Kajetan Kajetanowicz: Kajtuś, jedź sobie powoli

Materiały prasowe / Na zdjęciu: Kajetan Kajetanowicz
Materiały prasowe / Na zdjęciu: Kajetan Kajetanowicz

Jeśli nie umiesz przegrywać w rajdach, szybko wypadniesz z drogi. Zwycięzcy są na mecie, musisz do niej dojechać - mówi trzykrotny rajdowy mistrz Europy i czterokrotny rajdowy mistrz Polski.

Michał Kołodziejczyk, WP SportoweFakty: Kiedy czytałem wywiady z panem, zastanawiało mnie, że niemal w każdym poruszany był temat seksu.

Kajetan Kajetanowicz, kierowca rajdowy: Może dlatego, że jestem łysy?

A może to łatka playboya dopinana kierowcom rajdowym?

Pewnie tak. Ostatnio przed występem na żywo w telewizji malowała mnie jedna pani, która nagle powiedziała: "O, rajdowiec, to przy panu pewnie się piękne kobiety kręcą". Jest taki stereotyp i jest w nim trochę prawdy. Ale to też dobry trening na koncentrację. Na odcinkach rozglądać się nie ma czasu, ale pomiędzy odcinkami czy dniami startowymi można koncentrację zgubić. Na kierowców czeka dużo pokus, ale zamiast świadomości, że można mieć wiele kobiet, wolę tą, że można mieć jedną.

Dużo pan opowiadał. Jak jedna kobieta nogami wypchnęła szybę w maluchu. O seksie w gondoli na Kasprowy Wierch też.

Nie na Kasprowy, tylko na Szyndzielnię.

ZOBACZ WIDEO: Rajd Polski: Habaj najlepszy w RSMP. Marczyk nadal liderem mistrzostw

Niech będzie.

I o samolocie mówiłem. Kiedyś to było łatwiejsze niż teraz, to była nawet oczywista fantazja. Dużo głupot w życiu zrobiłem, ale trudniejsze byłoby pytanie, czy żałuję. Oglądał pan film "Efekt motyla"? Jesteśmy zbiorem doświadczeń, to wszystko gdzieś się łączy. Z jednej strony żałuję, z drugiej nie. W moich opowieściach nie było nieprawdy, jestem w takim wieku, że nie cofnę przeszłości i nie mam się czego wstydzić. Jeśli powiesz partnerce, jakie masz doświadczenia, to jesteś szczery. Nie musisz wdawać się w szczegóły. Mam taki zawód, że dziennikarze pytają, a ja odpowiadam, mógłbym kłamać, a zwyczajnie i tak wszystkiego nie mówię.

Na co dzień często pan milczy czy częściej mówi prosto z mostu?

Niewielu rzeczy nie mówię. Nawet dzisiaj przy śniadaniu powiedziałem przyjacielowi: "Kurczę, kto ci powie, jak nie ja. Nie obrażaj się". Oczywiście nie ma potrzeby mówienia prosto z mostu każdemu, ale z bliskimi nie mam problemu. Mam tę przypadłość, że raczej mówię to, co myślę, i ludzie często się spinają, bo mają wrażenie, jakbym się czepiał.

Dużo rzeczy w życiu robił pan "na przekór"?

Nie, ale działo się tak po rozstaniu z żoną. Na pewno chciałem wtedy wszystkim udowodnić, że sobie poradzę. Nie wiem, czy to dobre, ale tak wyszło. Ktoś zwrócił mi uwagę, że przecież jeżdżę dla siebie i nie muszę nikomu nic udowadniać, a ja uważam, że nieważne jaką ma się motywację, ważny jest efekt. Zawsze dążyłem do celu, ale nigdy po trupach. Nie za wszelką cenę, mam skrupuły. Jest takie określenie: "wszystko, co w mojej mocy". Moja moc ma gwiazdkę z napisem, że są granice. Rajdy są jak narkotyk, ale jestem też człowiekiem. Chcę każdego ranka spojrzeć w lustro i pomyśleć, że może nie jestem genialny i nie robię wszystkiego dobrze, ale przynajmniej nie krzywdzę ludzi.

Jest pan dojrzałym mężczyzną?

Na pewno teraz bardziej niż kiedyś. Szalone rzeczy ciągle przychodzą mi do głowy, ale z wiekiem przychodzi też trochę mądrości. A dojrzałość to też mądrość. Jestem bardziej odpowiedzialny. Pewnie przez świadomość, że mam dziecko, częściej myślę o tym, jak zabezpieczyć rodzinę i co zrobić, żeby wrócić do domu w całości. Ale odpowiedzialność wiąże się z jeszcze cięższą pracą. Dojrzały mężczyzna, pracując potrafi także znaleźć kompromis. Każda relacja, czy to zawodowa, czy rodzinna, jest inna, ale zawsze chodzi o to, żeby się porozumieć.

Pytam o tą dojrzałość, bo mówił pan o sobie, że był "bandziorem" i bardzo niepoukładanym facetem.
Taka jest prawda i nie chodzi o to, że kiedyś ukradłem gumy do życia w sklepie. To były poważniejsze sprawy, ale o wszystkim, co zrobiłem, za co zostałem ukarany i na czym mnie nie przyłapali, opowiem panu dopiero po zakończeniu kariery. Sport jednak mnie zmienił. Robiłem różne nieodpowiedzialne rzeczy, chcąc zarobić nie tylko na dobrą zabawę i grę w bilard, ale żeby jeszcze mieć pieniądze na rajdy i rozwijanie pasji. W pewnym momencie wszystko się zmieniło, bo dostałem szansę od innych - partnerów i sponsorów. Na początku to byli bardziej znajomi, nie miałem im nic do zaoferowania poza dobrą jazdą, nie liczyłem się w tak zwanym "zwrocie" medialnym.

Mogłem dać komuś zdjęcie albo przynieść puchar i postawić na biurku z wdzięczności, nic więcej. W pierwszym rajdzie jechałem maluchem, a moim sponsorem był salon i serwis jednego z producentów samochodów. Wtedy to się nie gryzło, że moje auto było oblepione reklamą innego producenta. Korzystałem z każdej okazji, kiedy ktoś chciał mi pomóc. Później zaufały mi już większe marki. To był inny, beztroski czas. Sport motorowy w Polsce nie jest na tyle rozwinięty, żeby w odpowiednim momencie pojawiał się promotor, który podpowie, jak należy pokierować karierą. Do dzisiaj się to nie zmieniło. Mnie dojście do miejsca, w którym jestem, zajęło bardzo dużo czasu. Może gdyby było jak we Francji czy Finlandii, miałbym teraz przed sobą więcej lat jeżdżenia na wysokim poziomie.
Sukcesy są efektem pana uporu?

Z perspektywy trzeba tak powiedzieć. Ale pomogło mi wielu ludzi, bo znalazłem się w odpowiednim miejscu i czasie. Kiedy nawiązywałem relacje sponsorskie, zawsze dawałem więcej niż ode mnie oczekiwano. To moja zasada, której trzymam się do dziś, nie patrzę na umowę, daję z siebie więcej. Może dlatego współpracuję z firmą związaną ze spółką skarbu państwa już przez 10 lat, a to przecież w obecnych czasach bardzo trudne. Wiedziałem, że na dłuższą metę nie zadziała takie rozwiązanie, nie można po podpisaniu umowy na tym zakończyć i trzymać się tylko zapisów umowy. Szanuję innych, pracuję ciężko, by wszyscy byli zadowoleni, a sport, moja jazda, to tylko ułamek potrzebny do tego, żeby wszystko się kręciło.

No bez przesady. Bez sukcesów nie utrzymałby pan sponsora byciem miłym i pracowitym.

