Artur Mazur, WP SportoweFakty: Po co ci to MMA? Wielu powie, że to mało kobiecy sport.
Ewelina Woźniak, zawodniczka MMA: Ale czym jest kobiecość? Ja pojmuję ją przez inny pryzmat. Kobiecość to styl bycia, sposób zachowania, cechy osobowości, typowa dla kobiet energia. Dyscyplina sportu, jaką uprawiam, nie ma w tym przypadku żadnego znaczenia. Kiedy ktoś mi mówi, że MMA jest mało kobiece, proszę go zdefiniowanie pojęcia kobiecości. Nie muszę mieć męskich cech, żeby bawić się w MMA.
Co oprócz MMA sprawia ci przyjemność?
Łączę w sobie wiele przeciwności. W tygodniu chodzę na salę i biję się po twarzy z chłopakami, a w weekend uwielbiam gotować i piec ciasta. Mam świetny przepis na sernik, który co chwilę modyfikuję. Przeważnie jestem na diecie, dlatego gotuję dla rodziny i znajomych. To sprawia mi ogromną przyjemność, a poza tym kocham sport w każdej postaci: rolki, rower, basen, chodzenie po górach.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: Greg Collins ćwiczył kopnięcia na... Joannie Jędrzejczyk!
Jak zareagowało twoje najbliższe otoczenie, kiedy zaczęłaś trenować MMA?
Na początku nikt nie brał tego na poważnie. Kiedy trafiłam na salę, ważyłam 49 kg czyli o 10 mniej niż teraz. Byłam szczupłą i wątłą dziewczyną. Każdy myślał, że to forma zabawy, że zawodowstwo nie wchodzi w grę. Sama nawet tego nie wiedziałam. Później przyszły walki amatorskie, kolejne zwycięstwa, debiut zawodowy. Wtedy moje otoczenie oswoiło się z myślą, że będę walczyć na poważnie. Moja rodzina bardzo mnie w tym wspiera, a największą fanką jest mama.
Jak trafiłaś na salę?
To dość zabawna historia. Zawsze lubiłam sporty kontaktowe. Kiedyś nawet grałam w hokeja na trawie, ale średnio mi szło. Pewnego dnia spotkałam się z koleżanką i ona powiedziała mi, że u nas w Gnieźnie odbywa się gala MMA. "Dawaj, idziemy" - rzuciła. Zgodziłam się, spodobało mi się i zaczęłam szukać klubu. Tak trafiłam do Łukasza Bosackiego z MMA Witkowo. Poszłam na trening, spróbowałam i zostałam przy tym sporcie. Ale zaczęłam dość późno, bo w wieku 21 lat. W moim przypadku nie ma czegoś takiego jak sport bazowy. Ja po prostu zaczynałam od MMA. Pas w kickboxingu zrobiłam, kiedy byłam już zawodniczką mieszanych sztuk walki.
W dobie organizacji freakowych wielu osobom wydaje się, że MMA to żyła złota. Rzeczywistość jest jednak inna.
To jest ciężki kawałek chleba. Jak każdy sport wymaga ogromnego nakładu fizycznego, psychicznego, ale też finansowego. Ja do pewnego momentu musiałam do tego sportu dopłacać. Nawet na początku kariery zawodowej przygotowania kosztowały więcej niż gaża za walkę. Jestem perfekcjonistką i u mnie nie ma czegoś takiego jak przygotowania na pół gwizdka. Treningi, dietetyk, przygotowanie motoryczne, dojazdy - to wszystko kosztowało więcej niż kasa za walkę. Ale traktowałam to jak inwestycję w siebie. Pieniądze to fajna część życia, ale nie wszystko robi się dla nich, bo wtedy można zagubić pasję. Uprawiałabym ten sport nawet wtedy, gdyby nikt mi za to nie płacił. Ta droga jest ciężka, wyboista, ale wspaniała. Nie żałuje ani jednego dnia spędzonego na macie.
Ile płacili ci na początku tej drogi?
Walki amatorskie toczyłam za jakieś drobne stawki lub za darmo. Jeszcze nie tak dawno dostawałam propozycje typu: walka o pas, pięć rund i 400 euro gaży. Takie oferty pojawiały się, kiedy miałam już kilka zawodowych zwycięstw na koncie. Gdybym przyjmowała je na tym etapie kariery, musiałabym słono do tego biznesu dopłacać. Pamiętam swój zawodowy debiut. Dostałam dwa tysiące podstawy plus tysiąc za zwycięstwo. Uwierzcie mi, byłam bardzo zadowolona, bo - jak na debiut w żeńskim MMA - to były duże pieniądze. Inni proponowali tysiąc plus pięćset, bo takie są stawki w MMA.
