Wojtek widział, jak umierało jego rodzeństwo: Anna i Rafał. Dopóki mógł, opiekował się nimi wspólnie z rodzicami. Wierzyli, że choroba oszczędzi najmłodszego. Bo przecież to byłoby nie do pomyślenia, gdyby padaczka miokloniczna zaatakowała wszystkie dzieci państwa Gomułczaków z małych Dobkowic na Podkarpaciu.
Do 15. roku życia Wojtek był zdrowy. Każdą wolną chwilę spędzał na boisku. Bywały dni, kiedy w piłkę grał od rana do wieczora. Był bardzo dobry, wzięła go do siebie lokalna drużyna. Oddanie kibicuje do dziś reprezentacji Polski, Legii Warszawa i Realowi Madryt. Niestety, choroba dopadła i jego. Wylądował na wózku inwalidzkim. Rodzice mówią, że kocha futbol odkąd tylko pamiętają. Sam nie jest w stanie nam o tym opowiedzieć, w mówieniu przeszkadza rurka w tchawicy. Nie może się ruszać, całe dnie spędza na łóżku.
- Świat się może walić, ale kiedy jest mecz, telewizor musi być włączony. To miłość od dziecka. Zamiast czekolady wolał naklejki z piłkarzami - opowiada Bogusława Gomułczak, matka 30-letniego kibica.
- Zamiłowanie do sportu trzyma go przy życiu. Na bieżąco śledzi wyniki i emocjonuje się - uważa jego psycholog, Agnieszka Mazur.
W trakcie ostatniego mundialu Wojtek dostał krwotoku i trafił na OIOM. Tam nie mógł oglądać meczów reprezentacji Polski. - Wtedy odwiedzałam go, akurat gdy grali Polacy. Musiałam włożyć mu biało-czerwoną flagę w łóżko, czytać relację i wyniki - wspomina psycholog.
- Syn cały czas dzielnie sobie radzi, oddycha przez respirator. Gorzko przełyka każdą porażkę, jak prawdziwy kibic - opowiada matka. Cały czas przechowuje dużą kolekcję piłkarskich szalików i flag. Muszą je wyciągać, kiedy Wojtek zaczyna oglądać mecz w telewizji.
Padaczka miokloniczna jest bardzo rzadką chorobą. Poznać ją można po drgawkach kończyn lub całego ciała. Potem pojawiają się pierwsze ataki. Nieprzewidywalne, bo może być ich nawet siedem w ciągu jednego dnia, a potem dwa tygodnie "spokoju".
Nigdy nie wiadomo, kiedy dopadnie kolejny, wyniszczający atak. Żeby żyć, oddany kibic potrzebuje specjalistycznego, naszpikowanego elektroniką łózka, które pozwoli mu zachować funkcje życiowe podczas ataku. Dzięki takiemu sprzętowi, Wojtek mógłby swobodniej oddychać, jego nerki pracowałyby lepiej, zapobiegałby powstawaniu skrzepów i infekcji.
Obecne łóżko zepsuło się w listopadzie, zaraz po rutynowym serwisie, od tamtej pory nie można zmienić jego ustawień, utkwiło w jednej pozycji. Koszty naprawy przewyższają cenę nowego łózka. Na nie Wojtek potrzebuje co najmniej 100 tysięcy złotych. - Jednak najlepsze łóżko dla Wojtka kosztuje ok. 150 tysięcy. Miałoby funkcje oklepywania i wentylacji, ale musieliśmy zejść z ceny - tłumaczy psycholog Wojtka.
Rodzina została z tym sama. Matka była zdesperowana. - Płakała - opowiada Mazur. - Nigdy jej nie widziałam w takim stanie. Przez chorobę dzieci rodzice musieli zostawić gospodarkę, ojciec jest na etacie, a pani Bogusia poświęca się już tylko opiece nad Wojtkiem. Nie mają funduszy, żeby kupić nowe łóżko. Chcieli się zadłużyć, żeby ratować syna.
Dopiero psycholog namówiła matkę na zorganizowanie zbiórki. Miała obawy, czy ze względu na swój zawód powinna aż tak bardzo się angażować, ale podjęła decyzję. Założyła zbiórkę na "Się Pomaga" i zmobilizowała lokalną społeczność. Na łóżko dla kibica z Dobkowic zbierała cała gmina.
Dzięki pomocy urzędu udało się już zebrać 27 tys. złotych. Kolejne 55 jest na stronie zbiórki na "Się Pomaga" (link TUTAJ). Walka o nowe łóżko dla Wojtka cały czas trwa, w końcu nie wiadomo, czy obecne nie zepsuje się podczas kolejnego ataku. - Nie odmówimy żadnej pomocy, poszliśmy na całość - mówi Mazur.