Jasne, bez sukcesów byłoby to trudniejsze. Ale jest wiele dyscyplin, gdzie można zostać nawet mistrzem świata i pozostać niemal kompletnie anonimowym. Więc jeżeli droga do takiego tytułu byłaby kosztowna, nikt nie wyjmie pieniędzy. Bo co z tego, że zostaniesz mistrzem, jak nikt cię nie zna i nie da się tego wyniku sprzedać. Kiedyś widziałem tytuł artykułu - "Rajdy: sport czy biznes". Oczywiście, że sport, ale też i biznes. Pytanie: czego jest więcej. Bez całej otoczki i zwrotu z reklam trudno pozyskać środki na to, by dążyć do bycia najlepszym.

Dlaczego rajdy w Polsce nie są popularne?

Są trudne do zrozumienia i trudne do pokazania w telewizji. Ludzie interesują się rajdami, ale społeczeństwo, nie tylko Polacy, stało się wygodne. A ten sport jest zbyt skomplikowany, żeby trafiał do odbiorcy w taki sposób jak na przykład piłka nożna. Nie chcę obrażać kibiców, rozumiem ich. Promotorzy w WRC pracują nad tym, by wszystko stało się bardziej zrozumiałe, łatwiejsze do pokazania. Chodzi o to, żeby przed telewizorem czy komputerem dało się oddać chociaż część tych emocji, jakie przeżywam, prowadząc auto. Potencjał w rajdach jest olbrzymi. Zadam panu pytanie: ma pan jakieś motoryzacyjne marzenie?

Mam.

No właśnie. Pewnie 90 procent facetów ma. I kobiet też. Usiąść w prawym fotelu, chwycić za kierownicę rajdowego samochodu. A to wszystko jest bardzo niedostępne ze względu na bardzo wysokie koszty. Są teraz dwa wylicytowane przejazdy ze mną - jeden (poszedł) za 32 tysiące złotych, drugi za 37 tysięcy, a to pokazuje, jak ludzie są zainteresowani tym, by przejechać się choćby kilka kilometrów. Taki odcinek testowy czasami wystarcza, żeby lepiej wszystko poczuć i zrozumieć, zrealizować marzenie. My nie ścigamy się na prostych, prosta jest od tego, żeby się rozpędzić, a następnie jak najpóźniej zahamować, szybko władować się w zakręt i jeszcze szybciej z niego wyjechać. Na szutrze czy śniegu to powoduje duże poślizgi, albo kurz, a na asfalcie - duże przeciążenia. Ktoś, kto poczuje nasze emocje, lepiej rozumie, jak trudny jest to sport.

Zobacz takżeMagdalena Piekarska: Nie ma takiej góry, której nie można przenieść

Zobacz takżeHubert Hurkacz: Mogę być na szczycie
[nextpage]Wiem, że pana trening jest bardzo skomplikowany. Że poza wysiłkiem fizycznym poddawany jest pan także innym próbom. Na czym dokładnie to polega?

Każdy trening jest inny. Jednego dnia wszystko mnie boli, innym razem więcej czasu poświęcam na skupienie i koncentrację. Na wysokim tętnie rozwiązuję zadania umysłowe, na przykład odejmuję od stu kolejne 3,2. Często jakaś dyscyplina sportu wymaga mistrzostwa w jednej, konkretnej rzeczy, a u mnie jest inaczej. W samochodzie rajdowym przy wysokim tętnie i temperaturze muszę oceniać przyczepność, która bardzo szybko się zmienia, wyczuwać, z jaką siłą hamować, ile dodawać gazu, ile skręcać kierownicą, wyczuwać poślizg mięśniami głębokimi, a jednocześnie słuchać tego gościa po prawej stronie.

Dużo gada?

Na Rajdzie Korsyki na jednym odcinku mieliśmy zapisanych 3500 komunikatów, które musiałem przyjąć przez 28 minut. Pilot wszystkiego też nie mówi, wiele rzeczy muszę czytać sam i błyskawicznie je przetwarzać. Rajdy przeczą teorii, że facet nie ma podzielnej uwagi. Każdego dnia uczę się nawet sposobu patrzenia na drogę. Ktoś powie, że to proste, bo trzeba patrzeć na zewnętrzną zakrętu, bo tam jest wyjście, wcześniej można otwierać przepustnicę i wcześniej dodawać gazu, ale to jest łatwe tylko w założeniu. Dochodzi psychika. A jeśli ktoś miał wcześniej wypadek, to nie jest w stanie patrzeć na zewnętrzną, bo ma sobie automatyczną blokadę. Musi z tym walczyć za każdym razem, bo umysł podpowiada, by nie patrzeć w tamto miejsce.

Gra pan w szachy?

Nie mam czasu.

W scrabble?

Nie, ale gry typu "memory" to nawet część mojego treningu. Nie jestem w tym dobry, ale nie muszę być we wszystkim najlepszy. Te wszystkie szczegóły, które robię z trenerem, mają sprawić, żebym był najlepszy w samochodzie rajdowym. W "memory" gramy na wysokim tętnie, trener najpierw mnie męczy, a później ma już porozkładane te wszystkie obrazki i rywalizuje ze mną choćby po to, żebym nie wkurzał się na swoje porażki. Mam się niczym nie przejmować, tylko samemu jak najszybciej rozwiązywać zagadkę. Ma mnie nie obchodzić to, że jestem w połowie, kiedy trener już kończy zadanie.

Dlaczego?

Nikt nie lubi przegrywać, ale czasami trzeba umieć się z tym pogodzić. Jeśli nie umiesz przegrywać w rajdach, to szybko wypadniesz z drogi. Zwycięzcy są na mecie, musisz do niej dojechać. Jest wiele dyscyplin, w których trudno nie ukończyć startu, u nas to łatwe. Złość sportowa jest fajna, ale trzeba znać jej granice. Co innego chęć rywalizacji - tutaj nakręcam się każdego dnia. Cokolwiek robię, to się ścigam. Głupio zabrzmiało? No może nie ścigam się w piciu herbaty.

A alkoholu?

Nie pijąc, stawiasz na samodyscyplinę, chcesz się nieustannie poprawiać i to sprawia, że jesteś coraz lepszy. Dzisiaj przy śniadaniu o tym myślałem. Nie mogę mówić, że nie piję alkoholu, bo ja po prostu nie lubię go pić. Trzeba się chwalić prawdziwymi wyrzeczeniami.

To z czego pan zrezygnował?

Lubię jeść, uwielbiam. Moja babcia ważyła ponad sto kilogramów. A ja ze sobą walczę.

Słodycze?

Nie, tłuste i smażone rzeczy. Kiedyś codziennie jadłem frytki. Nie pamiętam takiego dnia między 13 a 18 rokiem życia, kiedy nie jadłbym frytek. Sam je sobie robiłem, wielki gar ziemniaków kroiłem.

To dlatego na początku kariery wchodził pan w kombinezonie rajdowym do sauny?

W tym przypadku chodziło o przyzwyczajenie się do pracy "na mokro". Ale już tego nie potrzebuję i nie stanowi to dla mnie żadnego problemu. Nie dekoncentruje mnie to, godzę się z tym, ale przed założeniem kombinezonu i tak, jak dziecko, całe swoje ciało pudruję. Jeśli startuję w rajdzie na Sardynii, Cyprze, w Turcji, gdzie w kombinezonie spędzam 16 godzin dziennie, to jestem mokry cały czas i po kilku dniach ciężkiej pracy mógłbym mieć problemy ze skórą. Nasza bielizna to jest nomex, nie żadna wygodna bawełna, tylko materiał, który ma pomóc nie poparzyć się w przypadku pożaru. Nie jest to wygodne, a w aucie jest jakieś 65 stopni Celsjusza. Kiedy zakładasz na siebie kominiarkę, kask, rękawiczki, to po piętnastu minutach jesteś mokry, jakbyś wyszedł z basenu. Nie jest to zbyt estetyczna praca.