Czy pojawiły się chwile zwątpienia?
Myślę, że one dotykają każdego sportowca. Takie momenty pojawiają się po ciężkich treningach, po całym dniu pracy, do której musisz wstać o piątej rano. Wtedy myślisz sobie: po co ja to robię? Też się z tym zmierzyłam. Miałam taki okres w karierze, kiedy wypadało mi mnóstwo walk. Szykowałam się do nich przez rok, inwestowałam pieniądze, energię, życie prywatne, a na koniec zostawałam z niczym. Ale nigdy nie obraziłam się na MMA, bo uważam, że w życiu najważniejsza jest wdzięczność. Wiele osób w klubie pyta mnie: jak ty to robisz, że wstajesz o piątej rano, idziesz na siłownię, później na osiem godzin do pracy, po niej jedziesz kilkadziesiąt kilometrów na trening, wracasz do domu o 23, i tak codziennie?
No właśnie, jak?
Bo jestem losowi wdzięczna za to, że mogę to robić. Jestem zdrowa, pełna energii, mogę trenować i wylewać siódme poty. Są ludzie, którzy takiej możliwości nie mają. Jest coś jeszcze - widzę, że moja ciężka praca przynosi efekty. Kiedyś nawet nie wyobrażałam sobie, że mogę znaleźć się tu, gdzie jestem. Wdzięczność to jest klucz do sukcesu.
Wspomniałaś o odwoływanych walkach. Wiele zawodniczek boi się z tobą walczyć. Jak to odbierasz?
Takich sytuacji było mnóstwo. Organizatorzy marcowej gali Ares też mieli problem ze znalezieniem rywalki dla mnie. Ten kłopot pojawia się, dlatego że walczę w sposób widowiskowy i niewygodny. Nie kleję się do klinczu, okładam się w stójce, mam nokautujący cios i dziewczyny nie chcą się ze mną mierzyć. Lepiej być pokonanym w klinczu niż zostać znokautowanym i obudzić się po kilkunastu minutach. Z jednej strony czuję z tego powodu dumę, a z drugiej - zawód. Niejednokrotnie słyszałam: no sorry Ewelina, ale nie dam ci walki, bo nie mam dla ciebie rywalki. To frustrujące i nie raz opadły mi ręce. Ja też mogłam odmówić walki z niepokonaną zawodniczką. Nie zrobiłam tego, bo chcę się mierzyć z najlepszymi.
Która walka utkwiła w twojej pamięci najbardziej?
Ta o pas organizacji Contenders przeciwko Karolinie Wójcik. Na dwa tygodnie przed pojedynkiem narzeczona brata, z którą byłam bardzo zżyta, zginęła w wypadku samochodowym. Byłam rozbita psychicznie, podobnie jak cała rodzina. Nikomu o tym wcześniej nie mówiłam. Zaraz po pogrzebie spakowałam się i pojechałam na trening. Wiedziałam, że nie mogę odpuścić, że muszę wygrać. Obiecałam sobie, że jak to zrobię, to zadedykuję zwycięstwo jej, bo ona kochała sporty walki i była na każdej mojej walce. Ale łatwo nie było, bo wygrałam dwie pierwsze rundy, dwie kolejne przegrałam i decydowała ta ostatnia. Mój trener Bartosz Jezierski zmotywował mnie w odpowiednim momencie i wygrałam po ciężkim boju. Kiedy zakładano na moje biodra pas, wzniosłam palce do góry i pomyślałam o niej. Płakałam, nie byłam w stanie tego opanować. Nigdy tego nie zapomnę.
W pamięci polskich kibiców utkwiło też starcie z Anitą Bekus, które zakończyło się przerażającym nokautem.
To była moja druga zawodowa walka. W przeciwieństwie do Anity, nikt mnie za bardzo nie znał, dlatego nie byłam faworytką. Zakończyło się brutalnie, ale wielu zawodników marzy o takim zwycięstwie.
Lubisz nokautować?
Nie oszukujmy się, taki nokaut świadczy o sile ciosu. Panie w kategorii do 52 kg raczej nie słyną z nokautującego uderzenia, dlatego taki triumf smakuje inaczej. Wiele branżowych portali uznało, że to był nokaut roku w żeńskim MMA. Cieszyło mnie również to, że ostatecznie Anicie nic się nie stało. Nie będę ukrywać, że wracam do tego nagrania, żeby utwierdzić się w przekonaniu, że potrafię tą prawą ręką solidnie kopnąć. Chciałabym to kiedyś powtórzyć w najlepszej organizacji MMA na świecie, bo taki nokaut jest wart 50 tysięcy dolarów.
