- Podjęliśmy dwie błędne decyzje. Pierwsza to pozostawienie na stanowisku Deana Klafuricia. Postąpiłem wbrew intuicji. Po drugie, nie powinienem był pozwolić, by tak niedoświadczony szkoleniowiec, w takim momencie, zmieniał system gry. Gdybyśmy pozostali przy ustawieniu, to jestem przekonany, że gralibyśmy w fazie grupowej pucharów - mówi otwarcie Dariusz Mioduski w rozmowie z Piotrem Żelaznym z "Rzeczpospolitej".
Prezes Legii Warszawa nie ukrywa, że wpompował mnóstwo pieniędzy do klubu. Jest bardzo zaangażowany w działalność Legii, choć jak przyznaje, że od pięciu lat nie pobrał ani złotówki.
- Włożyłem bardzo dużo pieniędzy. O wiele więcej, niż się spodziewałem. Między innymi dlatego postanowiłem sam zająć się zarządzaniem. Dziś nie prowadzę aktywnie innych biznesów, a w Legii nie pobieram wynagrodzenia - od pięciu lat nie wyjąłem z klubu ani złotówki - podkreśla.
Mioduski nie zgadza się z określeniem, że Legia po przejęciu sterów przez Ricardo Sa Pinto i ściągnięciu kilku piłkarzy z tego samego kraju co trener, stała się "portugalska". - To bzdura. Cafú był już wcześniej ściągnięty. Więc jest ich trzech. W składzie liczącym 30 zawodników, to daje 10 procent. A ilu mamy młodych Polaków? Legia jest młoda i polska, a nie portugalska. Wkurza mnie, gdy słyszę, że trener u nas wybiera sobie zawodników - tłumaczy.
Prezes klubu mówi także o ofercie dla Arkadiusza Malarza, który przez Sa Pinto został odstawiony na boczny tor. Bramkarz nie pojechał na zgrupowanie z pierwszą drużyną. - Arek dostał informację, że jest dla nas ważny, i że będzie na niego czekało miejsce w naszych strukturach. Dzisiaj ma na stole propozycję, która moim zdaniem jest dla niego bardzo atrakcyjna - wyjaśnia Mioduski.
ZOBACZ WIDEO Zgrupowanie Legii bez Arkadiusza Malarza. "Można było rozstać się w inny sposób"