To sport indywidualny czy zespołowy?

Oczywiście, że zespołowy. Jest lider, którym jest kierowca, ale pilot także jest szalenie ważną osobą w samochodzie. Oprócz tego, że ma być dobry w tym, co robi, jest też niesamowitym psychologiem, wie, czego potrzebuje jego partner. Maciek Szczepaniak sam siebie nazywa sekretarką, ale to umniejsza jego rolę. Ma naprawdę bardzo odpowiedzialne zadanie. Oddaje mi swoje życie, ale także ja oddaję swoje jemu. Jesteśmy czymś więcej niż małżeństwo. A wspiera nas też cały zespół ludzi, bez których nie jesteśmy w stanie nic zrobić.

Kiedy pilot mówi, żeby skręcać w lewo, a pan widzi, że droga prowadzi w prawo, to komu pan ufa?

Sobie, wtedy go nie słucham. Czasami jest czas na reakcję, czasami nie ma. Czasami to zakręt widoczny, czasami za szczytem. Zresztą, kiedy pilot dyktuje "6", czyli bardzo szybki, a za szczytem okazuje się, że jest "2", to przy dużej prędkości nie do końca ma znaczenie, w którą jest stronę.

Często wynikały z tego kłótnie? Często miał pan pretensje?

Nie, zmiany pilotów wynikały raczej z wzajemnego wypalenia. Jestem trudny we współpracy. Teraz nam się dobrze współpracuje, ale jestem wymagający. W ogóle - w relacjach z ludźmi. Jestem indywidualistą. Niby często patrzę na uczucia innych i są dla mnie ważne, ale - jak to się mówi - sprawiedliwość sprawiedliwością, ale racja jest po mojej stronie.

Co to znaczy, że jest pan trudny?

Słucham ludzi, nie jestem zakleszczony w swoich myślach, oczekuję sugestii. Jesteśmy zespołem profesjonalistów, więc korzystam z wiedzy wszystkich, którzy są blisko. Mam jednak świadomość, że biorę odpowiedzialność za wynik, za wszystkich, a to sprawia, że najważniejsze decyzje podejmuję sam. Słucham jednak rad i zdarza się, że kiedy nie mam racji, trochę zmieniam podejście do jakiejś sprawy.

Kabina samochodu rajdowego jest trochę jak męska szatnia? Bywa ostro?

Jest czas na przekleństwa, ale tylko w przypadku, kiedy wydarzyło się coś bardzo trudnego. Jak wróciliśmy właśnie z dalekiej podróży, to bluźnię. Tyle że to raczej przecinek, a nie wiązanka. Spontaniczne przekleństwo daje Maćkowi sygnał, że tu byliśmy bardzo blisko końca. Choć on to sam przecież czuje znacznie wcześniej.

Jest pan w Polsce marką? Kojarzy się pan gospodyniom domowym z rajdami, z sukcesem?

Nie mnie oceniać, ale myślę, że z każdym rokiem rośnie w nas świadomość rozpoznawalności. A to jeszcze bardziej napędza mnie do pracy i czuję większą odpowiedzialność. Wyniki idą w parze z tym co dokoła, ale to dlatego, że nigdy nie tracę koncentracji na tym, co naprawdę ważne.

Jest pan próżny?

Z rajdów wyniosłem mnóstwo pokory. Ale mam wrażenie, że mówiąc o sobie, często mówi się to, co chciałoby się widzieć, a nie do końca jest prawdą. Trzeba byłoby sprecyzować pytanie. Puchary oddawałem i oddaję na aukcję, część jest na strychu, część w garażu u ojca. Kiedyś bardzo bagatelizowałem sprawę nagród, mówiłem, że są nieważne, dlatego oddaję je sponsorom. A to nie tak, nie chciałem opowiadać, że się dla mnie nie liczą, ale wiedziałem, że większą radość sprawią komuś innemu. Zwyczajnie - wolę się skupić na kolejnych startach, kolejnych rywalach, a splendor zostawiam tym, bez których nie mógłbym niczego osiągnąć.
[nextpage]Z rajdów wyniósł pan pokorę, a co z domu?

