Zdjęcia i film wykonane telefonem Samsung Galaxy S7
WP SportoweFakty: Ile płaci Paweł Fajdek za taksówkę?
Paweł Fajdek: Jeden złoty (śmiech).
Bez względu na wyjaśnienie sprawy z zostawieniem medalu w pekińskiej taksówce, ludzie do dziś myślą, że zapłacił pan nim za kurs.
- Zwłaszcza, że rzekomo byłem pijany. Chińczycy dorobili mi gębę, co normalne. Kiedy zorientowałem się, że medal został w samochodzie, zacząłem ratować sytuację. Zadzwoniłem do firmy, z której korzystaliśmy i wytłumaczyłem po angielsku o co chodzi. Komunikacja łatwa nie była. Poza tym wszystko brzmiało jak żart. Co oni musieli sobie pomyśleć? Dzwoni jakiś chłop i mówi, że zostawił w aucie medal za mistrzostwo świata, który chwilę wcześniej zdobył. Kabaret. Było już późno i szefowie korporacji nie pracowali, więc nie miał kto podjąć decyzji. Później ktoś pochwalił się całą sytuacją chińskim dziennikarzom i zaczęła się ostra jazda. Byłem cytowany w mediach na całym świecie i tylko Jan Paweł II miał większą liczbę publikacji na swój temat w ciągu jednego dnia.
Paweł Fajdek na treningu. #GalaxyS7 pic.twitter.com/S12X6M3lPx
— Mateusz Święcicki (@matiswiecicki) 26 maja 2016
Pan po prostu zapomniał wziąć go ze sobą z auta?
- Wszyscy, którzy mnie znają, wiedzą, że jestem dość roztargnionym człowiekiem. Zostawiłem kiedyś torbę z dokumentami w samolocie, telefon na lotnisku. Zapomniałem więc i medalu. Standard. Przecież nawet Leonardo Di Caprio zostawił statuetkę Oscara w restauracji. Pod hotelem po odjeździe taksówki zrobiło się niemiło. Pracownicy zaczęli wzywać policję, zgodnie z regulaminem. Zaczęto nawet podejrzewać taksówkarza o kradzież, co szybko ucięliśmy. Ale są tez plusy. Nigdy wcześniej o rzucie młotem nie pisało się i nie mówiło więcej. Zawodnicy z Ameryki Południowej powiedzieli mi nawet, że sponsorzy zainteresowali się nimi dzięki "Fajdek Gate".
ZOBACZ WIDEO Historia igrzysk - Paryż 1924 (źródło TVP)
{"id":"","title":""}
Usain Bolt zdradził ostatnio, że jest tak uzależniony od zwycięstw na Igrzyskach, że zgodziłby się na zerwanie ścięgien, byleby tylko sięgnąć po złoto. Poświęciłby się pan tak jak on?
- Bolt jest fenomenem i mówi z innej perspektywy niż reszta. Zdobył tyle złotych medali, że każdy kolejny jest dla niego najważniejszy. On już wie jak smakuje złoto olimpijskie, uzależnił się od emocji, satysfakcji, sławy, triumfów na najważniejszej imprezie dla lekkoatletów. Ja nie wywalczyłem na igrzyskach żadnego medalu. W Londynie spaliłem trzy próby w eliminacjach, choć byłem jednym z faworytów do zwycięstwa. To była kompletna katastrofa. Nie zaryzykowałbym więc w Rio zerwaniem ścięgien. Może za osiem lat, jeśli zdobędę po drodze jakieś medale olimpijskie, będę gotów na takie poświęcenie. Ale zaraz. Co ja gadam? Przecież gdyby ktoś mi powiedział, że mam pewne złoto, ale pójdą mi plecy, zerwą się ścięgna, to przecież bym się zgodził!
Długo dochodził pan do siebie po Londynie?
- Dwa tygodnie. Koszmar. Po tym czasie powiedziałem sobie: "trudno chłopie, nie zdobyłeś złota na igrzyskach, pora na nowy plan". Postanowiłem, że w ciągu kolejnych ośmiu lat zdobędę dziesięć medali, zostanę mistrzem świata, a później to mistrzostwo obronię jako jeden nielicznych w dziejach tego sportu. Podkreślam, taki miałem plan. To nie były marzenia. Ostatnim moim marzeniem było złoto na Igrzyskach w Londynie. Nie udało się i przestałem marzyć, a zacząłem planować. Teraz pora na medal w Rio.
Mówi to człowiek, który rzekomo nie nadawał się rzutu młotem.
- To opinia mojego obecnego trenera Czesława Cybulskiego. W czasach juniorskich z Jolantą Kumor, której mnóstwo zawdzięczam, pojechaliśmy na zgrupowanie do Poznania. Byłem najmłodszy. Cybulski pojawił się, żeby zobaczyć nas w akcji, ocenić, dać kilka rad. Po serii rzutów wyróżnił tych, którzy jego zdaniem rokowali, kilku chłopcom powiedział, że będzie im ciężko, a na mnie spojrzał na koniec i rzucił: "z nim daj sobie spokój, nic z niego nie będzie".
- Po latach wypiera się z tych słów. Twierdzi, że tego nie mówił. Jakiś czas temu trener prawie stracił przeze mnie nogę. Trenowaliśmy w Poznaniu, zapytałem w pewnym momencie czy mogę rzucać dalej, bo Cybulski rozmawiał sobie z kimś kilkadziesiąt metrów ode mnie. Powiedziałem "okej, rzucam" i rzuciłem. Dobrze, że w ostatniej chwili zrobił unik, bo urwałoby mu nogę. Ośmiokilogramowy młot trafił w nią, kiedy podnosił ją z murawy. Skończyło się na poważnej operacji kolana i piszczeli.
[nextpage]
Załamał się pan czy zmotywował?
- Olałem to. Kompletnie nie zrobiło to na mnie wrażenia. Kiedy zacząłem rzucać młotem, pewien trener Bolesław powiedział mi, że potrzebuję dziesięciu lat, by osiągnąć poziom olimpijski. Pomyślałem "okej, widzimy się za dekadę na igrzyskach". Słowa Cybulskiego mnie nie ruszyły. Już wtedy ćwiczyłem kilka lat, dostrzegałem postępy, rzucałem coraz dalej. Progres był i naturalne wydawało mi się, że zaraz wszystkich przegonię, mimo, że jestem najmłodszy. Ta ocena trenera Cybulskiego miała miejsce po kilku latach zajęć z Jolą, która jest niebywałą optymistką. To ona nauczyła mnie pozytywnego spojrzenia, podejścia do życia, akceptowania rzeczywistości. Nic nie dzieje się przypadkowo. Ta moja katastrofa w Londynie też wydarzyła się po coś.
Dlaczego wybrał pan rzut młotem? Chłopcy w dzieciństwie chcą być piłkarzami, koszykarzami, siatkarzami czy nawet skoczkami narciarskimi. Rzucanie młotem nie jest fascynujące.
- Też próbowałem swoich sił w innych dyscyplinach. Jestem jednak egoistą, skrajnym egoistą. W piłce nożnej zawsze irytowało mnie, że wszystko nie jest zależne ode mnie. Musiałem czekać na podania, czasami długo nic się nie działo wokół mnie. Od razu wiedziałem, że to nie jest dyscyplina, której poświęcę życie.
- W 2001 roku, jeszcze świeżo po zdobyciu złota w Sydney Szymon Ziółkowski przyjechał do Żarowa i zrobił nam, uczniom szkoły podstawowej wykład o sporcie. Byłem zafascynowany, czapkowałem Szymonowi, bo przyjechał do nas mistrz. Wszyscy kłanialiśmy się mu w pas. Dziś tak nie ma. Młodzi ludzie, zwłaszcza ci rozpieszczeni przez rodziców zadają na spotkaniach ze sportowcami głupie pytania. Mnie gimnazjaliści pytają, dlaczego zarabiam tak mało skoro jestem mistrzem świata. Mówią, że ich ojcowie mają więcej na rękę miesięcznie, nie mówiąc o przeciętnych piłkarzach Ekstraklasy.
Ma pan problem z zarobkami piłkarzy?
- Nie, kompletnie mnie to nie obchodzi. Jeśli ktoś im dużo płaci, to nie moja sprawa. Mówię tylko o pytaniach, które często słyszę.
Szymon Ziółkowski był dla pana tym kimś pokroju Adama Małysza dla Kamila Stocha?
- Zdecydowanie. Chciałem być Ziółkowskim, a nawet więcej - chciałem rzucać dalej od niego. Po wizycie Szymona i Kamili Skolimowskiej, w Żarowie powstał klub i sekcja rzutu młotem kierowana przez Jolantę Kumor. Wciągnięto i mnie, kiedy poszedłem do gimnazjum. Początki były trudne, bo trenowaliśmy na starym stadionie żużlowym, a wszystko odbywało się w pełni amatorsko. Począwszy od butów, skończywszy na młotach.
W jakich butach trenowaliście?
- W korkotrampkach, tak zwanych kornerach. Kosztowały 30 zł, co było taniochą przy profesjonalnych butach do rzucania wartych co najmniej dziesięć razy więcej. Kupowałem więc kornery, obcinałem korki i w takich butach rzucałem przez pierwsze lata. Zdobyłem w nich nawet srebrny medal na mistrzostwach Polski juniorów. To była tania alternatywa dla błyszczącego, profesjonalnego obuwia, na które odkładałem pieniądze ze stypendiów czy pracy na wakacjach.
- Korzystaliśmy ze starych młotów, może dwa były nowej generacji. Linka do jednego kosztowała 100 zł i zużywała się błyskawicznie, bo nasze pierwsze rzuty były niedokładne i młot często lądował na trybunach, albo na siatce. Robiliśmy więc linki ze zwykłego drutu, a gdy rączki wyginały nam się od rzutów, biegliśmy do domu i prostowaliśmy je na imadle. Było spartańsko, ale sympatycznie.
Rzut młotem nie jest medialnym, atrakcyjnym sportem. To dyscyplina dla zahartowanych dzieci?
- Na pewno nie dla rozpieszczonych. Urodziłem się 4 czerwca 1989 roku. Często żartuję, że przyszedłem na świat w nocy, a po południu zmienili ustrój w częściowo wolnych wyborach. Nie mogli znieść narodzin kolejnego Fajdka w PRL-u. Jestem dzieckiem podwórka, aktywności fizycznej do wieczora i umiłowania sportu. Rzut młotem wybrałem pod wpływem impulsu i inspiracji Szymonem Ziółkowskim. Miałem też naturalne predyspozycje i wielkie zacięcie. Polubiłem rzucać i zaczęło mi to przynosić coraz większą satysfakcję. Ale wszystko musiałem wyszarpać rękoma. Pokonywać Polskę w nocnych pociągach, by dotrzeć na zgrupowania czy zawody, odkładać pieniądze na sprzęt, walczyć o kolejne stypendia. Nic nie przyszło samo.
- Klatkę i obiekt treningowy w Żarowie też stworzyliśmy sami, z własnych środków. Kosztowało nas to kilka tysięcy złotych, a normalnie za zamówienie w profesjonalnej firmie pewnie musielibyśmy wydać kilkaset tysięcy. Trenujemy w skromnych, choć dobrych warunkach.
W Rio de Janeiro będzie pan głównym faworytem do zdobycia złotego medalu olimpijskiego. Poniesie pan polską flagę w dniu otwarcia jako chorąży polskiej ekipy?
- Nie. Dostałem już taką propozycję i odrzuciłem, bo na flagowym ciąży klątwa. Zazwyczaj sportowiec, który występuje w roli chorążego, zalicza klapę. Jestem człowiekiem przesądnym i nie wejdę w to. Kiedy idzie mi źle, to zakładam stare, zdezelowane rękawice, w których zdobyłem mistrzostwo świata i one pomagają mi wrócić do dobrej formy. To mój talizman, który na pewno zabiorę do Rio. Tam mam jasny plan, by stanąć na podium l i nie spalić się jak w Londynie. A później przywieźć bezpiecznie medal do wioski olimpijskiej.
Zdjęcia i film wykonane telefonem Samsung Galaxy S7
Rozmawiał w Żarowie
Mateusz Święcicki