[b][tag=59756]
Mateusz Skwierawski[/tag], WP SportoweFakty: Czuł się pan zmęczony po zakończeniu poprzedniego sezonu w Sampdorii?[/b]
Karol Linetty, piłkarz Sampdorii Genua i reprezentacji Polski: Nie.
Podobno o tym, że nie zagrał pan na mistrzostwach świata w Rosji nawet minuty, zdecydowały wyniki badań. Miały wykazać, że jest pan przemęczony. To prawda?
Tak nie było. Wszystko było w normie. Może małe zamieszanie wywołało jedno zdarzenie.
Jakie?
W pewnym momencie, na zgrupowaniu w Juracie, zbyt często chodziłem do kriokomory. W ciągu trzech dni, skorzystałem z niej aż pięć razy. I faktycznie: gorzej się poczułem. Miałem bardzo wysoki poziom kinazy, przekroczyłem dopuszczalną skalę. Wszystko wróciło do normy w przerwie pomiędzy drugim zgrupowaniem. W Arłamowie wszystko było już w porządku. Puls miałem dobry, serce mnie nie bolało. Zrobiłem badania krwi, też wypadły dobrze. Nic nie wskazywało na to, że jestem przemęczony.
Ile potrzebuje pan czasu, żeby zregenerować się po jednym, bardzo intensywnym meczu? Na przykład takim jak w niedzielę z Napoli (3:0).
Na drugi dzień, podczas odnowy biologicznej, dochodzę już do pełni sił i nie mam problemów z kondycją. Wszystko zależy od wielu czynników: organizmu, tego, jak się o siebie dba. Ja dbam. Przychodzi czasem okres, w którym czuje zmęczenie, ale wiem wtedy, co powinienem robić, żeby je zwalczyć.
Ile kilometrów przebiega pan średnio podczas jednego meczu?
Ok. 11-12 kilometrów. Na mojej pozycji dużo się biega, ale lubię grać w środku, jestem zadowolony ze swojego miejsca na boisku. Myślę też, że dobrze wyglądam na tej pozycji. W Sampdorii cały czas stosujemy pressing, podwajamy krycie, zawężamy środek boiska. Nie mam z tym problemu. Ważne, żeby to bieganie było jakościowo dobre. Czasem trzeba się po prostu mądrze ustawić. Zrobić dwa, trzy kroki w jedną stronę, żeby przeciąć podanie, a nie biegać od rywala do rywala. W Lechu bywało, że przebiegałem nawet i 14 kilometrów w jednym spotkaniu. W Sampdorii wychodzi mniej kilometrów, ale wykonuje o wiele więcej sprintów.
Na zgrupowania przed mundialem, do Juraty i Arłamowa, pojechał pan po rozegraniu 29 meczów w Sampdorii w ciągu całego sezonu.
Myślę, że dobrze wyglądałem podczas okresu przygotowawczego do mistrzostw świata w Rosji. Dlatego przecież trener zabrał mnie na mundial. Uważam, że podczas trwania turnieju, kiedy byłem już w Rosji, też byłem w formie. Dobrze prezentowałem się podczas treningów.
W takim razie jak wytłumaczyć fakt, że piłkarz, który w eliminacjach wystąpił w siedmiu na dziesięć meczów, nie rozegrał nawet minuty na mistrzostwach?
Nie wiem, mogę powiedzieć jedynie, że taką koncepcję miał trener. Drugi raz pojechałem na mistrzostwa, wcześniej byłem na Euro 2016, i drugi raz nie zagrałem. Nie było to przyjemne uczucie. Byłem zły. Nawet bardzo zły.
Rozmawiał pan z trenerem Nawałką?
Przed meczem towarzyskim z Litwą (ostatnim przed mundialem - red.) selekcjoner powiedział, że chce ze mną porozmawiać indywidualnie, ale do tej rozmowy nigdy nie doszło. Po przegranym spotkaniu z Senegalem ogólna atmosfera nie była najlepsza. Nie chciałem zawracać nikomu głowy, pytać trenera o powody, prosić o rozmowę. Bardziej czekałem, aż trener sam weźmie mnie na bok i wytłumaczy, coś powie. Na treningach bardzo ciężko pracowałem. Uważam, że zasłużyłem na grę, ale selekcjoner zdecydował inaczej.
Czyli z ręką na sercu może pan powiedzieć, że jeżeli chodzi o przygotowanie piłkarskie i fizyczne, to był pan gotowy do gry w stu procentach?
Tak, czułem się dobrze. W Sampdorii, a wcześniej w Lechu, byłem przyzwyczajony do regularnej gry, najczęściej w pełnym wymiarze czasowym. Nie miałem problemu ze zmęczeniem.
Na decyzję selekcjonera nie miały wpływu żadne inne, pozaboiskowe kwestie?
Nie.
W poniedziałek PZPN opublikował raport trenera Nawałki po mistrzostwach świata.
Tak, słyszałem o tym.
ZOBACZ WIDEO Krzysztof Piątek zdradził, jak został przyjęty w reprezentacji. "Mogę się wiele nauczyć"
Czytał pan?
Nie. Nie chcę. Chce wyrzucić ten mundial z głowy. Mistrzostwa świata nam nie wyszły, zawaliliśmy sprawę, zawiedliśmy cały kraj. Teraz musimy odzyskać zaufanie kibiców. Trzeba się skupić na tym, co tu i teraz.
Jeżeli chodzi o pozycję w klubie, to ma pan powody do zadowolenia. Miejsce w pierwszym składzie jest, a przed przerwą na mecze reprezentacji rozbiliście Napoli 3:0.
To spotkanie wyszło nam kapitalnie. Zabiegaliśmy rywala, tak naprawdę nawet przez chwile nasze zwycięstwo nie było zagrożone. Mieliśmy mecz pod całkowitą kontrolą. Po spotkaniach reprezentacji na naszej odprawie w klubie pewnie jedną z gwiazd będzie Bartek Bereszyński. Miał asystę i asystę drugiego stopnia. A przecież jego zadaniem jest w zasadzie tylko trzymanie obrony! Takie są założenia trenera Marco Giampaolo. Jeszcze Bereś oberwie za te wypady do przodu. Ale on się tam dobrze czuje. Pamiętam jak Bartek w Lechu grał na pozycji numer 9 czy na skrzydle. We Włoszech dużo się nauczył. Jest dziś bardzo ukształtowanym zawodnikiem na swojej pozycji. Myślę, że za chwilę ucieknie z Sampdorii. Lubi grać w ofensywie, a i z tyłu trudno go przejść.
A pan myśli o zmianie klubu?
Nie myślę o zmianach. Dobrze czuję się w Genui, świetnie mi się żyje w tym mieście. Można odpocząć i skoncentrować się na piłce. Poza tym cenię sobie stabilizację. W Sampdorii gram trzeci sezon, ostatnio przedłużyłem też umowę z moją agencją menadżerską, Fabryką Futbolu. Sampdoria to był dobry wybór, zaaklimatyzowałem się w niej bardzo szybko, zespół jest mocny. Widzę, że się rozwijam.
W tym sezonie częściej gra pan z przodu.
I fajnie. Tak zdecydował trener, ciągnie mnie do ofensywy. Popracowałem trochę nad strzałami z daleka. Z Udinese spróbowałem z prawej nogi, z lewej. Było blisko. Z Napoli trochę nie wyszło, piłka mi skoczyła, nieczysto trafiłem. Narzeczona często podpowiada, żebym próbował strzelać.
Analizujecie razem mecze?
Prawie każdy. Potrafi wytknąć małe błędy, zauważyć szczegóły, rozumie o co chodzi w grze pressingiem. Czasami poucza, dlaczego nie oddałem strzału, choć byłem w dobrej pozycji, albo czemu źle przyjąłem. Śmieje się, że wkrótce zostanie analitykiem. Myślę, że gdyby nie ona, nie znalazłbym się w miejscu, w którym jestem obecnie. Stworzyła mi takie warunki, dzięki którym mogę skupić się tylko na graniu w piłkę. Głównie dzięki niej tak zdrowo się odżywiam, lubimy razem gotować. Dieta to podstawa w dzisiejszej piłce.
Jak gra się panu w coraz bardziej polskim zespole? Zaczynał pan sam, przychodząc do Sampdorii z Lecha latem 2016 roku.
Z Dawidem Kownackim graliśmy razem już w zespołach juniorskich w Lechu. Widać, że rozumiemy się na boisku, gramy do siebie w ciemno. To znacznie ułatwia funkcjonowanie w drużynie, gdy masz obok siebie rodaków. Jak dobrze czujesz się w szatni, to dobrze czujesz się na boisku. Z innymi zawodnikami też mamy dobre relacje, ale Polak z Polakiem zawsze się lepiej dogada.
Wprowadzał pan Bereszyńskiego i Kownackiego do zespołu?
Na początku tłumaczyłem chłopakom analizy wideo. W jaki sposób i kiedy muszą zawężać, atakować. Bereś bardzo szybko załapał, Kownaś też nie potrzebował wiele czasu żeby zrozumieć wskazówki taktyczne. A założeń jest bardzo wiele. Bartek pokazuje na przykład, co trzeba robić na boisku nawet podczas wyrzutu piłki z autu. Tu się podrapie, tam założy rękę za głowę - takie małe gesty mają ogromne znaczenie, to szyfr dla kolegów. Trzeba być czujnym i prawidłowo odbierać takie podpowiedzi.
Jak komunikujecie się na boisku?
Z resztą drużyny głównie po włosku. Kownaś już wszystko rozumie, szybko złapał język boiskowy. Nawet jak się mówi niepoprawnie, to Włosi i tak cieszą się, że używasz ich języka. Ale między sobą, z Bartkiem i Dawidem, mówimy po polsku. Dla przeciwnika to dodatkowy element zaskoczenia. Krzyczę do Beresia: daj długą, albo: graj krótko. A rywal patrzy zdziwiony. Czasem chłopaki w szatni starają się powtórzyć coś w naszym języku. Robiliśmy nawet testy. Niektórzy odpadali już na początku albo w ogóle nie byli w stanie podjąć wyzwania. Najtrudniej wymówić im nazwisko Wojtka. Mówimy: to teraz powiedz: Szczęsny! I słuchać tylko szelest i łamanie języka. Dennis Praet, Belg, nauczył się kilku naszych słówek i odwrotnie. Tak ze sobą czasem rozmawiamy. Podobnie z Joachimem Andersenem.
Do Genui przyjechał tego lata kolejny polski piłkarz. W trzech oficjalnych meczach strzelił siedem goli.
Genua FC potrzebowała takiego napastnika jak Krzysiek Piątek. Transfer idealny dla tego klubu, ale niech w derbach z nami się zatnie. Znam go ze zgrupowań kadry do lat 21 i jego skuteczność nie jest dla mnie zaskoczeniem. Zawsze miał instynkt kilera, jest naprawdę dobry. Raz spotkaliśmy się wspólnie na kolacji w Genui, żeby porozmawiać na luzie. Ogólnie mało jest jednak czasu na takie wyjścia. Połączyła nas też przykra okoliczność. Razem z drużyną Krzyśka udaliśmy się na uroczyste pożegnanie ofiar katastrofy na moście.
Ponad dwa tygodnie temu zawalił się w Genui most. Zginęło ponad 40 osób.
Do dziś czuć jeszcze, że wydarzyła się tragedia. Brakuje tej euforii w ludziach, uśmiechu którym zawsze zarażali innych. Gdy się dowiedziałem o katastrofie, nie mogłem w to uwierzyć... Kolega napisał na naszym wspólnym czacie, że zawalił się most w Genui. Myślę: jaki most? Jak w mieście jest tylko jeden... Z internetu dowiedziałem się, że ludzie zginęli pod gruzami. To był straszny dzień, potworna burza. Nawet w nocy błyskało. Genua to bardzo słoneczne miejsce, ale jak już zerwie się burza, to jest bardzo mocna.
Jeździł pan tym mostem?
Za każdym razem, gdy jechałem na lotnisko. Wiem, że kilka lat wcześniej ludzie apelowali, by zrobić coś z nim zrobić, że konstrukcja pozostawia wiele do życzenia. Praktycznie ciągle były tam jakieś remonty. W końcu nie wytrzymał. W mieście była potworna żałoba. Zginęło wiele osób przyjezdnych, którzy przyjechali na wakacje. Choć niektórzy mieli naprawdę szczęście. Kierowca ciężarówki zatrzymał się tuż przed urwiskiem, na górze. Inny spadł tak, że nic go nie przygniotło, udało mu się przeżyć i wyjść z samochodu. Miasto jeszcze oddycha tą tragedią.