Szacunek do innych ludzi. Moi rodzice go mieli naturalnie, to są bardzo dobrzy ludzie, nikogo by nie skrzywdzili. Tata nadal jest mechanikiem, niby na emeryturze, ale tak jak ja nie potrafiłby sobie poradzić z tym, że tylko siedzi w domu. Teraz razem z mamą zajmuje się działką, mają tam dużo pracy. Ostatnio nawet z moją Anetą o tym rozmawialiśmy - że fajnie mieć świeże warzywa w domu, ale że rodzice bardzo się poświęcają i kosztuje ich to wiele sił. Gdybym miał odpowiedzieć na pytanie: "Kto to jest dobry człowiek?", powiedziałbym, że oni. Oczywiście popełniają błędy, ale są tak klasycznie przeciętni. To nie ma ich urazić, przeciętni to znaczy normalni, fantastyczni, godni naśladowania.

Pana pasja do motoryzacji zaczęła się w garażu taty?

Tak, ciągle kręciłem się blisko. Mam z czasów dzieciństwa znajomości, które przetrwały do dzisiaj. Pamiętam też niedzielne wyjazdy do babci, kiedy pędziłem biegiem czterysta metrów do garażu tak szybko, by rodzice nie zdążyli w tym czasie przyjść. Miałem radość z tego, że mogłem otworzyć drzwi i je zabezpieczyć, a później odpalałem malucha, takiego ze ssaniem jeszcze, i mogłem nim wycofać na zewnątrz. To było dla mnie jak dopełnienie tygodnia, spełnienie oczekiwań wyjazdu do babci. Później jeszcze przed jej domem na wsi mogłem przejechać kilkanaście metrów. To było wydarzenie, którego za każdym razem wyczekiwałem.

Do kogo pierwszego dzwoni pan po rajdzie?

Do nikogo. Do mnie dzwonią bliscy, ale mam tak dużo wiadomości, że często brakuje mi czasu, by oddzwonić czy odpisać. Wiem, że dla rodziców to bardzo ważne, więc tego nie ignoruję. Kiedyś, gdy wyjeżdżałem z domu na rajdy, mama mówiła mi: "Kajtuś, jedź sobie powoli". Pewnie nie zdawała sobie sprawy, że niekoniecznie jej posłucham.

Kierowca rajdowy to nie jest wymarzony przez rodziców zawód dla dziecka. Ale jest wiele dyscyplin dużo bardziej niebezpiecznych. Rodzice są tak dumni z każdego mojego sukcesu, szczęśliwi z tego, że ukończyłem rajd, że ciągle potrafią się rozpłakać. To pokazuje, jak mocno wszystko przeżywają. Oczywiście także porażki - tata rozkłada każdy przypadek na drobne części, potrafi wysnuć swoje teorie, zawsze wie, co się wydarzyło i co mogłem zrobić lepiej. Czasami niedzielny obiad kończyliśmy przy rosole nie czekając na drugie danie. Ale teraz dzieje się tak już rzadziej, obaj powstrzymujemy emocje. Kiedyś, gdy udowadniał mi słuszność swoich prawd, obracałem się na pięcie.

Czy Polacy są dobrymi kierowcami?

Jazda samochodem opiera się na odruchach. To taka pamięć mięśniowa. Jeżeli się ją opanuje, to wydaje się, że wszystko jest już w porządku i można dodawać kolejne czynności. Statystycznie dużo czasu spędzamy w samochodzie, więc dzielimy go między prowadzenie auta a na przykład odpisywanie na wiadomość przez telefon. Obecnie to największe zagrożenie, ciągle trzymamy w ręku telefon, a taka głupota może mieć poważne konsekwencje. Ktoś powiedział, że na szczęście pracujemy całe życie, a na nieszczęście pół sekundy.

