W tym artykule dowiesz się o:
Sukces, który wszystko zmienił
Srebrny medal wywalczony w Niemczech tchnął życie w polską piłkę ręczną. "Orły Wenty", wtedy jeszcze nieznane zbyt dobrze kibicom, w kolejnych latach miały stać się idolami wielu młodych ludzi, a mecze z ich udziałem gwarancją wielkich emocji.
- To były mistrzostwa, od których wszystko się zaczęło. Wyszliśmy na salony, daliśmy początek pięknej erze. Nikt z nas nie spodziewał się jednak medalu - mówi Tkaczyk, który był wówczas kapitanem zespołu.
- Ruszyliśmy tę dyscyplinę - stwierdza natomiast Artur Siódmiak, wtedy podstawowy obrońca drużyny. Występami w Niemczech zawodnicy Wenty odkurzyli kibicom zapomnianą dyscyplinę, która przez ponad 20 lat powoli konała. Ci ludzie byli skazani na sukces, na który z kolei nikt w polskiej piłce ręcznej nie był gotowy.
Drogę Polaków do medalu wspominamy wraz z Bogdanem Wentą oraz Tkaczykiem i Siódmiakiem.
Wenta - brakujący element
- Dwa lata przed mistrzostwami w Niemczech byliśmy w czarnej dziurze. Okej, mieliśmy fajny zespół. Były świetne indywidualności, zawodnicy występowali w Bundeslidze. Ale nigdy nie potrafiliśmy przełożyć tego na boisko i stworzyć monolitu, który rozumiałby się bez słów - opowiada Tkaczyk.
Na papierze Polacy mieli wtedy dobry skład, który jednak nie był w stanie osiągnąć sukcesów. Na rozegrane w 2005 roku mistrzostwa świata w Tunezji kadra w ogóle nie pojechała, bo pół roku wcześniej przegrała eliminacje ze Szwedami. Perspektywy nie były najlepsze.
Wszystko odmieniło się jednak jesienią 2004 roku. Do wyścigu o posadę selekcjonera kadry stanął Wenta. - Zadzwonił do mnie Marcin (Lijewski) i zasugerował, żebym przejął kadrę. Myśl zakiełkowała. Rozmawiałem z zawodnikami, zbadałem sprawę. Zrozumiałem, że to pewna szansa. Za granicą mówiło się, że mamy dobrych graczy, tylko brakuje wyników. Trzeba było stworzyć zespół - wspomina.
Kadrę objął w październiku 2004 roku i szybko zaczął zmieniać mentalność zawodników. - Bogdan zdjął z nas presję - podkreśla Siódmiak, a Tkaczyk dodaje: - Zaczęliśmy wszystko inaczej postrzegać. To był kluczowy moment i kluczowa decyzja. Od przyjścia Bogdana wszystko ruszyło.
Na wyniki nie trzeba było długo czekać - w czerwcu 2005 roku Polacy pokonali Szwedów i awansowali na Euro 2006, gdzie w przebudowanym składzie zajęli 10. miejsce, a kilka miesięcy później wywalczyli kwalifikację na mistrzostw świata w Niemczech. Tam mieli już zagrać o wyjazd na igrzyska w Pekinie.
Nie mieli nic
Jadąc na mistrzostwa w Niemczech reprezentacja miała jednego sponsora. Ale to i tak był postęp, bo gdy dwa lata wcześniej Wenta objął zespół - kadra nie miała nic.
- Siedziba Związku znajdowała się w prywatnym mieszkaniu przy ulicy Gdańskiej. Przyszedłem tam, a drzwi otworzył mi gość w kapciach, z pieskiem na ręku. Kiedy z Jurkiem Noszczakiem, wówczas szefem wyszkolenia, tworzyliśmy pierwszą listę powołań, on pisał, a ja stałem. Kiedy ja siadałem pisać, on wstawał. Tyle było miejsca - wspomina Wenta.
Za wiele rzeczy zespół płacił sam. - Przed pierwszym turniejem na lotnisku w Warszawie dostałem dwie koperty: jedną z paszportami, drugą z biletami. A ludzie ze Związku zniknęli - mówi Wenta.
Był 2006 rok, reprezentacja leciała na Euro do Szwajcarii. Za nadbagaże i torbę lekarską trener zapłacił sam, na pobyt w szpitalu chorego na zapalenie płuc Grzegorza Tkaczyka zrzucili się wszyscy zawodnicy. - My naprawdę wtedy nie mieliśmy nic! - dodaje.
Medal? Jaki medal?
Do Niemiec Wenta zabrał szesnastu zawodników. W Polsce grało tylko sześciu z nich. Reszta - w niemieckiej Bundeslidze albo w Szwajcarii. Niektórzy dziennikarze widzieli w Polakach czarnego konia turnieju, inni podkreślali nawet, że stać ich na medal. Ale kadra nie miała wielkich marzeń.
- Nikt z nas nie myślał, że uda się zdobyć medal albo zagrać w finale. Żyliśmy z meczu na mecz - mówi Tkaczyk, a Siódmiak zdradza: - Przed turniejem na zajęciach z psychologiem wrzucaliśmy do pudełka karteczki, na których mieliśmy napisać co każdy z nas chce osiągnąć na mistrzostwach. Większość liczyła na miejsce, które gwarantowało dalszą kwalifikację olimpijską. I ja też coś takiego napisałem.
Zespół napędzał się jednak z każdym zwycięstwem. W pierwszej fazie turnieju grupowymi rywalami Polaków byli Argentyńczycy, Brazylijczycy i Niemcy. Pierwszych Biało-Czerwoni pokonali 29:15, drugich 31:23. Mecz z Niemcami decydował o pierwszym miejscu w grupie. Polacy wygrali 27:25.
- Wtedy jeszcze cieszyliśmy się każdym występem, czuliśmy, że jesteśmy coraz silniejsi. Ale dopiero zwycięstwo z Niemcami nas nakręciło - mówi Tkaczyk. Siódmiak dodaje: - Poczuliśmy krew.
Zimny prysznic
Wygrana z Niemcami zmieniła nastroje w zespole. Drużyna poczuła się mocna, wiedziała, że stać ją na sukces. A Wenta powtarzał im: To, co różni was od rywali, to tylko kolor koszulek.
Drugą rundę Polacy zaczęli jednak od falstartu - otwierający rywalizację mecz z Francuzami przegrali aż 22:31. - To sprowadziło nas na ziemię. Ale ten zimny prysznic bardzo nam pomógł. Później wszystko szło już fajnie - stwierdza Tkaczyk.
Zespół wrócił na dobre tory w kolejnym meczu, z Islandią. Jeszcze w 53. minucie Polacy przegrywali 29:30, ale Karol Bielecki w samej końcówce zdobył trzy bramki w 100 sekund i Biało-Czerwoni wygrali 35:33. Potem dołożyli do tego zwycięstwa nad Tunezją (40:31) i Słowenią (38:27). I znów zajęli pierwsze miejsce w grupie.
To, co ich nakręcało, to świetna atmosfera i muzyka. - Słuchaliśmy różnych piosenek. Ja z "Szeryfem" (Marcinem Lijewskim) przed wyjściem z hotelu puszczaliśmy sobie "Sztukę latania" Lady Pank. "Józka" (Mariusz Jurasik) piosenką były "Zamki na piasku", a szczególnie fragment: "Jesteś idolem, wielbi Cię tłum". Puszczaliśmy mu to w szatni - opowiada Siódmiak.
Pierwszy horror
W ćwierćfinale Polacy trafili na Rosjan. - Było dużo kontuzji, ale też dużo mobilizacji. Stwierdziliśmy, że jeśli po wyrównanym meczu wygraliśmy z gospodarzami, to jesteśmy w stanie wygrywać każdy kolejny mecz - mówi Siódmiak.
Tego meczu nie dało się jednak porównać do żadnego poprzedniego. Stawka była ogromna - zwycięzca miał zagrać o medale, przegrany zostawał z niczym. Polacy przeważali, ale Rosjanie cały czas skracali dystans.
W 57. minucie był remis 27:27. Sławomir Szmal obronił przed chwilą po raz trzeci rzut karny, a chwilę później dołożył czwartą interwencję. 80 sekund przed końcową syreną Karol Bielecki zdobył bramkę na 28:27. Rosjanie mieli jeszcze szansę na doprowadzenie do dogrywki, ale Mariusz Jurasik zablokował ich ostatni rzut. Półfinał! I pierwszy horror, za które w następnych latach tak pokochają ich kibice.
- Pamiętam tę bramkę Karola na wagę awansu. To było coś niesamowitego, bo jeśli "Kola" by spudłował, to Rosjanie mieli akcję na awans. Detale zadecydowały o wyniku - wspomina Siódmiak.
Jesteś gotowy? Od urodzenia!
O finał Biało-Czerwoni mieli zagrać z Duńczykami. W żadnym wypadku nie byli faworytem, ale to tak naprawdę działało na ich korzyść.
- Nie wiem dlaczego, ale od początku tego spotkania byłem pewny, że wygramy. Nie wiedziałem tylko w jaki sposób się to stanie. Dobre przeczucie towarzyszyło mi przez cały mecz - opowiada Tkaczyk.
Polacy byli pewni swego. 16 sekund przed końcem meczu niezawodny Karol Bielecki doprowadził do dogrywki (26:26). Po dodatkowych 10 minutach dalej był jednak remis i zwycięzcę miała wyłonić druga dogrywka. To był morderczy wysiłek dla obu zespołów.
Więcej sił zachowali jednak Polacy, którzy drugą dogrywkę wygrali 6:3 i w całym meczu triumfowali 36:33. Dwie bramki rzucił wtedy "Dzidziuś", czyli Michał Jurecki, z którym związana jest bodaj najlepsza anegdota całego turnieju. Opowiada Siódmiak:
- Ktoś dostał czerwoną kartkę i Bogdan (Wenta) zaczął spoglądać po ławce kogo może wpuścić. "Dzidziuś" był naładowany, tupał nogami tak, że aż z niego parowało, bo nie mógł wysiedzieć w miejscu. Bogdan w końcu mówi do niego: Jesteś gotowy? A on: Ku, ku, ku...a od urodzenia jestem gotowy trenerze! Po czym wszedł jak parowóz i rzucił dwie bramki. Sytuacja była komiczna, bo to druga część dogrywki, emocje sięgają przecież zenitu, a cała ławka dosłownie leżała ze śmiechu.
Porażka, która daje radość
W finale rywalem Polaków byli Niemcy. Niemcy, którzy o złoto nie powinni w ogóle grać, ale sędziowie w ordynarny sposób przepchnęli ich do finału kosztem Francuzów.
Biało-Czerwoni mecz zaczęli źle i w 10. minucie przegrywali już 3:8. Przez resztę spotkania nieskutecznie gonili wynik. - Był tylko jeden moment, gdy doszliśmy na 21:22 i mieliśmy trzy piłki na przełamanie. Nie udało się. Przegraliśmy zasłużenie - wspomina Tkaczyk.
Zgadza się z nim Siódmiak. - Ten finał zleciał niesamowicie szybko. Ogrom emocji, oczekiwań, pełna hala i tumult - nie było nic słychać. Mecz się rozpoczął i pyk! - koniec pierwszej połowy. Mam wrażenie, że wszystko trwało 15 minut. Zabrakło nam sił i skuteczności, bo choć byliśmy bardzo dobrze przygotowani, to jednocześnie byliśmy wyczerpani. Pamiętam, że w zespole było bardzo dużo kontuzji, a ja wróciłem do kraju z zapaleniem płuc - opowiada.
Nikt w drużynie nie załamywał jednak rąk z powodu porażki. Wszyscy byli w siódmym niebie, każdy cieszył się z największego sukcesu w karierze. Medale wręczał zespołowi prezydent Lech Kaczyński, z którym kadra wróciła do Polski rządowym samolotem.
W Warszawie reprezentacja wylądowała w innej rzeczywistości - na lotnisku czekały tłumy kibiców i wszystkie stacje telewizyjne. - Była wielka feta, dziennikarze zaczęli do nas wydzwaniać. Poczuliśmy wtedy, że zrobiliśmy coś fajnego i udowodniliśmy sami sobie, że "możemy" - dodaje Siódmiak.
Dwóch wśród gwiazd
Oprócz medali Polacy przywieźli do kraju indywidualne wyróżnienia. Marcin Lijewski wybrany został najlepszym prawym rozgrywającym turnieju, a Mariusz Jurasik - prawoskrzydłowym. Obaj nagrody odebrali tuż po finałowym spotkaniu przy aplauzie 15-tysięcznej widowni.
Świetnie w klasyfikacjach indywidualnych wypadli też Karol Bielecki i Sławomir Szmal. Pierwszy w 10 meczach rzucił 56 bramek i był trzecim strzelcem turnieju. "Kasa" z kolei miał siódmą skuteczność interwencji wśród bramkarzy, ale tylko Duńczyk Kasper Hvidt odbił więcej piłek od niego (120 Szmala przy 125 Hvidta).
Tak rodziły się gwiazdy.
Przyjaźnie na lata
Po dziesięciu latach od mistrzostw w Niemczech członkowie kadry wciąż tworzą tak zgraną grupę, jak wtedy na boisku. Cenniejsza od medalu jest dla nich przyjaźń.
- Grałem w wielu zespołach i miałem do czynienia z wieloma chłopakami, ale takiej atmosfery jak w tej reprezentacji nie spotkałem nigdzie. Rozumieliśmy się bez słów, każdy wskoczyłby za drugiego w ogień. To nie są puste słowa na pokaz, rzeczywiście tak było - zapewnia Tkaczyk.
- Atmosfera rzeczywiście była fantastyczna. Ktoś mnie kiedyś zapytał: Co robiliście, jak się mobilizowaliście? A my byliśmy tak zżytą grupą, że poza boiskiem spotykaliśmy się na kawie, dużo rozmawialiśmy. Oprócz zajęć wideo, które robił nam Bogdan, sami analizowaliśmy jak mamy grać, a potem szliśmy z tym do Bogdana i rozmawialiśmy. Dużą rolę odegrał w tym też Grzesiek, który był kapitanem - opowiada Siódmiak.
- Rozumieliśmy się bez słów, spędzaliśmy ze sobą każdą chwilę - jeżeli nie u kogoś w pokoju, to siedzieliśmy na podłodze na korytarzu i rozmawialiśmy. Najważniejsze jest to, że po 10 latach wciąż każdy z nas może zadzwonić do drugiego, pogadać, umówić się na kawę czy pojechać razem na wakacje. Tam zawiązały się przyjaźnie na lata - kończy Tkaczyk.
W "srebrnej" drużynie z mistrzostw świata w 2007 roku grali:
Grzegorz Tkaczyk (kapitan), Sławomir Szmal, Zbigniew Kwiatkowski, Krzysztof Lijewski, Patryk Kuchczyński, Mateusz Jachlewski, Karol Bielecki, Artur Siódmiak, Damian Wleklak, Bartosz Jurecki, Michał Jurecki, Mariusz Jurasik, Adam Weiner, Rafał Kuptel, Tomasz Tłuczyński oraz Marcin Lijewski
Sztab tworzyli: Bogdan Wenta (trener), Daniel Waszkiewicz (II trener), Maciej Nowak (lekarz), Krzysztof Rudomina (fizjoterapeuta), Jerzy Buczak (fizjoterapeuta) i Marek Żabczyński (kierownik)