Skwierawski, WP SportoweFakty
Kibicuj polskim skoczkom w Pilocie WP (link sponsorowany)