Co jest naszą największą wadą za kierownicą?

Złośliwość. Nie jeździmy źle, ale jesteśmy złośliwi. Nie wiem, po co na każdym kroku włącza nam się gen rywalizacji. Mnie, jeżdżąc cywilnym autem, jest łatwiej, bo nie potrzebuję dodatkowych emocji. Poza tym wiem, czym to grozi, bo jestem ambasadorem wielu akcji związanych z bezpieczeństwem na drogach. To nie znaczy, że nie łamię przepisów, że nie zdarza mi się popełniać błędów, ale na pewno się pilnuję. To przykre, że na drodze wielu kierowców chce być pierwszymi, bo to później zamienia się w wypadki. W czasie jazdy powinniśmy być skoncentrowani, ale także czerpać z niej radość, a nie nerwy.

Naprawdę jeździ pan 50 km/h po mieście?

Nie zawsze, ale patrzę na licznik i staram się nie łamać ograniczeń. Ostatnio jeden z dziennikarzy motoryzacyjnych zapytał mnie, jak to możliwe, że ludzie porównują mnie czy Krzysztofa Hołowczyca do normalnych użytkowników drogi i wymagają tego samego, nie rozumiejąc, że potrafimy jeździć szybciej. Do mnie to nie przemawia. Powinniśmy czuć się odpowiedzialni, jesteśmy dla innych przykładem. Pilnuję się nie tylko dlatego, że mam świadomość, co może się wydarzyć na drodze, bo się wiele naoglądałem, ale też dlatego, że myślę choćby o mojej pani, która może gdzieś jechać z naszym dzieckiem. Że takich normalnych kierowców na drogach jest zdecydowana większość. Sam czuję też odpowiedzialność, że jeśli złapie mnie policja i ludzie się dowiedzą, to mógłbym stracić autorytet.

Kobiety jeżdżą gorzej od mężczyzn?

Faceci myślą, że są najlepsi za kierownicą, najlepsi w łóżku i najlepsi w pracy. Kobiety mają więcej pokory.

Pana partnerka dobrze jeździ?

Nie.

Pracuje pan nad tym?

Myślałem, że sobie radzi, nawet ją kiedyś pochwaliłem, ale ostatnio słabo mi idzie. Paradoksalnie - nie jestem dla Anety w tej kwestii autorytetem. Mocno się stresuje. Dziwne, że akurat w tej kwestii nie chce mnie słuchać. To moja życiowa porażka. To, że siedzę obok niej, sprawia, że dziwnie się spina. No, ale wiadomo, że my, mężczyźni, jesteśmy wiecznymi instruktorami.

Jaki jest idealny wiek dla kierowcy rajdowego?

Przy obecnym wsparciu mocno się obniżył, promotorzy skracają drogę. Dają to doświadczenie brakujące na początku, wskazują palcem kierunek. Tyle tylko, że doświadczenia za kierownicą nie da się kupić, frycowe trzeba zapłacić, dlatego zdarza się, że czterdziestolatkowie wygrywają rajdy w mistrzostwach świata. Ja nie jestem już młody, ale nie myślę, że jestem stary. Mam przed sobą kilka lat, które muszę jak najlepiej wykorzystać.

O czym pan jeszcze marzy?

O mistrzostwie świata.

To realne?

Nawet triumf w WRC2 to mistrzostwo świata, więc nie jest to niemożliwe. Zresztą, mówi się, że jeśli ktoś nie dąży do rzeczy niemożliwych, to nigdy ich nie osiągnie. I nie chodzi o to, że ostatnie wyniki dodały mi wiatru w skrzydła. Powtarzam, że podstawią jest pokora, bo w rajdach niezależnie od tego jakbyś się przygotowywał, może zawieść coś, co kosztuje kilka euro.

Prowadzisz w Argentynie, auto przyleciało samolotem, części długo płynęły kontenerem, przetransportowano dwadzieścia osób, masz za sobą tydzień testów i nagle nie wytrzymuje wahacz, który przyleciał kilka dni wcześniej z opisem "część poprawiona". Poprawiona, czyli lepsza, z mocniejszymi spawami, według homologacji producenta. Wahacz za kilkaset złotych, może tysiąc, podczas gdy cały budżet na WRC2 wynosi kilka milionów złotych. Ręce opadają. Ale czuję, że jesteśmy gotowi, jeśli tylko będziemy mieli narzędzia i szczęście. Ono jest potrzebne w każdym dziedzinie życia. Na szczęście trzeba też pracować.
Co musiałoby się stać, żebyśmy za kilka lat mieli kierowcę w WRC?

Potrzebny jest potężny budżet. To głównie kwestia pieniędzy, odpowiedniej osoby i dobrze zorganizowanego zespołu.

Robert Kubica dostał wielkie wsparcie przy powrocie do Formuły1. W rajdach zabrakło takiego zastrzyku?

Bardzo się cieszę z tego, co mam. Nie jestem człowiekiem roszczeniowym. Potrafię patrzeć na potrzeby innych, jestem realistą. Moim największym marzeniem jest bycie w dużym WRC, ale to, co robię, sprawia mi radość. Skupiam się na swoim celu, gdyby udało się coś osiągnąć w WRC2, to byłoby coś niewiarygodnego. Z tego sezonu wyciśniemy, ile możemy, zobaczymy w następnym.

Poza piękną historią związaną z walką o zdrowie - czy pana zdaniem to dobrze dla polskiego sportu, że Kubica wrócił i kończy wyścigi jako ostatni?

Nie ze swojej winy, jest ostatnią osobą, która ma z tym coś wspólnego. Nie znam odpowiedzi na pana pytanie. Na pewno cieszę się, że Robert jeździ, że może robić to, co kocha. Z drugiej strony jest sfrustrowany, nie zawsze może powiedzieć, co myśli, chociaż i tak często mówi. Jest mi przykro, że tak jest, ale w sporcie samochodowym coraz częściej niewiele zależy od kierowcy.

Darzycie się z Kubicą szacunkiem i sympatią.

Nie dlatego, że jego były pilot Maciej Szczepaniak jeździ teraz ze mną. Może po prostu i ja, i Robert wiemy, ile to wszystko kosztuje wyrzeczeń. Mamy świadomość, że każdy sport na najwyższym poziomie wymaga gigantycznego zaangażowania, z jakiego 99 procent ludzi nie zdaje sobie sprawy. Może tylko utytułowany sportowiec potrafi docenić innego sportowca. U mnie często nawet członkowie zespołu i rodzina nie wiedzą, jak wiele czasu poświęcam na pracę. Jak myślami w prywatnych chwilach jestem gdzie indziej, bo zastanawiam się, jak usprawnić pracę ekipy, co zrobić, żeby być szybszym. Nie mam do nikogo pretensji, uświadomiłem sobie niedawno, że skoro oni o tym wszystkim nie wiedzą, to naturalne, że mnie nie rozumieją.

Mam jeszcze jedno pytanie. Głupie. Pytał pan kiedyś rodziców, dlaczego przy takim nazwisku dali panu na imię Kajetan?

Dziadek się tak nazywał. Nie poznałem go nigdy. To ojciec mojego taty. Kiedy przychodzę na jego grób dziwnie się czuję, jak widzę na płycie napis "Kajetan Kajetanowicz". Rodziców o swoje imię zapytałem tylko raz, w dzieciństwie. Ale tylko dlatego, że koledzy się ze mnie śmiali, że "Kajtek bez majtek". Nic poważnego.

Źródło artykułu: