Wojciech Szczęsny zachowywał na trybunie powściągliwość i ilekroć operator robił na niego zbliżenie w trakcie meczu, wyglądał jak swój były trener z Juventusu Andrea Pirlo. "Nie był pod wrażeniem". Ale, gdy w 8. minucie Barcelona siedmioma podaniami zupełnie rozmontowała rywali i Robert Lewandowski dał jej prowadzenie, ręce same składały się do oklasków.
Piłka chodziła jak po sznurku między Pau Cubarsim, Markiem Casado, Raphinhą i Laminem Yamalem, by trafić do "Lewego", który znów był tam, gdzie być powinien i zwieńczył (arcy)dzieło. A przecież 17-letni Cubarsi i Yamal, którzy wykonali najważniejsze podania w tej akcji, razem wzięci mają tyle lat, co Szczęsny.
To kolejny argument "za" w dyskusji: "po co mu ten powrót". Z takim nasyceniem talentów, jakie spotka w szatni w Barcelony, dotąd do czynienia nie miał. Grzechem byłoby nie skorzystać z okazji, by z bliska przyjrzeć się, jak rozkwitają talenty piłkarzy, którzy napiszą historię futbolu. I mieć w tym swój udział.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: Czeski kibic dokonał tego jako pierwszy. Zarobił okrągły milion!
Barcelona dała we wtorek koncert na pięć bramek, ale jedną z gwiazd wieczoru był właśnie oglądający mecz z trybun Szczęsny. Pozował do zdjęć, pozdrawiał kibiców, był w oku kamery częściej niż ktokolwiek inny spoza boiska. To sceny dające do myślenia. Miały swoją wymowę i powinny utwierdzić go w przekonaniu, że dobrze zrobił, wracając z emerytury.
A jeśli jeszcze się wahał, jeśli jeszcze toczył wewnętrzną dyskusję, to po dojechaniu walca Hansiego Flicka do mety musiał powiedzieć sam do siebie, że zaczyna się piękna przygoda. I zadać sobie na pytanie: "Kiedy mój zespół w Lidze Mistrzów zdemolował rywala 5:0?". I mógłby nie znaleźć na nie odpowiedzi.
Sam tego nie przeżył, bo choć rozegrał w Champions League 68 spotkań, nigdy nie wygrał w tych rozgrywkach spotkania różnicą pięciu goli. A tylko raz zdarzyło mu się obserwować taki popis swojej drużyn, gdy w sezonie 2010/11 Arsenal rozbił 6:0 Bragę.
To był jego pierwszy sezon w Lidze Mistrzów, a gdy Kanonierzy rozbijali Portugalczyków, Szczęsny siedział na trybunach Emirates. W bramce Arsenalu stał Manuel Almunia, a jego zmiennikiem był Łukasz Fabiański. Przez 14 lat czegoś takiego w najważniejszych rozgrywkach w Europie nie doświadczył.
A licząc wszystkie rozgrywki, drużyna Szczęsnego nie strzeliła pięciu goli w jednym meczu od 2016 roku, kiedy był jeszcze zawodnikiem Romy. Przez siedem lat w Juventusie Stara Dama ani razu nie urządziła takiego festiwalu sobie i swoim kibicom. I jak tu się dziwić, że Szczęsny postanowił odkurzyć rękawice?
Po takich siedmiu latach minimalizmu w Turynie mógł być już zmęczony i pragnąć emerytury. Przejście do tak grającej Barcelony może podziałać na niego inspirująco. "Lewy" na każdym kroku podkreśla, że nie czuje się na 36 lat, ponieważ na co dzień żyje z kolegami młodszymi nawet o dwie dekady.
Jakby w szatni Barcelony zamiast dystrybutora wody stała fontanna młodości, a w basenie zatopione były tytułowe kokony z kultowego filmu z lat 80. Lewandowski młodnieje z tygodnia na tydzień. Fizycznie i co za tym idzie też psychicznie. Ciało znów go słucha i nie zawodzi. Odzyskał wigor i przejrzystość umysłu.
Dzięki temu w kluczowych momentach nie zawodzi. Jest dokładnie tam, gdzie być powinien. To nie kwestia szczęścia. Zawsze jest krok przed obrońcą. W ostatnich tygodniach zachowuje się tak, jakby na jego podstawie teoretycy futbolu mieli odtworzyć model klasycznej "9". Gatunku, który już był na wymarciu.
Nie zalewa go frustracja, gdy gra toczy się poza nim i na długie fragmenty zapada się pod ziemię. To wielka zmiana względem poprzedniego sezonu. Z Young Boys miał tylko 27 kontaktów z piłką - najmniej spośród graczy Barcy, którzy spędzili na boisku tyle czasu co on. I co z tego, skoro pięć zakończyło się strzałami, a dwa golami?
Wie, że w finalnej fazie akcji to właśnie jego koledzy mają szukać podaniem. Dokładnie wie, czego oczekuje od niego trener i wie, z czego będzie rozliczany. Zoptymalizował swoją grę. Nie przeszkadza kolegom poza "16', co też jest przejawem jego mądrości. Robi swoje. Gołym okiem widać, że przy Flicku znów oddycha pełną piersią i odzyskał dziecięcą radość ze strzelania goli.
Po 10 występach w sezonie 2024/25 ma na koncie dziewięć bramek. Rok temu taki dorobek uzbierał dopiero 10 grudnia w 18. występie. To gigantyczny progres, a będzie jeszcze lepiej, bo Lewandowski pod skrzydłami Flicka dopiero staje się najlepszą wersją siebie. Znów jest nienasycony. Ma przed sobą kolejne cele. Tempo, w jakim zbliża się do setnego trafienia w Lidze Mistrzów, jest imponujące. Średnią goli na mecz (0,79) ma taką samą jak Leo Messi. To mówi samo za siebie.
Maciej Kmita, dziennikarz WP SportoweFakty