Droga do UFC się wydłużyła. Na wspomnianej gali Ares doznałaś pierwszej zawodowej porażki. Słyszałem, że wyjazd rozpoczął się pechowo.
Stało się coś, czego zawsze się obawiałam. Kiedy dotarłam do Paryża, okazało się, że zaginęła moja walizka. Miałam w niej wszystko, czego potrzebowałam w przygotowaniu do walki, łącznie z paczkami od dietetyka. To było straszne i kosztowało mnie wiele stresu. Walizka przyjechała po dwóch dniach. Przed walkami zawsze spotyka mnie coś szalonego, ponieważ mój team jest zwariowany. W Paryżu postanowiliśmy wjechać rowerami na siedmiopasmowe rondo przy Łuku Triumfalnym. Ludzie boją się tam wjechać samochodem, a co dopiero rowerem. Ale taka właśnie jest ekipa Czerwonego Smoka z trenerem Jezierskim na czele.
Jak wspominasz walkę z Marią Silvą?
Wiem, że wiele osób było pod jej wrażeniem. Pojawiły się opinie, że taki pojedynek mógłby się odbyć w klatce UFC. Nie ukrywam, że Silva mnie zaskoczyła, bo obrała inną taktykę, niż w poprzedniej walce. Porażka zawsze boli, a ja tego smaku nie zaznałam przez kilka lat. To był dla mnie cios, bo każda z nas biła się o marzenia, być może o kontrakt w UFC. Ale szybko się ogarnęłam, bo porażki uczą i są wpisane w ludzkie życie. Najważniejsze jest to, jak się po nich zachowujemy. Tym razem mi się nie powiodło, ale to nie oznacza, że jestem słabą zawodniczką. Wiem tylko, że na sukces muszę pracować jeszcze ciężej, i jeszcze mądrzej. Jak ja to mówię: trzeba wstać, poprawić koronę, odrobić lekcję i wrócić na właściwy tor.
Powiedziałaś o koronie. Skąd się wziął przydomek "Szalona Królowa"?
Już od początku kariery amatorskiej nazywali mnie królową. Nawet dostałam od kolegi specjalną czapkę. Ten pseudonim do mnie przylgnął, ktoś dodał epitet szalona i tak powstała "The Mad Queen". Lubię chodzić w koronie, ale ludzie myślą, że na punkcie tego kawałka metalu mi odwaliło. Dla mnie korona jest stanem umysłu - to symbol ciężkiej pracy, poświęcenia, i tego, że mogę być królową własnego życia, że mogę z nim zrobić, co tylko zechcę.
Jesteś niepokorna?
W Polsce ludzie bardzo często mylą pewność siebie z brakiem pokory. Każdy, kto był w Czerwonym Smoku, kto widział, jak w tym klubie trenuję, ten wie, że mam w sobie bardzo dużo pokory. A to, że jestem pewna siebie, wynika z ciężkiej pracy. Nie wiem, dlaczego w Polsce dziwnie odbiera się zdania typu: "jestem dobra, wygrałam, zasłużyłam na to ciężka pracą". U nas wygodniej jest powiedzieć "udało mi się", bo to świadczy o skromności. Wolę szczerą pewność siebie niż fałszywą skromność.
Rok 2021 był dla ciebie wspaniały. Dopisałaś do rekordu dwa efektowne zwycięstwa na galach Oktagon i Brave, do tego zostałaś Fighterką Roku WP SportoweFakty. Wiem, że na stole pojawiły się oferty z organizacji Rizin, One, słyszałem o zainteresowaniu KSW. Czy łatwo było odmówić?
Nie, ale jeśli ktoś ma sprecyzowane marzenia, to na oczach pojawiają się klapki. Mogłabym przyjąć jedną z tych ofert i zgarnąć dobre pieniądze, ale to nie jest mój cel. Ja chcę wskoczyć do najlepszej ligi MMA na świecie. Nawet gdybym się dostała do UFC i tam nie osiągnęłabym sukcesu, to byłabym spełniona. Nie chcę żyć ze świadomością, że czegoś nie spróbowałam, bo pieniądze okazały się ważniejsze od marzeń. Chociaż droga do szczęścia nieco się wydłużyła, to cel pozostaje niezmienny. Wszystkie zwycięstwa, oferty i statuetka w plebiscycie WP SportoweFakty tylko utwierdzają mnie w przekonaniu, że ciężka praca prowadzi do sukcesu.
Mateusz Gamrot, Fighter Roku WP SportoweFakty: Asy wciąż trzymam na specjalne okazje