Rocznica wielkiego sukcesu Polaków. "To było wtedy niespotykane"

PAP / Jakub Kaczmarczyk / Na zdjęciu: Marek Koźmiński
PAP / Jakub Kaczmarczyk / Na zdjęciu: Marek Koźmiński

- Dopiero co skończyła się komuna, każdy wyjazd za granicę był nowością. My wyszliśmy z innego pokolenia, startowaliśmy z innej pozycji i dlatego naszym atutem była odwaga granicząca z butą - wspomina Marek Koźmiński, srebrny medalista IO.

Choć od tego sukcesu minęło 30 lat, to żadna inna drużyna nie pobiła ich osiągnięcia. Po przegranym 2:3 finale z Hiszpanią Biało-Czerwoni sięgnęli po srebro. Reprezentacja w piłce nożnej, którą prowadził w Barcelonie Janusz Wójcik, nadal jest ostatnią, która zdobyła dla Polski medal igrzysk olimpijskich.

- Niestety! Bo nie jestem z tych, który chcieliby być jedyni i ostatni. Formuła rywalizacji w piłce nożnej w igrzyskach była inna, nie można było wtedy dobierać gwiazd powyżej 23. roku życia. Byliśmy też wtedy bliżej światowego poziomu. Dziś to nam trochę uciekło, pojawiły się też silne kadry z Afryki - mówi Marek Koźmiński, obrońca w kadrze Wójcicka.

W rozmowie z WP SportoweFakty olimpijczyk wspomina eliminacje, ich "mecz założycielski" i atmosferę, w której przygotowywała się reprezentacja do przełomowego turnieju.

[b]ZOBACZ WIDEO: Prezentacja Roberta Lewandowskiego w Barcelonie. Zobacz piękne sceny!

Maciej Siemiątkowski, WP SportoweFakty: Co wyróżniało kadrę na igrzyska w Barcelonie od kolejnych polskich drużyn rywalizujących na wielkich imprezach?

Marek Koźmiński, srebrny medalista IO, były reprezentant Polski: [/b]To był po prostu dobry rocznik. Tam nie było szerokiego wyboru, była jasno określona grupa piłkarzy, z której wyłoniła się kadra. To są cykle, na które nie mamy zbyt dużego wpływu i jest to obarczone pewną dozą przypadku. Nie da się zaprogramować, by kolejny rocznik spełniał konkretne wymagania. Wtedy okazaliśmy się naprawdę mocną, liczną grupą, a potwierdzeniem tego było, że potem nadawaliśmy ton w pierwszej reprezentacji i wielu z nas grało na Zachodzie.

Czy to prawda, że byliście trudną młodzieżą?

Nie nazwałbym tego w ten sposób, bo to kojarzy się z patologiczną grupą. My byliśmy charakternymi ludźmi, których łączył cel. Na tamten moment był dobrany do nas bardzo dobry sztab. Trener Janusz Wójcik i jego współpracownicy - wśród nich m.in. Paweł Janas - to była bardzo dobra mieszanka dla piłkarzy na tamtym etapie rozwoju. Wyciągnęli z nas maksimum, a do tego mieliśmy trochę koniecznego w sporcie szczęścia. Przecież w eliminacjach przegraliśmy 0:5 z Danią i gdyby nie zbieg okoliczności, nigdzie byśmy nie pojechali.

Trener Wójcik okazał się dobrym wychowawcą?

Był specyficzny. To był ojciec, który trzymał nas na bardzo krótkiej smyczy, ale wiedział, kiedy ją poluzować i stać się partnerem. Wyczuł nas. Chciał mieć grupę ludzi charakternych, w pewnym stopniu niepokornych. Poszedłby za nami w ogień, a my za nim. Był lojalny, uczciwy i walczył o nas. Stworzył grupę, z którą poszedł do samego końca igrzysk. To był trzon 15-18 piłkarzy, którzy grali aż do finału. Wtedy jego metody zadziałały. Kiedy spotkaliśmy się po latach w pierwszej reprezentacji, jego styl zarządzania grupą już nie pasował. To był inny kontekst, byliśmy innymi ludźmi niż w olimpijskiej kadrze. To prawda, że dwa razy nie wchodzi się do tej samej rzeki. Była próba, ale się nie udała.

Konsekwentnym stawianiem na tę samą grupę w kolejnych meczach zdobył wasze zaufanie?

Tak. Dawał do zrozumienia, że w nas wierzy i że z nami może osiągnąć sukces. Nasz zespół urodził się po wygranym meczu eliminacji z Anglią na ówczesnym stadionie Tottenhamu. Takiego stadionu większość z nas nie widziała. To był 1990 rok, przyjechaliśmy nieco przestraszeni, byliśmy dzieciakami.

Trener nas wyczuł i zapytał "co wy, boicie się Anglików?". Natchnął pewnością siebie i odwagą, które konsekwentnie budował. Chyba do Darka Adamczuka powiedział "piłka do przodu, wślizg pod polem karnym, pokaż im, że jesteśmy w meczu". I na początku była taka sytuacja, że jak wyciął Anglika w powietrze, to dopiero zobaczyli, że nie będziemy miękkim rywalem. Taki był Wójcik, genialny motywator.

Jakie były wasze mocne strony na boisku?

Nie było tam długich rozpraw o taktyce, w ustawieniu nie było wielu zawirowań, forteli. Z punktu widzenia dzisiejszego futbolu było to nieco archaiczne. Bazowaliśmy na sile, szybkości, wyciąganiu z każdego maksimum możliwości i pewności siebie. Trener był świadomy naszych zdolności, wszystko mądrze ułożył. W Polsce to było wtedy niespotykane. Dopiero co skończyła się komuna, każdy wyjazd za granicę był nowością. My wyszliśmy z innego pokolenia, startowaliśmy z innej pozycji i dlatego naszym atutem była odwaga granicząca z butą, co w sporcie akurat jest pozytywne.

I nie było tam kilku przywódców, każdy był liderem i się nawzajem wspierał. Z tej drużyny wyszedłem ja, zostałem wiceprezesem PZPN, selekcjoner Jerzy Brzęczek i wielu chłopaków, którzy zrobili kariery w sporcie i poza nim. I o każdym mogę powiedzieć jedną rzecz - miał silny charakter.

Jak sprawdzała się współpraca dwóch zupełnie innych temperamentów - trenera z kapitanem, Jerzym Brzęczkiem?

Działało to bardzo dobrze. Jurek nie był ani najstarszy, ani najbardziej butny, ale jednoczył kolegów i szukał kompromisów. Był piorunochronem, bo kiedy trener coś walnął, on to przyjął, porozmawiał i uspokajał atmosferę. I odwrotnie - kiedy to drużyna miała coś do trenera. Bardzo dobrze spisywał się w tej roli i miał bardzo dobry kontakt z trenerem. On szanował Jurka. Jego cechy, te "ojcowanie" - pasowało do tamtego momentu. Nie było w zespole podgrupek, nie było też tak, że wszyscy się kochali. Ale jak drużyna wychodziła razem, to szli wszyscy.

Kto wymyślił Brzęczkowi pseudonim "papież"?

Trener lub Zbigniew Niemczycki, który był naszym mecenasem. Jego wkład był bardzo istotny. Kiedy pojechaliśmy na mecz do Turcji, mieszkaliśmy w tym samym hotelu co pierwsza reprezentacja, graliśmy mecz dzień przed nimi i dzieliliśmy się z nimi jedzeniem! Akurat była wtedy organizacyjnie w dołku, z kolei my dzięki panu Niemczyckiemu mieliśmy pełen wypas.

Ważne było też podtrzymywanie duchowości. Byliśmy w Gdańsku u prałata Jankowskiego. A po wizycie u Jana Pawła II nie spaliśmy po nocach. To było genialne połączenie. Z jednej strony nieustanna presja, z drugiej czas na wyciszenie i refleksję.

Czy Niemczycki często odwiedzał was na zgrupowaniach?

Dwa lub trzy razy w roku był. Przede wszystkim był aktywny ekonomicznie, cały czas nas wspierał. Kiedy zaprosił nas do swojego domu przed wigilią, zaskoczył nas prezentami. To były telewizory i odtwarzacze kaset wideo. Z tej wizyty wracaliśmy pociągiem z wielkimi pudłami. Kiedy wysiedliśmy z nimi na stacji i szliśmy przez pół miasta, zwracaliśmy na siebie uwagę. To tak jakby dziś jechać supersamochodem. Nie da się tego nie zauważyć.

Czy pozytywne wyniki kontroli antydopingowej (więcej TUTAJ) u trzech piłkarzy przed wyjazdem do Barcelony zagęściły atmosferę w zespole?

Tak. Akurat wtedy takie badania były nowinką, ktoś do nas przyszedł, pobrał próbki. Kiedy gruchnęła ta informacja, byliśmy przed hotelem i nie wiedzieliśmy co się dzieje. Kiedy to się wyjaśniło, wróciliśmy do normalnego rytmu.

Życie w wiosce olimpijskiej było zderzeniem z innym światem?

Takim pozytywnym. Mieszkaliśmy w tym samym osiedlu z innymi olimpijczykami, największymi postaciami sportu. Przebywaliśmy tam od początku do końca imprezy, poczuliśmy fantastyczną atmosferę. Jednak to był dodatek, liczył się sport, od pierwszego do ostatniego meczu byliśmy w euforii, emocjonalnym cugu. Kiedy dziś to sobie przypominam, wydaje mi się, że były to dwie godziny a nie ponad 20 dni. Tak szybko to minęło.

Nawiązywaliście kontakt z gwiazdami tamtych igrzysk? To w Barcelonie zagrał koszykarski Dream Team z Michaelem Jordanem. 

Tak, mogliśmy ich zobaczyć, poprosić o autograf czy zdjęcie. Nagle byliśmy równi im. Byliśmy olimpijczykami z tymi samymi prawami i obowiązkami. I też - tak jak Dream Team - zdobyliśmy medal. Tylko innego koloru.

Czyje autografy zostały panu po igrzyskach?

Mam w domu zeszyt z autografami, jest tam dwóch lub trzech amerykańskich koszykarzy. Nie pamiętam nazwisk, ale absolutne gwiazdy. Jest też kilka zdjęć ze sportowcami. Żyłem wtedy w amoku, ciągu dobrych emocji. Otaczający nas świat był za mgiełką. Dopiero dwa dni po powrocie do Polski zeszło ze mnie powietrze.

Dopiero wtedy ciało poczuło zmęczenie?

U mnie szło to cios za ciosem. Trzy dni po przyjeździe do Polski miałem ślub i zaraz po nim wyjechaliśmy do Włoch, bo miałem podpisany kontrakt z Udinese. Nie było czasu na cieszenie się medalem. Kryzys przyszedł pod koniec października, kiedy mocno spadła forma, doszło znużenie, zmęczenie i przebodźcowanie. Trener odsyłał mnie do domu, a ja byłem zły, obrażony i przestraszony jednocześnie. Widział moje zmęczenie. A ja nie chciałem odpocząć, chciałem więcej. W końcu dwa mecze byłem poza kadrą, odesłano mnie do domu. Dopiero po czasie dotarło do mnie, że miał rację i dobrze mnie wyczuł.

Zszokowało was przywitanie w Polsce? Witano was jak mistrzów.

Pewnie, że tak. Nigdy w czymś takim nie uczestniczyliśmy i nie spodziewaliśmy się tego. A kiedy jesteś w środku całego zamieszania, to żyjesz tymi emocjami. To może wydarzyć się raz w życiu, nie da się tego powtórzyć, nie ma scenariusza. To czysta spontaniczność.

Co stało się z pańskim złotym polonezem, prezentem od FSO?

Niestety sprzedałem, jak większość z nas. Miałem już auto, akurat wyjeżdżałem do Włoch i kolejne nie było potrzebne. Dziś byłaby to dobra, kolekcjonerska pamiątka.

rozmawiał Maciej Siemiątkowski, dziennikarz WP SportoweFakty

Czytaj też: 
Osiągnęli historyczny sukces. Co się stało z medalistami z 1992 roku?

Źródło artykułu: